wtorek, 25 listopada 2014

Trzęsienie Ziemi w Chengdu

Wyjazd z Xian odbywał się według stałego już schematu ucieczek z wielkich miast. Zebrałem się rano z hostelu, pożegnałem z moją ulubioną recepcjonistką i wpakowałem do metra. Tym razem trochę inaczej ułożyłem plecak na taśmie z rentgenem, mając nadzieję, że moja butla gazowa nie zostanie wykryta. Czułem się trochę jak przemytnik, gdy szybko zabrałem plecak z taśmy i żwawym krokiem skierowałem do wagonu. Udało się. Mogłem w spokoju wysadzić metro w powietrze. Z Zoro umówiłem się na jednej ze stacji. Wspólnie udaliśmy się na śniadanie, a później na długą podróż autobusem aż pod same bramki autostrady. No i tu się zaczęło. Myślałem, że autostop z kimś lokalnym będzie super łatwy i cieszyłem się z tego pomysłu. Tymczasem jedynym plusem było, to że Zoro był naprawdę sympatycznym kompanem i bardzo się polubiliśmy. Cała reszta to niestety jedno wielkie utrudnienie. Myślałem, że moje metody stopu w Chinach nie są oryginalne i wszyscy robią to podobnie. Europejczycy może tak, ale na pewno nie Chińczycy. Nie wiem jak Zoro przemieszczał się do tej pory, ale musiało mu to zajmować ogromnie dużo czasu. Po pierwsze pytaliśmy o podwózkę tylko samochody z rejonu Chengdu (Zoro nauczył mnie rozpoznawać tablice). Po drugie staliśmy przed bramkami, bo stanie na autostradzie jest 'przecież nielegalne'. Po trzecie mój nowy przyjaciel, gdy akurat nie było samochodów do Chengdu, grzecznie czekał na boku z wyciągniętym kciukiem. Do tego jego zdolności perswazji nie były rewelacyjne, bo gdy już ktoś się zatrzymał to nie udawało mu się go przekonać do wzięcia nas. Spędziliśmy na bramkach prawie godzinę. Jako że zależało mi na pokonaniu tych 750 km w jeden dzień, w końcu wziąłem sprawy w swoje ręce. Europejska uroda i moja magiczna kartka działały cuda. Dosłownie po chwili byliśmy w trasie. Co prawda bliski transport, ale zawsze coś. Na kolejnym węźle - kolejne utrudnienia. Zawsze wrzeszczę wniebogłosy, gdy samochód zjeżdża z autostrady i każę się wysadzić na skrzyżowaniu. Chińczycy oczywiście nigdy nie chcą tego robić, bo wiedzą że chodzenie po autostradzie jest nielegalne. W obliczu krzyków zawsze jednak ustępują. Zoro natomiast grzecznie przystał na zjazd z autostrady i zostaliśmy wyrzuceni dopiero na pustych bramkach. Zarządziłem stopowanie 'po mojemu' i powrót na autostradę. Jak na złość napatoczyła się policja. Spotykałem ich wiele razy, zawsze załatwiałem sprawę uśmiechem i machaniem rękami w geście 'nic nie rozumiem, nie wiem o co chodzi'. Nigdy nie robili mi problemów. Gdy zobaczyli jednak Chińczyka kazali nam zawrócić i zostać na bramkach. Utknęliśmy znowu na długie minuty. Kolejny kierowca miał być super strzałem kilkaset kilometrów, ale po zaledwie kilkunastu dostał telefon, że musi wracać. Wylądowaliśmy w najgorszym możliwym miejscu, czyli na wąskiej autostradzie przez góry, gdzie samochody zauważały nas w ostatniej chwili. Zlitował się tirowiec, z którym pokonaliśmy około 200km górzystej autostrady. Swoją drogą góry były przeogromne. Trasa składała się z niezliczonej ilości tuneli i wiaduktów. Najdłuższy tunel miał 16 km i poprzedzony był tabliczką, że będziemy się przemieszczać pod naturalnymi siedliskami pand. Tereny faktycznie wyglądały coraz bardziej zielono i egzotycznie.
Zoro na tle pandowisk

