środa, 31 grudnia 2014

Podwójne Święta Kotleta

Właśnie się zorientowałem, że od blisko dwóch tygodni nie wrzucałem na bloga nic 'na bieżąco'. Zebrało się tego trochę. W myśl świątecznego postanowienia, postaram się streszczać i selekcjonować wydarzenia, ale znając siebie to i tak się niemożebnie rozpiszę.

Boże Narodzenie w Laosie. Kto by pomyślał... Ja na pewno nie. Pod wieloma względami było ono kompletnie odmienne od tych dwudziestu czterech, które przeżyłem do tej pory. Pierwszy raz z daleka od rodziny, pierwszy raz w obcym kraju, pierwszy raz w egzotycznej oprawie i upalnym klimacie. Pierwszy raz bez własnej choinki, tradycyjnej Wigilii i opłatka. Wszystko pierwszy raz. Szukając pozytywów - znowu nowe doświadczenia. Jest natomiast jedna rzecz, która nie zmienia się pomimo 20 tysięcy kilometrów od Polski. Nawet nie zauważyłem. kiedy te Święta minęły. Święta, Święta i po Świętach. A przynajmniej tak mi się wydawało...

Jak już wiecie początek mojego pobytu w Vientiane był pod znakiem dochodzenia do siebie i zdrowienia. Miałem ku temu naprawdę sprzyjające warunki. Pokój sześcioosobowy, który przez większość czasu był tylko dla mnie, poranne śniadania w cenie noclegu, super atmosfera w hostelu, sala telewizyjna na długie 'zimowe' wieczory i możliwość pogadania w ojczystym języku z Bartkiem, pracującym w recepcji. Nic więc dziwnego, że szybko doszedłem do siebie. Wszyscy powtarzali mi, że w stolicy nie da się spędzić dłużej niż jeden dzień. Ja spędziłem tam tydzień i nie było mi z tym źle. Owszem, może i bez zachwycających zabytków czy imprez do białego rana, ale nie tęskniłem ani za jednym, ani za drugim. Vientiane to po prostu zwykłe, niezbyt duże miasto, w którym ludzie żyją jak w każdym innym miejscu na ziemi, a turyści przewijają się tylko na szybki postój. Dla mnie bomba.

Pierwsze dni spędziłem na spacerach po wszystkich zakamarkach, szukaniu dobrych i tanich miejsc z jedzeniem oraz ogólnych obserwacjach. Zapoznałem się z pewnym Włochem prowadzącym pizzerię. Jak na tutejsze warunki pizza była diabelnie droga (niecałe 20 zł), ale według mnie warta każdej złotówki. Owy Włoch był niesamowicie rozmowny i sympatyczny, więc ucięliśmy sobie długą rozmowę. Lokal znajdował się na mojej drodze do hostelu, zatem gdy wracałem każdego następnego dnia wesoło pozdrawiał mnie ręką białą od mąki. Takie rzeczy sprawiają, że nawet po tygodniu człowiek zaczyna się czuć jak u siebie. Te same panie w budkach z jedzeniem cieszą się na twój widok, bo znaczy że smakowało. Chłopak w sklepie uśmiecha się i od razu wie co podać. Obsługa hostelu cieszy się, że wreszcie ktoś został na kilka dni i można go zapamiętać. Miło jest czasem gdzieś osiąść na dłużej.

Vientiane - miasto bez duszy?






Dosłownie i w przenośni

Wreszcie!