Po przedarciu się przez pandowiska, za moją radą wysiedliśmy na pierwszej stacji. Zrobiłem się już na tyle wybredny i pewny autostopowego transportu, że czasem gdy kierowca jedzie za wolno, wysiadam wcześniej i łapię coś szybszego. Możecie mnie uważać uważać za bubka, ale czasem się po prostu trochę spieszy. Na stacji zrobiliśmy krótki postój na ciastka (tutaj nasze zwyczaje autostopowe się pokrywały) i zaczęliśmy znowu łapać. Chciała nam pomóc miła rodzinka, ale była ich w aucie czwórka. Jedną osobę zawsze gdzieś się dopcha, ale dwie... Zoro nalegał, żebym jechał sam. Nie byłem aż tak zaślepiony chęcią dojazdu do Chengdu, żeby zostawić kompana na drodze. Pomimo, że było trudniej to ten jeden odcinek mieliśmy pokonać razem. Znowu zmieniliśmy metody na kotletowe i ordynarnie wyszliśmy na autostradę wymachując do każdego samochodu. Ok, nie każdego. Muszę się przyznać, że do tych najwolniejszych nie macham. Mówiłem już że w Chinach się rozleniwiłem. Po jakimś czasie siedzieliśmy w samochodzie prosto do Chengdu. Kierowca wyglądał na bardzo miłego i pewnie gdybym był sam to takim by pozostał. Rozmawianie zostawiłem Zoro, a sam rozsiadłem się na tylnim siedzeniu. Po jakimś czasie okazało się, że mój kompan poszedł na jakiś dziwny układ. Mieliśmy zostać podwiezieni do celu, ale kierowca chciał żeby mu postawić obiad. Sam w życiu bym na coś takiego nie poszedł. Oczywiście gdy ktoś mnie zaprasza to z grzeczności proponuję zapłacenie za oboje, ale to wychodzi ode mnie. Jeśli kierowca stawia mi jakieś warunki finansowe to zazwyczaj grzecznie dziękuję i wysiadam. Po zatrzymaniu na rzeczony obiad kierowca zaczął oczywiście wymyślać niestworzone dania i zamawiać ile wlezie. Rachunek urósł do niebotycznych rozmiarów. Koniec końców, pomimo lekkiego wkurzenia, chciałem podzielić go z Zoro na dwójkę. Jakby nie patrzeć tkwiliśmy w tym razem razem. Zoro jednak uparł się że zapłaci sam. Byłem nieustępliwy, bo wiedziałem że też ma ciasny budżet ale nie udało mu się tego wyperswadować. Jedynym plusem obiadu było to, że poczułem że przekroczyliśmy granicę Syczuanu - regionu znanego z piekielnie ostrego jedzenia. Każdy kęs wypalał usta, przełyk i żołądek. Dosłownie czuć było aktualne jego położenie we własnym ciele. Aż do samego końca. Byłem kulinarnie usatysfakcjonowany.
Piekło w gębie i nie tylko
Na obwodnicę Chengdu dojechaliśmy o 1 w nocy. Do tej pory moi kierowcy zawsze byli niesamowicie mili i specjalnie wjeżdżali do miasta, żeby podrzucić mnie na metro. Tym razem nie było tak kolorowo i Chińczyk zostawił nas na węźle autostradowym. Do centrum mieliśmy jakieś 15 km. Tu kolejny minus wspólnego stopa. W nocy ludzie widząc samotnego człowieka często się zatrzymują z litości i dlatego czasami udawało mi się znaleźć transport po ciemku. Widząc dwóch chłopów machających na poboczu nikt przy zdrowych zmysłach nie zatrzyma samochodu. Sam chyba bym się bał. Nasza sytuacja była więc beznadziejna. Mieliśmy opcję rozbić namiot albo iść 3 km do bramek autostradowych. Jako, że nie chcieliśmy się poddawać będąc tak blisko, zaryzykowalismy długi marsz. Opłacało się. Na bramkach po 3 minutach używania mojej magicznej kartki znaleźliśmy dobrego człowieka, który nie tylko nas zabrał do centrum, ale i pod dokładne adresy. Mnie do mojego hosta, a Zoro do jego hostelu. O drugiej w nocy byłem już w nowym, gościnnym łóżku.
Dlaczego ten autostopowy dzień był taki trudny? W sumie można by powiedzieć, że po prostu mieliśmy pecha i trafiliśmy n niezbyt uczynnych kierowców. Ja jednak wysnułbym trochę bardziej śmiały wniosek. Wydaje mi się, że ta chińska życzliwość, której doświadczam na każdym kroku, jest skierowana tylko do obcokrajowców. Czytaj, Europejczyków. W relacjach pomiędzy sobą Chińczycy nie są już tak otwarci i uczynni. Mogę się mylić, ale kolejne kilka dni spędzonych w Chengdu jak najbardziej potwierdziło tą tezę.
Moim nowym hostem był Marek. Imię rodzime, bo i host z naszego pięknego kraju nad Wisłą. Zazwyczaj na CS szukam lokalnych, żeby lepiej poznać dany kraj, kulturę i zwyczaje. Według mnie to istota Couchsurfingu. Jednak po dwóch miesiącach podróży zwyczajnie zatęskniłem za polską mentalnością i i ojczystym językiem. Trafiłem idealnie. Marek po studiach inżynierskich wyjechał na staż do Chin i tak mu się spodobało, że na razie nie planuje wracać. Mimo to zdecydowanie nie przejął jeszcze wszystkich szalonych cech Chińczyków. Potrafił mi je natomiast dokładnie przedstawić, a czasem nawet wyjaśnić ich przyczyny.
Pierwszy dzień w nowym mieście jak zwykle poświęciłem na leniwe spacery i ogólny rzut oka na okolicę. Przeszedłem się więc do tak zwanego People's Park, gdzie mieszkańcy radośnie spędzali czas na spiewach, tańcach i Tai Chi. Odwiedziłem też świątynię buddyjską. Trochę steskniłem się za tą religią po przerwie w postaci północno - wschodnich Chin. Poświęciłem też trochę czasu na poszukiwaniach aptek i sklepów fotograficznych. Co mają ze sobą wspólnego? Otóż wspominałem ostatnio o zabrudzeniu matrycy mojego aparatu. Szybko nadeszła pomoc (dzięki Bartek!) i już znałem domowy sposób na jej oczyszczenie. Poszukiwałem specjalnej gruszki do przedmuchiwania matryc. Jak łatwo sobie wyobrazić ten profesjonalny sprzęt można zastąpić zwykłą gruszką do lewatywy. Wchodziłem więc do aptek (Tutaj właściwie to są bardziej sklepy zielarskie. Jak to mówi Marek, jeśli pójdziesz w Chinach do lekarza z jakimkolwiek schorzeniem to każe Ci pić ciepłą wodę jako remedium na wszystko. 'Złamałem nogę... Tak, tak, proszę pić ciepłą wodę'. Podobno autentycznie tak jest. Gdy dotrze tu Ebola Chińczycy zniszczą ją ciepłą wodą). Tak czy inaczej nie poddałem sie i uparcie pytałem o lewatywę, posługując się profesjonalnym rysunkiem. Sprzedawczynie miały przeze mnie solidną dawkę śmiechu. Ostatecznie znalazłem profesjonalny przyrząd w sklepie Nikona i udało się pozbyć wrednych farfocli z każdego zdjęcia.
Profesjonalny rysunek ilustrujący lewatywę
Tak na marginesie. Wreszcie zrobiło się ciepło! Po przekroczeniu ogromnych gór z Pandami temperatura skoczyła o dobrych kilka stopni. Pod tym względem moja podróż jest zaskakująca. Wyjeżdżałem z Polski w aurze praktycznie letniej. Później przyszła szybka jesień na zachodniej Syberii. Całą Buriację (pierwsze śnieżyce) i większość Mongolii zmagałem się z mrozami i zimową atmosferą. W Pekinie przywitało mnie na powrót coś w stylu późnej jesieni. Teraz natomiast doświadczam przełomu lata i jesieni. Myślę, że już niebawem będę napawał się latem, jednak jeśli plany wypalą to po drodze wrócę jeszcze na chwilę do zimy. Zupełnie jakbym cofał się w czasie. Do tego ciągłe zmiany czasu i zachodów Słońca. Można dostać zawrotu głowy. Tak czy inaczej w Chengdu wreszcie stało się to, na co czekałem od dawna. Po ponad dwóch miesiącach zdjąłem kalesony! Czułem się trochę jakbym chodził po mieście nago. Cóż to była za wolność!
Lato w pełni!
Teraz o tajemniczym tytule postu. Pewnie myślicie, że znowu jakaś głęboka metafora na siłę wymyślona przez Kotleta. Nic z tych rzeczy. W Chengdu pierwszy raz w życiu przeżyłem prawdziwe trzęsienie ziemi. Gdy spokojnie łaziłem sobie po mieście, nagle dostałem smsa od Marka: 'Poczułeś trzęsienie ziemi?'. Teraz muszę Wam się do czegoś przyznać. Nie poczułem. Kompletnie nic. Trzęsienie jednak było autentyczne, potwierdzone internetem. W Tybecie było 6,5 stopnia w skali Richtera, a do Chengdu doszły tylko wstrząsy wtórne. Marek siedział wtedy w biurze na dziewiątym piętrze co zwiększyło drgania i przestraszyło go nie na żarty. Dla Chińczyków nie było to wielkie wydarzenie, jeden z kolegów Marka w momencie wstrząsów wysłał mu smsa 'Watch out! Earthquake!'. Skoro myślał w tym momencie o pisaniu smsów to chyba nie był specjalnie przerażony. Tak czy inaczej ziemia pod Kotletem się zatrzęsła!
Wieczorem zjedliśmy obfitą kolację z Syczuańskich przysmaków zapitych chińskim piwem i Marek zaproponował wspólną imprezę. Mówił, że nie będę żałował. Oczywiście się zgodziłem. Uznaliśmy, że trzeba mnie wcześniej doprowadzić do porządku. Mój host pożyczył mi o trzy rozmiary za dużą koszulę, a w drodze do centrum zaprowadził do fryzjera. Już od jakiegoś czasu o tym myślałem, ale nie miałem odwagi zdać się na łaskę translatora w tłumaczeniu. Marek oczywiście był pomocny, ale równocześnie nie szczędził sobie żartów typu 'Tak, tak powiedziałem mu że całość na zero, a z tyłu wycięta sfastyka'. Chiński fryzjer po dokładnym myciu i suszeniu włosów, przystąpił do cięcia z iście zegarmistrzowską precyzją. Starał się jakbym był jego pierwszym klientem w życiu. Było to preludium wieczoru, po którym poczułem się jak król świata.
Kotlet robi się na bóstwo

 W tle Marek Dowcipniś

Grillek
W dużej części Chin nadal istnieje tak zwany 'kult Białego'. Wiem, że brzmi to dosyć rasistowsko, ale tak jest. Z Markiem poszliśmy do klubu, gdzie podjęli nas jak panów świata. Miejsce przy barze, darmowe drinki do oporu i witanie z każdą szychą. Co oni z tego mają? Prestiż. Jeśli Biały przychodzi do knajpy to znaczy, że jest super dobra. W dodatku Biały od razu przyciąga Chińczyków, którzy chcą mieć w nim przyjaciela, porobić sobie zdjęcia (to tutaj mega popularne) czy po prostu pogapić się na niego. Chińczyk będzie się cieszył, kupował drinki przy barze, a właściciel który sprowadził Białego będzie cieszył się podwójnie, bo zarobki wzrosną wielokrotnie. Brzmi jak średniowiecze, ale to dzieje się w 21. wieku. Na początku miałem trochę wyrzuty sumienia, gdy zamawialiśmy z Markiem czwartą z kolei szklankę najdroższe j whisky z colą, ale z drugiej strony skoro wszyscy są zadowoleni... Atmosfera była trochę sztywna więc zmieniliśmy lokal. Na całej ulicy wręcz prosili nas żebyśmy choć na chwilę weszli do danej knajpy. Marek, jako doświadczony chiński klubowicz, wchodził do każdego miejsca, kiwał głową z dezaprobatą i wychodziliśmy po angielsku. Nie myślcie, że było to niegrzeczne, tu są po prostu takie zwyczaje. Przysiedliśmy jeszcze w kilku miejscach i ostatecznie wylądowalismy w barze bardziej tanecznym. Chińczycy naprawdę umieją się bawić! Do tego można się nieźle dowartościować, gdy każda dziewczyna jest wręcz zafascynowana europejską urodą. Zostaliśmy zaproszeni do jednego stolika i oczywiście obsypani darmowymi piwami, zagryzkami i koszem owoców. W pewnym momencie razem z Markiem opadły nam szczęki. Z głośników doszły nas znajome słowa. Polskie Disco Polo jest hitem nie tylko w polskich klubach. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Prawie 20 tysięcy kilometrów od domu usłyszeć 'piękne' Polskie kawałki. Bezcenne.
Na bogato!
Około pierwszej w nocy uznaliśmy, że trzeba się zbierać. Po drodze jeszcze wstąpiliśmy na chiński uliczny fastfoood otwarty  24h i ekstremalnie zmęczeni tym królewskim wieczorem dotarliśmy do domu. Przyznacie, że imprezowanie zgoła odmienne od polskiego. Gdyby zostać tu dłużej to chyba można by popaść w samouwielbienie.
Następnego dnia z samego rana miałem w planach jechać oglądać pandy. Pod Chengdu jest rezerwat, gdzie można podziwiać te egzotyczne misie. Najlepiej jest jechać tam rano w porze karmienia, gdyż później są one ekstremalnie leniwe i zazwyczaj po prostu śpią. Z wiadomych przyczyn jednak nie udało mi się wstać bladym świtem, więc postanowiłem przedłużyć swój pobyt o jeden dzień i zrobić to kolejnego poranka. Do południa prowadziliśmy z Markiem typowo polskie rozmowy, czyli dokładnie to na co liczyłem. Później on poszedł do pracy, a ja na kolejne eksploracje miasta. Wieczorem kolejne zaspokajanie kubków smakowych i w ten sposób leniwie minął cały dzień. Do Marka przyjechali również inni Couchsurferzy, też z Polski. Asia i Adam podróżują również autostopem, ale wybrali trasę przez Kazachstan i Kirgistan. Z tego powodu tematów do podzielenia się było mnóstwo. Swoją drogą serdecznie polecam www.nanowejdrodzezycia.pl
Syczuanskie przysmaki

Kolejnego poranka wspólnie ruszyliśmy na podziwianie pand. Po dużych przejściach z transportem dotarliśmy na miejsce trochę późno. Okazało się jednak, że pandy leniwe są tylko w lecie, natomiast na jesień wykazują aż za dużo energii. Skakały, łamały bambusy i wcinały co się da. Naprawdę pocieszne zwierzaki. Kolejne leniwe popołudnie w Chengdu, kolejna wyśmienita kolacja za pół darmo i można było się przygotowywać do porannego stopa. Tym razem musiałem zrobić trochę zapasów - nie wiem kiedy będę w jakimkolwiek większym chińskim mieście...
Polska on tour :)

Kotlet i panda

Panda leń

czwartek, 20 listopada 2014

Kotlet na krawędzi

Hua Shan. Święta góra Taoizmu. To był mój kolejny cel w podróży. Niektórzy mówili, że to najniebezieczniejszy szlak na świecie, a inni, że aktualnie jest to coraz bardziej turystyczne miejsce. Trzeba było przekonać się na własnej skórze. 

Miejsce to oddalone jest około 150 km od Xian. Zerwałem się bladym świtem, żeby już przed 7 być na dworcu autobusowym. Miałem ze sobą tylko dokumenty i mały plecak z zapasem jedzenia i wodą. Cały ekwipunek zostawiłem w hostelu. Odnalazłem autokar z dwoma znaczkami, które zapamiętałem wcześniej jako 'HuaSzan'. Powoli zaczynam je rozpoznawać! Rozsiadłem się wygodnie przed dwugodzinna podróżą. Na miejscu autobus wysadził nas w miasteczku u podnóża góry przy jakimś hotelu. Wprowadzono nas do małej sali konferencyjnej, a jeden z Chińczyków zaczął opowiadać historię góry i pokazywać trasy na olbrzymiej mapie. Czułem się jak na wykładzie z Mechaniki Teoretycznej na pierwszym roku studiów. Nie rozumiałem ani słowa. Przez chwilę myślałem, że czekamy na jakiś dodatkowy autobus, który podwiezie nas na początek szlaku, jednak szybko zorientowałem się że uczestniczę w jednej wielkiej farsie dla turystów. Panie przy stoliku obok już szykowały bilety na odpłatne wycieczki dookoła góry i zacierały ręce na łatwy zarobek. Grzecznie więc wstałem w połowie 'wykładu' i skorzystawszy jeszcze z darmowej toalety wyszedłem po angielsku. Miałem swój sprytny plan ominięcia chmar turystów i ogromną nadzieję, że się on powiedzie. Góra Hua Shan ma 4 szczyty o zaskakujących nazwach Północny, Południowy, Wschodni i Zachodni. Na szczyt północny i zachodni poprowadzono karkołomne kolejki gondolowe dla leniwych turystów. Ok, może nie tylko leniwych, bo rozumiem, że ludzie starsi czy niezbyt sprawni też chcą się dostać na górę. Nie rozumiem natomiast młodych ludzi, którzy wolą zapłacić krocie niż 'trochę' się przejść. Wyjście pieszo możliwe jest tylko na szczyt północny, później trzeba przemieszczać się granią. Na owy szczyt prowadzą dwa szlaki. Jeden jest dłuższy i przynajmniej początkowo w miarę łagodny. Właśnie nim kierują się wszyscy 'niegondolowi' turyści. Drugi szlak zaczyna się kilka kilometrów na wschód i nazywany jest 'Ścieżką Żołnierzy'. Prowadzi pod jedną z kolejek i jak to określono w internecie 'nie ma tam nic innego oprócz diabelnie ostrych schodów'. Kto kiedykolwiek był ze mną w górach, ten wie że zdecydowanie wolę podchodzić niż schodzić, więc turystyczny szlak zostawiłem sobie na zejście, a na podejście wybrałem ciekawszą, żołnierską opcję. 

Z hotelu, gdzie odbywała się turystyczna farsa skierowałem się więc od razu w przeciwną stronę niż reszta. Musiałem pokonać kilka kilometrów przez wioskę i dotrzeć do wschodniej bramy Parku Hua Shan. Tam zakupiłem piekielnie drogi bilet. Chińczycy naprawdę umieją zbijać pieniądze na turystach... Mnie na szczęście po raz kolejny uratowała karta Euro26 i 50% zniżki. Następnie złapałem kolejny autobus, który zawiózł mnie i kilku innych śmiałków pod dolną stację kolei linowej. Szybko okazało się, że 'śmiałkowie' kierują się wprost do kasy biletowej kolejki i na starcie szlaku zostałem sam. Dokładnie na to liczyłem!
Najwyższy szczyt góry ma ponad 2100 m n.p.m. Wioska leży na 400 m n.p.m. Względna wysokość do pokonania jest więc całkiem spora. Służy do tego dokładnie 3999 schodów. Nie nudziło mi się aż tak żebym je liczył, przeczytałem o tym w przewodniku. Ilość stopni robi wrażenie, ale nie byłoby to aż takie ciężkie gdyby nie fakt, że w większości nie są to zwykłe schody. Przez początkowy odcinek szło się dosyć szybko i przyjemnie. Maszerowałem żwawym krokiem, głęboko oddychałem tak rzadko spotykanym w Chinach czystym powietrzem, cieszyłem się brakiem ludzi, przyrodą i długo wyczekiwanym odpoczynkiem od zgiełku chińskich miast. Po drodze spotkałem tylko grupę wesołych sprzątaczy szlaku. Lewa, prawa, lewa, prawa. Chyba zaczynałem rozumieć pochodzenie nazwy tej trasy. Lepiej było nie patrzeć w górę, bo nic się tam nie zmieniało. Cały czas setki schodów. 
Road to hell

Schodki

Właściwy Kotlet na właściwym miejscu

Po mniej więcej godzinie szlak zaczął stawać się ciekawszy. Ścieżka prowadzona była betonowymi pomostami przymocowanymi do skał, natomiast coraz większe przewyższenia pokonywałem czymś co było schodami tylko z nazwy. No bo czy można jeszcze nazwać schodami coś co ma dokładnie 90 stopni nachylenia? Według mnie to bardziej skalna drabina, ale może się nie znam. Jedne z tych najostrzejszych podejść było zamknięte ze względu na zbyt dużą ilość wypadków. Obok zbudowano niewiele łatwiejszą wersję. Otwarte były natomiast podejścia o nachyleniu 88 stopni. Dane również z internetu, nie miałem głowy żeby tam siedzieć i sprawdzać z kątomierzem. Muszę powiedzieć, że adrenalina znacznie się podnosiła, gdy trzeba było polegać tylko na chińskich łańcuchach asekuracyjnych. Mimo tych wszystkich ciekawostek tempo miałem niezłe i już po 2 godzinach byłem na szczycie. Oczywiście zderzyłem się tu z szarańczą z kolejki i łatwiejszego szlaku. Do tych drugich nic nie mam, bo później okazało się, że alternatywna trasa też nie jest spacerkiem.