Pewnego dnia pożyczyłem rower za 4 zł. Jego jakość była adekwatna do ceny, ale i tak uważam, że był to najlepszy sposób na zwiedzanie miasta. Objechałem bez większego wysiłku całe Vientiane dookoła. Zaglądałem na targ, gdzie uzupełniłem zapasy, rzuciłem okiem na kilka świątyń i przejechałem się całym wybrzeżem Mekongu. Wieczorem wybrałem się też na odległy stadion sportowy. Dowiedziałem się, że w każdy poniedziałek zbiera się tam grupka grająca we Frisbee. Uznałem, że to fajna okazja do poruszania się i poznania nowych ludzi. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że porzucamy sobie głupim dyskiem i zejdzie nam na tym cały wieczór. Trochę się przeliczyłem. Nie miałem pojęcia, że Frisbee to tak naprawdę poważna gra. Na szczęście ekipa była bardzo wyrozumiała, a jeden z nich poświęcił 20 minut, żeby wytłumaczyć mi wszystkie zasady i tajniki taktyki. Po ciężkich początkach zacząłem co nieco łapać, a po kolejnych kilkunastu minutach zacząłem czerpać z tego niemałą radość. Muszę koniecznie znaleźć taką ekipę w Krakowie. Chciałbym Wam pokazać mnóstwo zdjęć z szaleńczej gry, rzucania się Kotleta i zdobywania przez niego 'goli' (dobra, miało to miejsce słownie raz), ale znowu takowych nie mam. Po prostu skupiłem się na zawieraniu znajomości i wesołym przeżywaniu chwili. Mam jedną fotkę, tragicznej jakości. Lepszy rydz...

Frisbee Time!

Jako, że w stolicy zabawiłem stosunkowo długo, w pewnym sensie wniknąłem w nią i dzięki temu spotykałem sporo interesujących ludzi. Jednym z najciekawszych był niejaki Andrew. Spotkałem go w pewnej podrzędnej knajpie. Jadł zupę po drugiej stronie sali. Nagle mój wzrok znad mojej zupy i jego wzrok znad jego zupy się spotkały. Zagadał. Miał wygląd typowego pijaka i tak też się zachowywał. Pewnie powinienem odejść i nie pchać się w takie znajomości, ale czasem warto nie myśleć stereotypami. Wkrótce siedliśmy przy jednym stoliku. Okazało się, że Andrew jest... Polakiem. A przynajmniej teoretycznie, bo 'nie lubi Polski i gardzi tym Narodem'. Kolejny powód, żeby wyjść. Zostałem. Tak naprawdę do teraz nie wiem, co myśleć o tym człowieku. Podróżuje po świecie od 40 lat, sam ma ich na karku 72. Jak obliczył, wydał na wyprawy około 3 milionów dolarów. Aktualnie mieszka w Australii. Miał niewyobrażalną ilość historii do opowiedzenia, ale niestety większość urywał w połowie. Może było to spowodowane wiekiem, może problemem alkoholowym. A może jednym i drugim. Spędziliśmy na rozmowie blisko dwie godziny i mimo wszystko zdecydowanie nie żałuję, że zostałem w knajpie. Czasem warto przymrużyć oko na widoczne wady, żeby dostrzec niewidoczne zalety. Tak czy inaczej dostałem adres w Australii i przykazanie koniecznego pojawienia się pewnego dnia.

Andrew


Wieczorami zazwyczaj spędzałem czas z Bartkiem. Chodziliśmy po mieście, czasem siadaliśmy w jakiejś knajpie, a czasem kupowaliśmy kokosa i popijaliśmy mleko słomką w jakimś parku albo pod łukiem triumfalnym (w końcu to prawie jak Francja). Jednym słowem dni przedświątecznej gorączki leciały nadzwyczaj beztrosko.

Święta spędziłem we wspaniałej atmosferze, dzięki ludziom w parafii, którą znalazłem. Na mszach był zawsze tłum ludzi, wszyscy weseli i otwarci. Bardzo śmieszyla mnie jedna rzecz. W kościele często śpiewano piosenkę 'I'm dreaming of the white Christmas...'. Traktowano ją tu jako kolędę i śpiewano z ogromnym przejęciem. Wyglądało na to, że faktycznie chcieliby kiedyś zobaczyć śnieg. Nie miałem co prawda tradycyjnej Wigilii, ale różnica czasu sprawiła, że po powrocie z laotańskiej pasterki mogłem dołączyć do własnej Wigilii na Skype. Dobrodziejstwa internetu. Nie rozpisuję się specjalnie o niej, samych Świętach i ich przeżywaniu, bo to chyba nie miejsce na to. Jedno jest pewne. Były jedyne w swoim rodzaju.