Czy to aby jeszcze schody?


Konserwa zwycięzców




Osiągnąłem więc północny szczyt. Z radości zjadłem pół konserwy i trochę sucharów. Bynajmniej nie był to jednak koniec. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że 'Hua' po chińsku znaczy chyba 'cholernie dużo', a Shan 'schodów'. Wszystkie ścieżki i podejścia na kolejne szczyty to schody, schody i jeszcze raz schody. Dużo bardziej wolę naturalne podłoże niż betonowe konstrukcje, ale nie narzekałem - ważne że wreszcie można było się trochę intensywniej rozruszać. Przemieściłem się w stronę centralnego szczytu, łączącego wszystkie cztery. Zajęło mi to kolejną godzinę z racji wąskich schodów i tempa wymuszonego przez powolny tłum. Stamtąd można było dostrzec górę w całej okazałości. Coś niesamowitego. Szczyt północny lekko oddalony i połączony z resztą wąską granią. Trzy kolejne ułożone w idealny trójkąt z kotliną pośrodku. W owej kotlinie Spielberg spokojnie mógłby nakręcić kolejną część Parku Jurajskiego. Cały masyw królował nad okolicą. Dodatkowo korona pełna była świątyń taoistycznych, małych kapliczek i bram strzeżonych przez starożytne posągi. Umiejscowienie budynków niejednokrotnie przeczyło prawom fizyki. Jednym słowem egzotyka w pełnej krasie. W odbiorze niepowtarzalnej atmosfery nie przeszkadzały też specjalnie tłumy ludzi. Po przejściu wąskiego gardła rozpierzchnęli się oni po wszystkich szczytach. 




Na Hua Shan chciałem spędzić noc i wrócić dopiero następnego dnia. Nocleg w jednym z małych schronisk do tanich nie należał, jednak uznałem że dla obserwacji zachodu i wschodu słońca warto się szarpnąć. Gdybym miał jechać tam jeszcze raz, wziąłbym namiot. Byłem przekonany, że nie będzie szans na znalezienie płaskiego miejsca na jego rozbicie, natomiast było ich całkiem sporo. Mądry Polak po szkodzie. Skierowałem się na zachodni szczyt, gdzie wiedziałem o schronisku najrzadziej odwiedzanym przez turystów. Był to hostel w budynku stacji meteorologicznej. Okazało się, że jest tak rzadko odwiedzane, że z tego wszystkiego opuścili je nawet właściciele. O dziwo pokoje były otwarte. Pokreciłem się w poszukiwaniu jakiejś żywej duszy i ostatecznie uznałem, że wrócę tu po zmroku. Krótka przerwa na posiłek na zachodnim szczycie i byłem gotowy na atak najwyższego, południowego wierzchołka. Kolejne niekończące się schody. Muszę przyznać, że zaczynałem być zmęczony. Po zdobyciu najwyższego punktu wróciłem na zachód słońca na szczyt zachodni. Jak sama nazwa wskazuje, uznałem że z niego będzie najlepszy widok. Niestety spotkało mnie rozczarowanie w postaci chmur, które przysłoniły słońce. No trudno, pogody nie oszukasz. Zanim zapadł zmrok wróciłem do hostelu. Po cichu liczyłem na nie zastanie nikogo, tym samym darmowe spanie. Trafiłem jednak na starszą panią z córką, które opiekowały się przybytkiem. Udało mi się dosyć sporo urwać z ceny i o godzinie 20 leżałem już w łóżku. Warunki były dosyć spartańskie. Brak ogrzewania i jakiejkolwiek wody. Do tego łóżka zbite z desek bez materaców, okna przez które hulał wiatr i drzwi z wyrwanym zamkiem. Skutkiem tego był przenikliwe mroźny przeciąga, który trochę powstrzymałem barykadujac drzwi stołkami. Ograniczając wieczorną toaletę do wytarcia rąk w spodnie, położyłem się w pełnym ubraniu pod kołdrą. Po 5 minutach wziąłem jeszcze dodatkową z łóżka obok. Wiem, że to nieładnie, ale w końcu nikomu aktualnie ona potrzebna nie była. Po kolejnych 5 minutach ubrałem jeszcze czapkę. Zaczęło mi być wystarczająco ciepło, żeby zasnąć.

Nawet wiatr się nie przecisnie!
Rano zebrałem się około 6.30. Wiedziałem z doświadczenia, że na wschód słońca zawsze wstaje się za wcześnie. Wydaje się, że już przecież jest jasno i słońce lada chwila wzejdzie, a tu jak na złość jeszcze przez pół godziny kryje się ono za górami. Wystawiłem więc nos spod kołdry dopiero, gdy niebo stało się przejrzyste. Poranną toaletę poszerzyłem o przetarcie oczu wytartymi w spodnie rękami i z zamiarem zjedzenia czegoś już przy pełnym słońcu, ruszyłem tym razem na szczyt wschodni. Nie przewidziałem, że w nocy szalała dosyć spora śnieżyca i ścieżki stały się ekstremalne śliskie. Mimo to doszedłem na wschodni wierzchołek z lekkim zapasem czasu. W końcu na wschód słońca zawsze przychodzi się za wcześnie. Zawsze. Na miejscu czekała na mnie już grupka Chińczyków, jednak byli oni z gatunku niemeczących, a ich ilość nie przewyższała specjalnie zaludnienia Babiej Góry w czasie podobnego wydarzenia. Znowu plany trochę pokrzyżowały chmury. Były one bardziej łaskawe niż dnia poprzedniego i miejscami dawały słońcu pole do popisu. Widoki były kapitalne. Nie dziwię się taoistom, że wybrali sobie to miejsce, jako święte. Największe wrażenie robiły małe świątynie (stupy?, kapliczki? - muszę dokształcić się z kolejnej religii...) usytuowane w niepojętych miejscach. Padające na nie pierwsze promienie słoneczne to jeden Jeden z widoków, których się nie zapomina do końca życia. Po serii nieoddających atmosfery zdjęć i odczekaniu, aż wszyscy znudzeni opuszczą teren rozłożyłem się w zacisznym miejscu z resztką mojej konserwy i innymi rarytasami z chińskich półek sklepowych. 