Drugiego dnia Świąt spakowałem resztki rzeczy, które zostały mi po wysłaniu wielkiej paczki do Polski (jeszcze raz wielkie dzięki, Basiu!), pożegnałem się z wszystkimi znajomymi, pomachałem miastu i ruszyłem na wylotówkę. Do granicy tajskiej miałem niedaleko, jednak... skręciłem w drugą stronę. Kiedyś pisałem, że po Laosie skieruję się właśnie do Tajlandii. No cóż. Plany się zmieniły. Moim następnym przystankiem nie będzie Tajlandia. Jeszcze nie teraz. Zresztą uważni 'przeglądacze' bloga może już o tym wiedzą. Jeśli nie, to zapraszam do strony Dokąd i Trasa. Ruszyłem zatem na południe Laosu. 

Vientiane okazało się miastem, z którego jak dotąd najtrudniej było mi się wydostać. Niby istnieje kilka autobusów, ale nikt nie ich zna rozkładu ani tras. W dodatku obrzeża, na mapie wyglądające całkiem obiecująco pod względem autostopu, były dalej regularnym miastem. Stolica jednak nie była taka mała. Drałowałem kilka kilometrów, później pomógł mi pewien mnich wsadzając do wspólnego tuk-tuka. Na koniec znowu musiałem własnymi siłami pokonać kolejne kilometry, aby dojść we względnie dobre, wylotowe miejsce. Zeszło mi na tym wszystkim ze 3 godziny. Zacząłem łapać i po niecałej godzinie zabrał mnie skuterzysta. Ciągle dopytywał gdzie chcę wysiąść, a ja uparcie odpowiadałem, że tak daleko jak się da. Przejechałem z nim blisko 20 km, a gdy wysiadłem zawrócił i pojechał z powrotem. Mam podejrzenie, że jechał tak daleko tylko ze względu na mnie. Później załapałem się na pakę ciężarówki, gdzie musiałem zrobić solidne porządki zanim znalazłem trochę miejsca na mnie i plecak. Jechałem też z sympatycznymi tirowcami, którzy zatrzymali się pomimo, że do nich nie machałem. Mijały kolejne kilometry. W Vieng Kham odbiłem z głównej drogi. Jakieś 100 km w bok znajdowała się jaskinia Kong Lor, którą wszyscy mi polecali. Jaskinia ta ma długość blisko 7 km, a jej dnem płynie rzeka. Miejscowi organizują spływy przez podziemne korytarze. Brzmiało zachęcająco. Była na końcu ślepej drogi pośrodku niczego, więc dotarcie tam autostopem wydawało się niemożliwe. Gdy tylko znalazłem się na bocznych drogach, problemem nie stało się to, że auta się nie zatrzymywały, a to że zwyczajnie ich nie było. Mongolia-style! Za to kiedy już jakiś pojazd się pojawił, praktycznie zawsze mnie podwoził. Szczerze mówiąc, wolę taką wersję autostopu. Można się wyluzować na poboczu, pooglądać widoki, pośpiewac (jak się jest poza wioskami to już w ogóle ideał - można się wydzierać i fałszować do woli), a jak pojawi się pojazd na horyzoncie to ochoczo wymachiwać rękami, dając do zrozumienia, że siedzisz tu już całą wieczność. Stanie na ruchliwych drogach, gdy przez godzinę nikt się nie zatrzymuje, jest dużo bardziej deprymujące.

Po długiej przerwie - znowu w drodze :)




Na kolejnych pakach miejscowych rolników dotarłem szczęśliwie prawie na koniec owej drogi z jaskinią. Jako, że się ściemniało uznałem, że zostanę na nocleg. Miejsce było wymarzone. Rozbiłem się na skraju lasu, z widokiem na usypiającą wioskę i góry. Ukształtowanie terenu było mocno nietypowe. Płaska dolina otoczona strzelistymi górami. Nic dziwnego, że rzeka tu płynąca, nie mogła się nijak wydostać i musiała sobie wydrążyc jaskinię, do której zmierzałem. Rozsiadłem się w namiocie i napawałem chwilą. Była ciemna noc, temperatura 27 stopni ani myślała spadać. Mój namiot jest naprawdę niezły i można z niego zrobić zarówno szczelną puszkę na Syberii, jak i przewiewny domek. Tak czy inaczej gorąco dawało się we znaki.