Najedzony Kotlet po wschodzie słońca
Porządnie najedzony ruszyłem w stronę szczytu południowego. W spokoju pokonując iluśtysieczny stopień usłyszałem za sobą: 'Matt?? Nie wierzę! To naprawdę Ty?!' Odwróciłem się i zobaczyłem nie kogo innego jak mojego przyjaciela Andreu. Ścieżki Hiszpana poznanego w Irkucku, z którym wspólnie spędzałem czas również w Mongolii, znowu skrzyżowały się z moimi. Zbiegi okoliczności w podróży są niesamowite. Był on z kilkoma przyjaciółmi poznanymi w Xian. Po długich opowieściach o przygodach od czasu ostatniego spotkania, wspólnie ruszyliśmy na szczyt południowy na największą przygodę związaną z górą Hua Shan. Znajduje się tam tak zwany 'Plank in the Sky', czyli szlak poprowadzony po idealnie pionowej skale. Możecie stwierdzić, że przecież nie da się iść po pionowej skale. Otóż dla Chińczyków nie ma rzeczy niemożliwych. Stworzyli oni wąską platformę zbitą z desek. Do tego łańcuchy przymocowane do skał i już jest szlak jak się patrzy. Do 2005 roku był on ogólnie dostępny, jednak ze względu na straty w ludziach w ilościach około stu rocznie, aktualnie można go pokonać tylko z wypożyczonym sprzętem do asekuracji. Powiem szczerze, że nie wzbudzał on mojego zaufania. Wysłużone taśmy i niedomykające się karabinki kazały mi raczej polegać na swoich rękach i łańcuchach. Tak czy inaczej cieszyłem się, że mam przynajmniej jakiekolwiek zabezpieczenie. Po zejściu stalową drabinką w skalnej szczelinie trafiliśmy na wspomnianą drewnianą półkę. Myślę, że z tym najniebezieczniejszym szlakiem na świecie przesadzili. Aktualnie z racji asekuracji jest tam sporo ludzi, którzy chcą tylko zrobić sobie fajną fotkę, jednak myślę że zdecydowanie może on znajdować się w czołówce takich szlaków. Blisko dwa tysiące metrów przepaści pod nogami, przed którą chroni cię tylko wątpliwej jakości drewniana belka naprawdę robi wrażenie. Nachodzi cię myśl, że przecież drewno wieczne nie jest, kiedyś musi się złamać. Oby nie było to właśnie teraz. Zdecydowanie nie polecam osobom z lękiem wysokości albo otwartych przestrzeni. Jedna pani z takimi przypadłościami musiała dosłownie tulić się do skały i pospiesznie opuścić szlak. 'Ścieżka' prowadzi następnie stopniami wykutymi w skale i wreszcie kończy sporą półką skalną, gdzie można pozbyć się asekuracji i podziwiać taoistyczną kaplicę. To właśnie dla niej został tu poprowadzony ten szlak. Trzeba przyznać, że mieli fantazję. Droga powrotna prowadzi tą samą trasą, co wymusza dosyć karkołomne mijanki na wąskim pomoście. Jeszcze tylko wspinaczka po stalowych prętach i można było odetchnąć z ulgą. Dla samego tego szlaku warto przyjechać w to miejsce, a nawet do Chin! Mam nadzieję, że nie zmieni się on wkrótce w wybetonowany pomost z wysoką barierką i pochylnią dla matek z wózkami.

Preludium

 Naprzód?


Nówka to to nie jest...




Pożegnałem się z Andreu i jego przyjaciółmi, myśląc że już więcej się nie zobaczymy. Los jak zwykle chciał inaczej. Drogę z Hua Shan w dół pokonałem razem z chińskim przyjacielem poznanym na wschodzie słońca. Pierwszy spotkany Chińczyk kompletnie inny od całej reszty. Bardzo polubiłem ten naród, ale jego mentalność jest kompletnie odmienna od naszej. Miło było porozmawiać z kimś, kto lubi pobyć blisko przyrody, podróżuje nie tylko do pracy i z powrotem, nie uważa, że wyrzucanie śmieci za okno jest normalne i nie reaguje na każdą opowieść donośnym 'Łooooo'. Po prostu dobry człowiek jakich pełno spotyka się chociażby w polskich górach i w jakich najczęściej znajduje się przyjaciela. Tak na marginesie zauważyliście, że z niewiadomych przyczyn góry jakoś przyciągają porządnych ludzi? Chyba nie na darmo wielu poszukuje na szlakach żon i mężów ;) Zoro, czyli mój nowy znajomy właśnie wrócił z Nepalu i podróżował po Chinach. Przemieszczał się głównie autostopem i spał na Couchsurfingu. Rzeczy, o których prawie nikt nie ma tu pojęcia, a co dopiero żeby ktoś ich używał. Do tego Zoro uwielbiał biwakowanie w dziczy i nienawidził tłumów. Chyba już się domyślacie, że całą dwugodzinna trasę w dół przegadalismy jednym tchem. No może oprócz kilku przerw na wymagające skupienia kolejne schody i łańcuchy. Jak już wspomniałem łatwiejszy szlak wcale nie był taki łatwy. W czasie rozmowy okazało się, że nasze plany się pokrywały i oboje za dwa dni chcieliśmy jechać do Chengdu. Postanowiliśmy pokonać ten odcinek wspólnie. Pierwszy raz od wyjazdu będę jechał autostopem w dwójkę! Na dole zjedliśmy solidne porcje nudli i skierowalismy się na dworzec kolejowy. Myślałem, że moja opcja autobusu z Xian była najtańsza, jednak okazało się że pociągiem można wrócić jeszcze taniej. Bez zastanowienia przyłączyłem się więc do Zoro. Niestety kolejny pociąg odjeżdżał dopiero po 18, więc czekała nas trzygodzinna wegetacja w poczekalni bardzo zbliżonej standardem do PKP. Chwilę przed odjazdem solidnie opóźnionego składu, na stację przybył Andreu z ekipą. Kontynuowaliśmy podróżnicze opowieści przez całą drogę do Xian, gdzie ostatecznie na dobre się pożegnaliśmy. Hiszpan ruszał następnego dnia do Szanghaju, a później prosto do Indonezji więc szansa na spotkanie zmalała prawie do zera. Chociaż nigdy nie mów...
Zoro i Kotlet w śmiesznych czapkach

Dotarłem do mojego hostelu późnym wieczorem i zostałem powitany przez moją ulubioną rececjonistkę. Miała ze mnie przez te wszystkie dni dużo śmiechu, bo wiecznie o coś pytałem. A to o sklep, a to o autobus, a to o Hua Shan. Pod koniec już sama pytała co chcę wiedzieć tym razem. Akurat tego wieczoru nie miałem żadnych pytań. Poprosiłem tylko o klucz. 3999 w górę, tyle samo albo i więcej w dół, do tego niezliczona ilość na szczytach. Myślę, że łącznie miałem za sobą grubo ponad 10 tysięcy pokonanych stopni. Te kilka ostatnich na łóżko piętrowe dopełniły dzieła i padłem jak zabity. 

Kolejny dzień w Xian przeznaczyłem tylko i wyłącznie na odpoczynek. Po Hua Shan naprawdę go potrzebowałem. Pospałem oporowo, posiedziałem w pokoju i posurfowałem po internecie. Po południu ruszyłem się na spacer. Przy okazji chciałem znaleźć miejsce do naprawy mojego aparatu. Nie ma on na tej wyprawie łatwego życia. Wypad do Hua Shan spowodował pęknięcie jednego obiektywu (chyba nawet wiem które schody mogę winić...) i ekstremalne zabrudzenie matrycy. Każde zdjęcie wzbogacone było o kilka kropek i piękny paproch kurzu. Miałem nadzieję, że chińscy elektronicy coś poradzą. Nadzieje okazały się płonne i nikt nie słyszał o takiej usłudze. Może w Chengdu mi się uda. Zakupiłem jedynie klej i wieczorem za  pomocą jego i srebrnej taśmy dokonałem kolejnej inżynierskiej naprawy obiektywu. Jakoś się trzyma. Połaziłem jeszcze zwyczajowo bez celu po mieście i wróciłem do hostelu.

Ostatnie kulinarne cuda w Xian
Tak zakończyła się moja przygoda w tej części Chin. Prawdziwe życie na krawędzi!

wtorek, 18 listopada 2014

Mostu się zachciało...

Wyjechałem z Pekinu z samego rana. No dobra. Wyjechałem od mojego hosta z samego rana, a to jakieś 3 godziny różnicy. Autostrada w stronę celu była dokładnie po przeciwnej stronie miasta. Znowu z pomocą przyszła Hitchwiki i dzięki wskazówkom dokładnie wiedziałem jakim metrem i autobusami dostać się na dobre autostopowe miejsce. Około 11 stanąłem wreszcie na bramkach. Tym razem nie było tak różowo. Czekałem 40 minut, później wziął mnie pewien chłopak, ale tylko 10 km i znowu długie czekanie. Autostop w Chinach jest może i łatwy, ale trzeba się nachodzić. Zawsze lepiej stać na wlocie węzła, a wysadzany byłem naturalnie na wylotach. W dodatku są to wędrówki po autostradach w towarzystwie trabiacych na ciebie tirów, więc nie zawsze jest przyjemnie. Tym razem na środku autostrady zatrzymał się wielki autokar. Mając wciąż przyzwyczajenia z Mongolii zacząłem powtarzać, że nie mam pieniędzy i jeżdżę za darmo. Oczywiście zabrali mnie mimo to. Gdy wszedłem do środka trochę się zdziwiłem, bo w autobusie nie było żywej duszy. Tylko dwójka kierowców odwożąca maszynę do domu. Po rozmowach przez translator z lekką pomocą w postaci telefonu do przyjaciela (Liu) dowiedziałem się, że jadą dokładnie w moim kierunku. No właśnie, mój kierunek. Ogólnie był nim Xian, jednak po drodze miałem dwa punkty. Pierwszy z nich to coś, co pewnie nikogo by zainteresowało, ale ja postanowiłem nadrobić te kilkadziesiąt kilometrów dla pewnego mostu. Może nie był specjalnie spektakularny, ale jest najstarszy w Chinach i liczy blisko 1400 lat. Jako, że to moja działka to nie mogłem się oprzeć.  W autokarze rozsiadłem się jak król. Przez chwilę rozważalem drzemkę, ale ryzyko obudzenia się 200km za celem było zbyt duże. Odpaliłem więc film na tablecie i uruchomiłem relaks pełną parą.
Się gra się ma
Kierowcy wysadzili mnie na głównej drodze, od której odbijała mniejsza w stronę mojej miejscowości. Jak zwykle coś. co było małą kropka na mapie okazało się solidnej wielkości miastem. W Chinach naprawdę ciężko o pustkę. Próbowałem łapać stopa już w mieście i faktycznie po chwili się udało. Jechałem z jakimś wariatem, który wyprzedzał na piątego i wręcz taranował rowerzystów. Mnie to odpowiadało, bo zaczynało zachodzić słońce, a zależało mi żeby zobaczyć most jeszcze za dnia. Zostałem wysadzony na skraju kolejnego miasta. Jakiś czas temu zaznaczyłem sobie współrzędne mojego mostu i wynikało, że mam do niego jeszcze jakieś 4 km. Zacząłem sprawny marsz, połączony z, niestety bezskutecznym, stopowaniem. Oczywiście w międzyczasie zapadła całkowita ciemność. Gdy zostało mi może  500 metrów zlitował się jakiś taksówkarz i wziął mnie za darmo. Wysiadłem w miejscu oznaczonym na mapie i... nic. Droga, drzewa, pełno małych domów. 'No toś sobie zobaczył most'. Siadłem zrezygnowany na krawężniku. I wtedy przypomniało mi się, że to oznaczenie na mapie zrobiłem tylko orientacyjnie. 'Przecież będziesz pamiętał, żeby wpisać dokładną lokalizację'. Błąd głupka, nie wiem jak mogło mi to wylecieć z głowy. Odnalazłem zapisane na kartce współrzędne, wklepałem w gpsa i oczywiście pojawiło się miejsce jakieś 10 km w drugą stronę. Wspaniale. Byłem zły, ale na szczęście mogłem być zły tylko na siebie, co zawsze jest lepszą opcją. Uznałem, że przynajmniej postaram się tam dotrzeć (pomimo ciemności była dopiero 18). Zatrzymałem jakiegoś chłopa na trójkołowym motorku i próbowałem uprosić, żeby mnie zabrał. Bardzo chciał pomóc, ale z tego co zrozumiałem chyba bał się, że motorek nie wytrzyma. Zwołał innego - z większym motorkiem i naczepą. Ten z kolei był załadowany po brzegi. Uparł się, że zamówi mi taksówkę. Powtarzałem 'No taxi, no taxi', ale nic to nie dało i za dosłownie 3 minuty taksówka była obok. Byłem w beznadziejnej sytuacji, więc uznałem, że chociaż zapytam ile by mnie to kosztowało. Pan pokazał na palcach pięć. '5 yuanów, czyli 2,50zl. Niezła cena, idę w to!'. Nie jestem całkowitym ortodoksem autostopu. Po prostu z wielu powodów lubię ten sposób podróżowania, ale jak sytuacja tego wymaga to jestem w stanie trochę zapłacić. Pokazywałem kierowcy kolejne skręty według mojej mapy. Gdy dojechaliśmy na miejsce nastąpiła, tak naprawdę pierwsza w mojej podróży,  bardzo nieprzyjemna sytuacja. Najpierw powiem powiem czego wyniknęła. Chińczycy mają całkiem sprytny sposób pokazywania liczb. 1- palec wskazujący, 2 - palec wskazujący i środkowy, 3 - wskazujący, środkowy i serdeczny, 4 - wszystkie bez kciuka, 5 - wszystkie, 6 - kciuk i mały tak, jak symbol telefonu, 7 - wszystkie palce złączone, 8 - wskazujący i kciuk w geście pistoletu (często mylony z dwójką), 9 - wskazujący zgięty w pół i wreszcie 10 - pięść lub skrzyżowane dwa palce wskazujące. O tym wiedziałem i całkiem nieźle się posługiwałem przy zakupach. Bardzo pomocne, gdy w drugiej ręce trzyma się tysiąc rzeczy. Natomiast to, czego nie wiedziałem to, że gest podparty dodatkowymi słowami oznacza pełne dziesiątki. No więc dotarłem wesoło do celu, wyciągnąłem moje 5Y, a pan śmieje mi się twarz. Od razu zrozumiałem nieporozumienie. Powiedziałem, że nie mam więcej, na tyle się umawialiśmy, wcisnąłem mu banknoty i chciałem wysiąść. Zrobiło się bardzo nieciekawie. Taksówkarz wściekł się na żarty. Krzyczał na całą okolicę i wymagał żebym zapłacił. Na szczęście jak zwykle pieniądze miałem pochowane, więc pokazałem mu pusty portfel. Zaczął szarpać za moją torbę na biodrach. Zaczęły się przepychanki. Kierowca postanowił mnie spowrotem wpakować do auta. Nie wiem, gdzie mnie chciał zawieźć ale wolałem nie sprawdzać, więc znowu musiałem siłą mu się wyrwać. Przy okazji oczywiście zebrała się już grupka gapiów. Zgadnijcie czyją trzymali stronę. Gdy zrobiło się naprawdę kryzysowo, uznałem że nie będę się wdawał w bójkę dla kilkunastu złotych. Wyjąłem więc drugi zwitek banknotów. Tym razem było to około 30Y, czyli jakieś 15 zł. Większą gotówkę miałem schowaną dużo głębiej, więc mogłem spokojnie pokazać zawartość wszystkich kieszeni. Chyba uwierzył, że nie mam więcej. Od razu zmienił się w jednego z Chińczyków, których poznałem. Poklepał po ramieniu i jeszcze dał 3Y na drogę. Nie wiem gdzie leży wina, pewnie jak zwykle pośrodku.  W sumie nie mogę go oskarżać o oszustwo. Jeśli faktycznie taka podróż kosztuje 50Y to trudno się dziwić, że nie zadowolił się piecioma. Z drugiej strony dobrze wiedział, że go nie rozumiem. Przy tych przepychankach trochę skoczyła mi adrenalina, więc szybko udałem się w swoją stronę. Most okazał się być spora atrakcją turystyczną i po zmroku był zamknięty. Na szczęście wokół budynków z biletami było trochę zagajników. Udałem się kilkanaście metrów jedną ze ścieżek i rozbiłem namiot dokładnie na jej środku. Nie było innej opcji, bo z jednej strony ograniczał mnie gaj bambusowy, a z drugiej spora rzeka. Miałem nadzieję, że nikt tamtędy nie chodzi w nocy. Ułożyłem się w śpiworze i dla odreagowania wydarzeń znowu puscilem film na tablecie. Przy okazji zdałem sobie sprawę, że ostatni raz rozbijałem namiot na wyspie Olchon w Rosji. Był to oczywiście pretekst do wspomnienia Mojego Miejsca. O 21 już spałem w najlepsze.
Na ścieżce spało mi się super. Przede wszystkim było ciepło, chyba nawet bez mrozu. Generalnie wreszcie zacząłem wkraczac w cieplejsze rejony. Coraz częściej zdejmowalem czapkę (chociaż bez niej chyba spadało moje powodzenie przy autostopie), a raz nawet zdjąłem jedną z warstw ubrań. Jak tak dalej pójdzie to pierwszy raz od Nowosybirska ściągnę kalesony!
Nocleg w gaju bambusowym
Nazajutrz zebrałem się równo ze wschodem słońca, żeby przypadkiem jakiś zabłąkany chińczyk nie trafił na moją kryjówkę. Most otwierali o 8. Mając zapas czasu ruszyłem na poszukiwanie śniadania do wioski. W ulicznej budce za 1,5 zł dostałem trzy sztuki czegoś w stylu dużych pączków i zupę z glutem. Glut był całkiem niezły. Na teren mostu wszedłem jako pierwszy klient. W końcu nikt nie mógł mieć bliższego miejsca do spania. Niestety po raz kolejny chińczycy postanowili całkowicie odnowić zabytek i przeprawa bynajmniej nie wyglądała na starą. Sytuację ratowało to, że oprócz mnie po okolicy kręcili się tylko rybacy więc atmosfera budzącego się dnia była jedyna w swoim rodzaju. Mimo to byłem trochę rozczarowany i biorąc pod uwagę wszystkie przejścia, jakie miałem w drodze tutaj, chyba to miejsce nie było warte zachodu. 
Śniadanie za 1,50 zł