Z samego rana zjadłem trochę stołecznych sucharów i wyszedłem na drogę pokonać ostatnie 10 km. Trwało około godzinę zanim zjawił się jakikolwiek transport, ale się udało. Przy kasie biletowej spotkałem parę z Kanady. Od razu zaproponowałem wzięcie jednej łódki na spółkę. Maksymalnie do łódki wchodzą 3 osoby, a cena jest taka sama (100 tys kipów za łódkę). Nie trzeba być matematykiem, żeby się zorientować, że warto kogoś znaleźć do towarzystwa. Zostawiliśmy rzeczy w kasie i ruszyliśmy razem z naszym kapitanem czółna. Owe czółno było czymś na kształt pirogi, jednak niewykonanej z jednej kłody, a zbitej z trzech oddzielnych. Weszliśmy w czeluście jaskini, odnaleźliśmy pirogoczółno, a przewodnik odpalił silnik. Mogę szczerze powiedzieć, że przeprawa przez jaskinię była, obok dżungli Namtha, najlepszą rzeczą jaką zrobiłem w Laosie. Umieściłbym ją też w czołówce całej podróży. Kong Lor była ogromna. Największe komnaty Wieliczki byłyby przy niej pokoikami. W niektórych miejscach wysiadaliśmy z łódki, aby móc podziwiać krasowe arcydzieła natury. Czasem rzeka była za płytka i łódkę trzeba było solidnie popchać. Oczywiście brodząc w wodzie. Przypominało to trochę spływ kajakowy w Polsce, z tym że w ciemnościach i pod ziemią. Na koniec pojawiło się światełko w tunelu. Dobiliśmy do brzegu, trochę odpoczeliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną w górę rzeki.

Autostopowy poranek




Kong Lor


Światełko w tunelu


Po dotarciu do celu pożegnałem się kanadyjską parą i ruszyłem na ubocze rzeki celem zażycia kąpieli. Trochę tęskniłem za Rosją i Mongolią, gdzie z powodu temperatury higienę można było ograniczyć do prysznica raz na kilka(naście) dni. W Laosie śpiąc w namiocie, musiałem częściej wskakiwać do rzek, aby ludzie nie zamykali przede mną drzwi swoich samochodów. Po tej chwili mydlanych uniesień, wybrałem się z powrotem na drogę. Przez godzinę nie minęło mnie ani jedno auto. Było kilka skuterów, ale wszystkie pełne. Wreszcie wybawili mnie znajomi z Kanady, którzy wracali wynajętymi motocyklami. Wspólnie pokonaliśmy blisko 50 najgorszych kilometrów, gdzie ruch był praktycznie zerowy. Pożegnaliśmy się ponownie na skrzyżowaniu z trochę większą drogą. Puszka coli, stop tirem jadącym około 5 kilometrów na godzinę, w którym jedyną działającą rzeczą był chyba silnik, zupa, kolejny samochód i już byłem na głównej drodze na południe. Po długim łapaniu jeden kierowca chciał mnie wziąć aż do Pakse (na oko dwa dni stopowania), ale moje wyczulone oko dostrzegło jego wzrok żądny pieniędzy (W biednych rejonach często mam wrażenie, że ludzie patrzą na mnie jak jak na worek ze złotem, ale oczywiście nie można mieć do nich pretensji). Kierowca nie jechał do Pakse, ale był gotów to zrobić za grube dolary. Wziął mnie natomiast pewien tuk-tuk. Upewniłem się kilka razy czy aby na pewno za darmo i wsiadłem na pakę. Blisko sto kilometrów. Położyłem się jak król, wystawiłem nogi do góry, założyłem słuchawki na uszy, puściłem 'Country Roads' Johna Denvera i obserwowałem zachód słońca. Możnaby nakręcić całkiem niezłą scenę jakiegoś filmu drogi. Pokochałem stopowanie na pakach półciężarówek. Czuje się prawdziwy wiatr podróży we włosach.