Most o poranku



Złapałem autobus do wioski, która jak zwykle okazała się wielkim miastem, kilka kilometrów marszu i około 10 już siedziałem w samochodzie. Oczywiście czyimś. Rozważałem czy próbować dostać się tego samego dnia do Xian, czy może podzielić tą trasę na dwa dni. Ostatecznie wybór padł na nocleg w małym miasteczku Pingyao po drodze. Tempo wydarzeń w Chinach zaczynało mnie trochę męczyć - musiałem zwolnić. Dotarłem tam na kilka stopów. Najciekawszy był pan, który po długim słuchaniu techno, przerwał milczenie i zadzwonił do mówiącej po angielsku córki.
- Welcome to China! - Usłyszałem w słuchawce. Po chwili rozmowy i podziękowaniach dla jej taty zapytała mnie o wiek.
- Niedawno stuknęło 25 lat.
- O to szkoda... Ja tylko 20. - Chyba ojciec dobrze mnie zareklamował i miała wobec mnie jakieś plany. Pocieszylem ją, że 5 lat to nie aż taką różnica i ewidentnie poprawił się jej humor. Jeszcze kilka razy ojciec wykręcił do niej numer, aby wymienić się mailami, a nawet adresami domowymi. Nie jestem pewien, ale chyba zaliczyłem chiński romans telefoniczny.

Być może mój przyszły teść
Kolejny kierowca zabrał mnie prosto do Pingyao. Jest to jedna z najstarszych, tak dobrze zachowanych wiosek w Chinach.  Jak większość miejscowości otoczona była ogromnym murem. Po jego przekroczeniu znalazłem się znowu w innym świecie. Małe uliczki, stragany, lampiony i wszechobecne riksze. Oczywiście trzy główne ulice były wypełnione chińskimi pamiątkami i jeszcze bardziej chinskimi turystami, jednak z łatwością można było zgubić się w labiryncie wioski, gdzie nikt się nie zapuszczał. Znalazłem tani hostel, pozbyłem się plecaka i do późnego wieczora krążyłem po okolicy. Na obiad zastosowałem coraz czestszą metodę wrzucenia do translatora słów 'Tu być 10 zł, Ty wybrać najlepsze'. Trafiłem na kurczaka w pysznym sosie. Tym razem jadłem nie na zapas, a 'wstecz'. Tak wyszło, że przez dwa dni drogi, jedynym posiłkiem oprócz kilku ciastek było wspomniane już śniadanie przy moście. Wróciłem do hostelu i kolejne 2 godziny spędziłem na... wrzucaniu na bloga posta z Pekinu. Niestety. W Chinach mam do czynienia z najgorszym internetem, jaki widziałem. Działa wolniej niż modem Telekomunikacji Polskiej z dzieciństwa. Oczywiście strony z końcówką .cn chodzą idealnie, ale po nich nie umiem się poruszać. Z tymi europejskimi jest dużo gorzej. Informatykiem nie jestem, ale prawdopodobnie spowodowane jest to aplikacją, której używam do ominięcia chińskich blokad internetowych. Zabroniony tutaj jest nie tylko Facebook czy YouTube, ale też wszystkie usługi Google, a więc również mój blog. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem uzależniony od tej firmy. Maile, blog, zdjęcia, filmy. Wszystko opiera się na nich. Lubię pisać, ale wrzucanie przez 5 minut jednej fotki i nagminne resetowanie połączenia, mówiąc delikatnie, mnie wkurza. Irytacja rzeczami martwymi, to jedna z rzeczy których nie doświadczam w podróży i już trochę od tego odwykłem. Gdyby jakiś czytający to informatyk miał dla mnie radę, to chętnie skorzystam ;) W hostelu spotkałem też Polaka, podróżującego miesiąc po Chinach. Miło było usłyszeć ojczysty język.
Pingyao.





Mój hostel


Przypadek?
Kolejny dzień w podróży i kolejna pobudka o 6.30. Niestety z hostelu wyszedłem dopiero godzinę później, bo musiałem czekać na właściciela z moją kaucją. Przynajmniej zjadłem w tym czasie owsiankę. Ostatnia pamiątka z Mongolii. W Pingyao nie było komunikacji miejskiej, więc trzy kilometry na autostradę musiałem potraktować jako poranny rozruch. Po drodze wypatrywałem dymiących budek, zwiastujących śniadanie. Tym razem chyba było za wcześnie. Pierwszy transport z bramek okazał krótszy niż myślałem i przyjemne do łapania baramki zamienił w kilkukilometrowy węzeł do przejścia. W dodatku w czasie któregoś biegu do samochodu (niestety prędkość na autostradzie powoduje, że auta stają dobrych kilkadziesiąt metrów za mną) zgubiłem mój autostopowy list. Przezornie miałem drugi, a nawet trzeci. Pech chciał, że na dnie plecaka, co skutkowało całkowitym rozpakowaniem się na poboczu autostrady. Kolejnych kilka samochodów bez większych przeszkod i o 15 byłem w Xian. W dodatku mój ostatni kierowca specjalnie zjechał z autostrady, żeby zawieźć mnie na stację metra. Na bramkach zapłacił blisko 150 zł. Dobrze, że nie przyjechałem tu moją Mazdą... Szczęśliwy zszedłem pod ziemię, aby metrem udać się do najtańszego hostelu znalezionego wcześniej. Dlaczego ostatnio rozbijam się po hostelach, a nie szukam ludzi na CS? Powody są dwa. Aby znaleźć hosta, trzeba poświęcić trochę czasu, a przy tempie tutejszego internetu ten czas mnoży się razy dwa. Drugi powód to ta felerna rejestracja, której dalej nie załatwiłem. Liczyłem, że jakiś hostel wreszcie będzie wiedział o co chodzi. Uprzedzając fakty powiem, że w Xian się udało!