Z lekkiej drzemki już po zmroku, obudził mnie nagły skręt w boczną drogę. Jak zwykle zrobiłem aferę i zacząłem walić w dach szoferki. Kierowca wytłumaczył mi na migi, że zjeżdża tylko na chwilę, a później jedzie dalej do Thakhek. Była ciemna noc i jazda polną drogą, której nawet nie ma na mapie nie była kusząca. Nie dostrzegłem jednak Czerwonej Lampki, a jak dotąd intuicja mnie nie zawiodła. Rzeczywiście nie zostałem zawieziony do obozu pracy, a do rodzinnej wioski mojego kierowcy. Radosne powitania z każdym członkiem familii, wspólny obiad i tradycyjne piwo z lodem na szklanki pite jeden do drugiego, jak polskie szoty wódki. Po długiej przerwie znowu czułem, że jestem w prawdziwej podróży. Laos umiał zaskoczyć. 

Zapakowaliśmy jeszcze kilka osób na pakę, dopełniliśmy całość skuterem i można było ruszyć dalej. Wysiadłem przy głównej drodze w miejscu, gdzie zaczynał się Thakhek. Chciałem przespać się na obrzeżach i kolejnego dnia ruszyć dalej. Niestety otoczenie było miejskie, więc ciężko o miejsce na namiot. Kilka kolejnych bram, zagajników, szczekających psów i trawników. Nic nadającego się na nocleg. W końcu doszedłem do dwóch budynków, które zidentyfikowałem jako szkołę. Brama na wpół otwarta, wszędzie ciemno, a za budynkami płaskie klepiska. Chwilę zastanawiałem się, o której mogą zaczynać się lekcje, a bardziej kiedy przyjdą pierwsi nauczyciele. O dzieci się nie bałem, bo poznałem je już na tyle, żeby wiedzieć że co najwyżej wesoło mi pomachają. 'Bez jaj, jak się zbiorę koło 6 to przecież nikogo nie będzie'. Nie chciało mi się szukać dalej, poza tym uznałem, że najwyższy czas wkroczyć na wyższy stopień tupetu. Rozbiłem po omacku namiot i wskoczyłem do środka.

Kotlet wraca do szkoły


O 5.30, pół godziny przed planowaną pobudką, obudziło mnie szuranie miotłą niedaleko mojego szmacianego domku. Wychyliłem jedno oko i zobaczyłem mnicha buddyjskiego sumiennie usuwającego liście. Wyszło na to, że szkoła należała do klasztoru. Kto jak kto, ale oni to sobie pospać z rana nie lubią. Plus był taki, że przy ich pokojowym nastawieniu do całego świata, była mała szansa robienia mi problemów lub dzwonienia na policję. Chyba zapomniałem wspomnieć, że w Laosie spanie w namiocie jest nielegalne i karane prawie jak przestępstwo. Mnich dosyć szybko się wycofał. Być może musiał pomedytować nad tym co zobaczył. Jako że i tak zostałem obudzony, zebrałem wszystko w kilka minut, przy drodze kupiłem trochę glonów rzecznych ze słodkimi ziemniakami w ramach śniadania i usiadłem na poboczu na kawce z gratisowego wrzątku. W międzyczasie obserwowałem jeszcze mnichów wychodzących na Tak Bat, o którym wspominałem przy okazji wizyty w Luang Prabang. Ceremonia ta miała miejsce w każdym mieście z klasztorem. Już przed 7 jechałem skuterem na następne skrzyżowanie dróg za Thakhek. Później od razu szybki transport do Seno. Droga była niezła, więc pojawiła się nieśmiała myśl, że może uda się dostać tego dnia aż do Pakse. Kilkaset kilometrów w warunkach laotańskich to nie lada wyczyn. Nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu, gdy w Seno, po 5 minutach zatrzymał się kierowca jadący prosto do mojego celu. Był ewidentnym bogaczem, studiował swego czasu na Ukrainie, ale po angielsku mówił średnio, więc siłą rzeczy odkurzyłem trochę ruski. Opowiedział mi mnóstwo ciekawych historii o Laosie. Przytoczę dwie. Pewien rodzaj drewna na południu Laosu jest warty 5 tysięcy dolarów za kilo. Dla porównania złoto tutaj jest warte około 50 tysięcy za kilo, jednak porównajcie sobie trud wydobycia kilogramu złota i ścięcia jednego drzewa. Zgadnijcie którzy północni sąsiedzi położyli łapę na całym przemyśle drzewnym... Druga historia też związana z Chińczykami. Razem z laotańskim rządem wprowadzają oni plan pięcioletni. Do 2020 roku ma powstać gigantyczna autostrada z Chin do Tajlandii, przecinająca cały Laos i równająca z ziemią wszystkie wioski na trasie. Piękny plan. A żeby Ci Chińczycy się potopili w tym betonie.