W metrze tradycyjnie wrzuciłem plecak na prześwietlenie, kupiłem bilet i grzecznie zacząłem czekać na pociąg. Po chwili stało się coś dziwnego. Zauważyłem kątem oka, że obsługa metra pokazuje na mnie palcami. Z okolicy zaczeli schodzić się wszyscy strażnicy, aż wreszcie utworzyli wokół mnie krąg i zaczęli odciągać na bok. Podeszła do mnie dziewczyna rozmawiająca po angielsku.
- Proszę pana czy ma pan w plecaku gaz?
- Jaki gaz? W sensie dezodorant? - jak zwykle najpierw metoda na idiotę.
- Nie. Gaz palny. - No jasne, moja przenośna kuchnia...
- Tak, ale tylko taki kempingowy.
- Proszę pokazać.
- Ale jest na samym dnie, musiałbym wyjąć wszystkie rzeczy. Chce się pani tyle czekać?
Pani okazała się nieugięta, więc zacząłem mozolne rozpakowywanie. Na stacji zrobiło się niezłe widowisko, większość ludzi nie wsiadło do odjeżdżającego metra tylko postanowiło obserwować rozwój wydarzeń. Dokopałem się do kartusza z gazem. Pani oglądnęła dokładnie i orzekła 'zabronione'. Jakby nie mogła mi tego powiedzieć od razu. 'Może pan zostawić to tutaj albo skorzystać z autobusu'. Swoją drogą nie wiem czy ludzie w autobusach są uważani za gorszych, że ich można wysadzić w powietrze? Mimo wszystko pani była bardzo miła. Przepraszała mnie kilka razy i powtarzała, że takie są przepisy. Ochroniarzom również zrobiło się chyba żal i w ramach rekompensaty zaczęli pomagać pakować mi moje brudne gacie i ubrania do plecaka. Na koniec oddali mi 3Y za bilet i oddelegowali najmłodszego stażem do odprowadzenia mnie na przystanek. Mówiłem już, że to uczynny naród? Niestety autobus był kawał drogi od stacji metra, więc czekał mnie kolejny tego dnia długi marsz. Później jazda wśród wyklinania na mój plecak (ile on się biedny nasłucha w tej podróży...), szybkie szukanie hostelu, lekkie stargowanie ceny i już leżałem wyłożony na piętrowym łóżku. Hostel jak na tę cenę wręcz ekskluzywny. Drzwi na kartę, winda i wystrój z antyków chińskich. 
Włości Kotleta



Dziwne...

Odpoczywałem tak kilka godzin, jedząc zupkę chińską, ciastka i szukając w internecie informacji o kilku rzeczach, które chciałem zrobić w okolicy tego miasta. Wreszcie uznałem, że dosyć tej laby i z racji niedzieli ruszyłem w stronę katolickiego kościoła. Droga prowadziła przez dzielnicę muzułmańską. Nie jestem mocny z historii i nie wiedziałem, że w Chinach spotyka się tak wiele kultur. Odżyły wspomnienia sprzed pół roku z odwiedzonego Bliskiego Wschodu. Muzułmanie zawsze wprowadzą swoją atmosferę w postaci ubiorów, przesiadywania w knajpach na ulicach i popijania herbaty z charakterystycznych szklankach. Ja jednak kierowałem się w stronę centrum swojej wiary. Było po 19 i nie liczyłem na mszę, jednak Chiny znowu mnie zaskoczyły. Ostatnia z czterech mszy była właśnie o 19, a kościół łącznie z placem wypchany był po brzegi. Jak widać Kościół w Chinach trzyma się całkiem nieźle.
Podczas powrotu zasiadłem w jednej z ulicznych 'restauracji'. Jedynym punktem wspólnym z restauracjami w Europie było to, że tu i tu się jadło. Jeden z chłopaków smażył dla mnie danie w woku, a inny nalał mi ze zbiorczej butelki oranżady. Kuchnia znajdowała się na chodniku, natomiast ja siadłem przy prowizorycznym stoliku na poboczu drogi. Kucharz wprawnie gotował na 'turbopiecu'. To moja nazwa na powszechne tu piece węglowe, które na dole zamontowane mają dmuchawy. Dają one niesamowicie intensywny płomień niezbędny do używania woka. Po kilku minutach dostałem ogromną porcję nudli (nie mylić z makaronem, ani zupką chinska) z warzywami i mięsem podane na talerzu zawiniętym w reklamówke, żeby później nie trzeba myć. Ktoś po drodze wspominał mi, że w Xianie jest bardzo dobre jedzenie. Jednak to, co dostałem na talerzu to było istne niebo w gębie. Naprawdę od bardzo dawna nie jadłem czegoś tak przepysznego. Głębia smaku, idealny dobór warzyw i sporo ostrych przypraw. Nie było jednak ekstremalnie ostre. I dobrze, bo pewnie chilli zabiłoby inne smaki, ale i tak ciągle czekam na danie, które wypali mi wnętrzności. Za całość razem z oranżadą zapłaciłem około 6 zł. Widziałem już, gdzie się będę stołował w czasie pobytu w tym mieście. Całkowicie syty udałem się do hostelu, gdzie spotkałem współlokatorów z Chin i Tajwanu. Swoją drogą Tajwańczycy chyba lubią podróże - spotykam ich naprawdę sporo.
Xian nocą


Turbopiec

Właśnie robi się moje najlepsze danie w podrozy

Delicje za 6 zł


Dentysta? A czego tu się wstydzić?
Drugiego dnia w Xianie udałem się do Terakotowej Armii, czyli jednej z większej atrakcji Chin. Jeśli ktoś nie słyszał, spieszę z wyjaśnieniem. Będzie też trochę historii, więc nieodpornym zaleca się przeskoczenie akapitu. Dawno, dawno temu żył sobie pewien cesarz. Pod koniec życia uznał, że chce podbić również zaświaty po śmierci. Kazał więc zbudować armię, która przetrwa wieki. Inne źródła mówią, że cesarz był strachliwy i chciał mieć obronę, gdy zakończy żywot, ale Chińczycy wolą tą pierwszą wersję. Wyrzeźbiono więc tysiące żołnierzy z kamienia. Nie zapomniano również o koniach i wszelkiej broni. Na koniec zamknięto ich w grobowcu, gdzie spędzili ponad dwa tysiące lat. I wtem Roku Pańskiego 1976 dwójka wieśniaków postanowiła wykopać sobie studnię. Po kilkunastu metrach natrafili na głowę żołnierza, później korpus i wreszcie konia. Podrapali się po głowach i zawiadomili władze. Tak właśnie odkryto Terakotową Armię. Znalezisko jest więc stosunkowo młode. Do dzisiaj odkopano blisko 7 tysięcy skalnych wojowników, jednak archeologowie cały czas pracują. Żołnierze znajdują się w różnych miejscach, w zależności od rangi. Mają swoich generałów, stopnie wojskowe, broń, a kawaleria - konie. Co najciekawsze, nie znaleziono dwóch identycznych posągów. Każdy ma unikalną twarz, wzrost i posturę.
Miejsce znajduje się na liście UNESCO, więc liczyłem się zarówno z wysokimi cenami, jak i dzikimi tłumami. Pozytywne zaskoczenie w obydwu kwestiach. Po raz kolejny zadziałała moja karta Euro26 dając mi jako studentowi 50% zniżki. Ludzi było sporo, ale nie były to tłumy rodem z Zakazanego Miasta. Kolejny raz blogosławiłem, że odbywam moją podróż poza szczytem sezonu. Armia robi wrażenie przede wszystkim ogromem. Największy hangar z powodzeniem mógłby pomieścić samoloty. Spędziłem tam prawie dwie godziny, szukając miejsc przy barierkach najmniej obleganych przez ludzi. Na koniec jeszcze zjadłem paczkę ciastek i znowu zadumałem się nad tymi, którzy musieli te wspaniałości stworzyć. Kolejni niewolnicy, pewnie niejednokrotnie płacący własnym życiem. Tak to chyba niestety bywa, że wiele pięknych zabytków, którymi się zachwycamy ma na sobie sporo ludzkiej krwi.
Logo drożyzny i tłumów

Terakotowa Armia

Kotlet i ludziki z kamienia


Tym razem z zadumy wyrwała mnie kończąca się paczka ciastek. Złapałem więc autobus i po godzinie byłem w Xianie. Odwiedziłem jeszcze park pełen wesołych skośnookich tańczących, grających w gry i ogólnie cieszących się z życia. Później wróciłem do hostelu, odpocząłem trochę, posurfowałem po internecie, a wieczorem ruszyłem na kolejne przepyszne danie w 'mojej knajpie'. Najadłem się na zapas i wróciłem porządnie wyspać. Po drodze zrobiłem zapasy jedzenia na dwa dni. Spakowałem też plecak, ale tym razem miałem zamiar zostawić go w hostelu. Chciałem tam wrócić. Jeśli mój plan wypali to te dwa dni spędzę w pewnym miejscu poza Xian. Miejmy nadzieję, że będzie to przygoda na miarę kolejnego posta :)