Wraz z moja podróżą na południe drastycznie zmieniał się też krajobraz. Dżunglę zastępowało coś, co kojarzyło mi się afrykańską sawanną. Drzewa ewidentnie ktoś odwrócił korzeniami do góry, wszędzie suche trawy i sporadyczne, błotniste rzeki. No i temperatura. Sięgała 32 stopni powyżej zera i stawała się nie do zniesienia. Trochę ponad miesiąc temu biegałem po poboczu w Mongolii, żeby się ogrzać w mrozie, a teraz rozpaczliwie szukałem skrawka cienia. Kilkukilometrowe marsze też stały się dużo bardziej wyczerpujące. Zaczyna to wyglądać na narzekanie, więc ucinając temat, powiem że wreszcie było mi ciepło :)

Rozgadany kierowca podrzucił mnie do samego Pakse. Była dopiero 13, więc miałem niesamowite szczęście. Zakładałem, że będę tam co najmniej dwa dni później. Swoje kroki skierowałem od razu w stronę drugiego (z dwóch!) w Laosie kościołów. Zastałem tam sympatycznego kleryka, z którym uciąłem sobie długą pogawędkę o sytuacji Kościoła w Laosie. Z żołądkiem pełnym od poczęstunków ruszyłem na miasto. Było ono malutkie i niezbyt ciekawe, natomiast widok na ogromny w tym miejscu Mekong zapierał dech w piersiach. A to chyba dopiero połowa jego azjatyckiej wędrówki. Oprócz ogromnych ilości wody szybko zapełniał się też wszelkimi odpadami. Mała dygresja. Mekong osiąga swoje ekstremum zanieczyszczenia pod koniec biegu, w Wietnamie. Trzeba zaznaczyć, że nie jest to ekstremum europejskie. W Azji w rzekach można znaleźć wszystko, a system odprowadzania ścieków otwartym kanałem wprost do wody, jest spotykany nawet w hotelach. Mówiąc, że nasza Wisła jest brudna, naprawdę nie mamy pojęcia co znaczy brud. We wspomnianym Wietnamie, we wspomnianych ściekach hodowana jest piękna i popularna rybka zwana Pangą. Jej niska cena spowodowana jest łatwością szybkiego nabierania masy (kilkakrotnie szybciej niż inne ryby), a to z kolei jest skutkiem pochłaniania przez nią tajemniczych 'składników X', popularnie zwanymi ściekami, fekaliami i odpadami przemysłowymi. Nie ukrywam, że do aktualnych partii pangi, sam mimowolnie dorzuciłem trochę od siebie. Smacznego! :)
Pakse



Inżynier pilnie potrzebny?


Wracam do milszych tematów. Gdy wróciłem do kościoła wydarzenia potoczyły się z niewyobrażalnym tempem. Przede wszystkim ksiądz zaproponował mi nocleg w nieużywanej kaplicy. Następnie zostałem zaproszony do pobliskiej wioski na... Wigilię. Nie, nie pomieszałem dat. Był 28. grudnia. W diecezji Pakse jest wiele katolickich wiosek rozsianych po okolicy i tylko jeden ksiądz. Jest fizycznie niemożliwe, aby  odprawił on świąteczną mszę jednego dnia w każdej z nich. Dla większość osad Boże Narodzenie jest więc ruchome i wypada wtedy, kiedy przyjedzie ksiądz. 

Dla wioski, do której pojechaliśmy wypadało to 29. grudnia. Nosiła ona nazwę Wioskanapiętnastymkilometrzeszosy. W tej części Laosu nikt się nie bawi w nazywanie małych osad. Wigilia była zdecydowanie odmienna od polskiej czy nawet tej laotańskiej, ale miejskiej. Cały wieczór odbywały się przedstawienia, śpiewy i skecze. Wszystko na zbitej z bambusa scenie i przy akompaniamencie głośników 'YamaCha'. Zostałem przyjęty z otwartymi rękami, dzieciaki chciały mieć ze mną zdjęcia, biegały za mną jak szalone, a dorośli pozdrawiali wielokrotnymi 'Sabaidee' i charakterystycznymi ukłonami ze złożonymi rękami. Gdy najmłodsze dzieci wyszły na scenę i zaczęły swoje uroczo niezdarne przedstawienie myślałem, że się popłaczę ze wzruszenia. Występy trwały do późnych godzin nocnych (znaczy 22) i było ich łącznie 20. Publiczność była ogromna, bo przyszli również mieszkańcy Wioskinasiedemnastymkilometrzeszosy i Wioskinadwunastymkilometrzeszosy. Wracaliśmy w szampańskich humorach na pace półciężarówki księdza. Trzech kleryków, sześć dziewczyn i Kotlet. Mieszanka wybuchowa, która owocowała śpiewaniem wszystkiego, co związane ze Świętami. Byleby na całe gardło.


Nocleg w kaplicy

Po nocy w mojej kaplicy sypialnej, rankiem znowu razem z księdzem i klerykiem ruszyliśmy do wioski. Tym razem na mszę bożonarodzeniową. Sporo ludzi mnie już znało (zadbał o to poprzedniego dnia sympatyczny kleryk), więc nie byłem już 'obcy'. Świąteczne obchody trwały kilka godzin i zawierały procesje, próby, śpiewy, klaskania i wesołe okrzyki. Po mszy ksiądz ruszył na rundkę po nowowybudowanych domach w celu ich poświęcenia. Jako jego 'świta' oczywiście również zostałem zaproszony. Po kilku modlitwach i obrządkach wylądowaliśmy na świątecznym obiedzie w jednym z domów. Przyszedł czas na życzenia. Zamiast łamania się opłatkiem jest tu zwyczaj zawiązywania sobie nawzajem wstążki na ręce. Z uśmiechem przyjmowałem kolejne dobre słowa w kompletnie mi nieznanym języku, odpowiadając życzeniami po polsku. Bo brzmią najładniej i kropka. Potem suto zastawiono stoły. Pierwszy raz, odkąd jestem w Laosie, widziałem tyle mięsa. Podobno w wiosce życie straciły trzy woły i niezliczona ilość kurczaków oraz gęsi. Po obiedzie przyszedł czas na pożegnania. Czułem się, jakbym znał tych ludzi dwa lata, a nie dwa dni. To, co przeżyłem w tej wiosce można określić jednym słowem. Radość. Te drugie  w tym roku Święta były przepełnione entuzjazmem, jakiego nigdy w życiu nie zaznałem. Dla tych ludzi Gwiazdka mogłaby być nawet w lipcu, eksplozja radości byłaby ta sama. Taka dawka pozytywnej energii wystarczy mi chyba na całą przyszłą podróż i co najmniej pół życia. Bałem się, że w Laosie nie będę mógł spędzić Świąt, a tymczasem miałem Boże Narodzenie dwa razy w ciągu kilku dni. To się nazywa szczęście.

Kaplica w Wioscenapietnstymkilometrzeszosy



Po lewej dusza towarzystwa

Tyyyle życzeń dostał Kotlet, żadnych nie zrozumiał

Jakby nie patrzeć mijał miesiąc w Laosie, a razem z nim ważność mojej wizy. Trzeba było zmiatać do Kambodży. Przy samej granicy zaglądnąłem jeszcze do rejonu zwanego 'Cztery tysiące wysp'. Mekong tworzy tu gigantyczne rozlewiska i liczba wysp faktycznie może nie być przesadzona. Odbiłem z głównej drogi, złapałem transport na traktorze i przeprawiłem się na jedną z wysp wynajętą łódką. Pierwszą noc spędziłem w namiocie na wyspie Don Det, drugą na Don Khon we własnym bungalowie z werandą i hamakiem. Te wyspy to raj na Ziemi. Piszę to z pełną odpowiedzialnością i ręką na sercu. Jest tu trochę obcokrajowców, jednak pomimo najwyższego sezonu, ich ilość nie umywa się do Luang Prabang czy Vang Vieng. Wyspy połączone są mostem z czasów panowania Francuzów, przez który prowadzi jedyna w miarę szeroka droga. Reszta to ścieżki przejezdne tylko dla rowerów. Życie toczy się tu całkowicie poza czasem. Jedynym punktem odniesienia są epickie wschody i zachody słońca. Miejscowi jakby nie zauważali turystów i spokojnie żyją swoim życiem, podporządkowanym głównie Mekongowi i jego rybom. Jeśli kiedykolwiek będziecie w Azji południowo wschodniej, Don Det i Don Khon to miejsce, które trzeba odwiedzić. Co do mnie, to spokojnie mógłbym się tu zestarzeć. Niestety zanim to nastąpiło prawie skończyła mi się wiza.

'Halo, Policja? Ktoś tu śpi na dziko!'

Transport bezpośredni na przystań




Four Thousand Islands - Raj na Ziemi





Szkolne powiedzenie 'Chodźmy na pole' zyskuje nowe znaczenie :)

Kotlet w tropikach


W Sylwestra postanowiłem wyjechać z Don Khon i przekroczyć granicę. Miałem jeszcze dwa dni zapasu na wizie i mógłbym powitać Nowy Rok na wyspie, ale specjalnie mi na tym nie zależało. Nie jestem ogromnym fanem imprez sylwestrowych, tym bardziej że nie mogłem złapać Jedynki w telewizji. Uznałem, że Nowy Rok przywitam w nowym kraju na mojej trasie. Pomimo rezygnacji z hucznej zabawy, w drodze na granicę kambodżańską naszła mnie sylwestrowa refleksja. Ten rok był pod wieloma względami inny niż poprzednie. Zdałem sobie sprawę, że jeszcze nigdy nie spędziłem tak dużo czasu poza domem. Nie chodzi tu tylko o tą podróż. Na okrągło licząc w mijającym roku poza ciepłym domowym zaciszem spędziłem prawie osiem z dwunastu miesięcy. Najpierw cała zima w polskich górach, później wyprawa na Kaukaz, chwilowy powrót i obecna, podejrzanie przeciągająca się podróż. Wychodzi na to, ze jeśli już byłem byłem w domu, to zazwyczaj wykorzystywałem ten czas na przygotowania do kolejnego wyjazdu. Nie ukrywam, że zaczynam trochę tęsknić za domem, rodziną i przyjaciółmi. No i ukochanym Krakowem, którego uroku nie pobije żadne miejsce na Ziemi. Teraz zapewne ze świątecznymi kramami na rynku i białymi Plantami. Lepiej sobie tego nie wyobrażać, bo nogi od razu ciągną na najbliższe lotnisko :) 

Jak zwykle w takich momentach pojawiło się pytanie 'Co będzie będzie za rok o tej samej porze...?'