środa, 29 października 2014

Życie w jurcie

Postanowiłem napisać osobny post o samym życiu po mongolsku, czyli w jurcie. W niczym nie przypomina ono życia do jakiego przywykliśmy w mieście. Opiszę oczywiście dom, w którym sam miałem przyjemność mieszkać. Odwiedziłem ich jednak sporo i każdy różnił się tylko drobnymi szczegółami w środku. Wyjątkiem są jurty specjalnych przeznaczeń jak jurta spotkaniowa lub jurta - hostel. Zanim jednak przejdziecie niżej coś, w czym się zakochalem. Muzyka mongolska. Wlaczcie sobie tle, wyobraźcie osmioro a czasem więcej ludzi na minimalnej przestrzeni i tą muzykę lecaca praktycznie w kółko.

Budowa. Jako teoretyczny budowlaniec zacznę od samej budowy jurty. Konstrukcja jest genialna w swojej prostocie. Musi taka być, ponieważ z definicji jest często przenoszona w inne miejsce. Najważniejszy fakt - jurta ma kształt koła. Jest to trochę kłopotliwe jeśli chodzi o ustawianie rzeczy w środku, ale niesamowicie upraszcza jej budowę. Ściany boczne stanowi płot harmonijkowy. Nie jest to ogólnie przyjęte nazewnictwo, sam je wymyśliłem. Pseudo inżynierskim językiem powiedziałbym, że jest to kratownica zbudowana tylko z krzyżulców, która składa się poprzez obroty w węzłach. Na tym płotku oparte są gęsto belki prowadzące aż do szczytu. Tam wszystkie połączone są czymś podobnym do koła od starego wozu. Wreszcie koło to jest podparte dwoma słupami. Całość przykryta jest kilkoma warstwami grubego filcu dla izolacji oraz nieprzemakalnym płótnem. Bardzo pomysłowe jest okno dachowe, które na noc jest zakrywane, a na dzień może być otwarte, wpuszczając do środka światło i świeże powietrze.
Jurta jaka jest, każdy widzi

Wnętrze. W środku jurty wszystko jest uporządkowane i pomimo jednego pomieszczenia, wydzielone są pewne sektory. Wejście stanowią drewniane drzwi o wysokości dostosowanej do hobbitów (żeby wejść do jurty z wielkim plecakiem trzeba zrobić to na kolanach, niczym na pielgrzymce). W centralnym punkcie jest oczywiście piec z kominem wyprowadzonym przez dach. Służy on za ogrzewanie, kuchenkę i suszarnię. Od czasu mieszkania w jurcie wiem, że w szkole nas oszukali i tak naprawdę kolo ma pięć kątów. W pierwszym kącie jurty urządzona jest kuchnia. Małe garnki, przyprawy, sztućce, miseczki. Wszystko na pozornie przypadkowym miejscu. Pani domu dobrze jednak wie gdzie co odłożyć. Drugi kąt zajęty jest przez łoże małżeńsko - dziecięce. Jest szerokości zwykłego łóżka, ale w jakiś magiczny sposób mieści dwoje dorosłych i dzidzię. Kolejny kąt znajduje się w miejscu widocznym od razu po wejściu, więc jest najbardziej wystawny. Są tam pięknie malowane szafy ze skarbami rodzinnymi, a na nich poukładane różnego rodzaju sprzęty. Również te elektroniczne, jak radio, które przez cały dzień serwuje mongolskie hity. Czwarty kąt zajmuje dodatkowe łóżko przeznaczone dla gości lub innych członków rodziny. Miałem na nim spać ja, jednak po długich przekonywaniach ulokowałem się na ziemi, a na nim spoczął ojciec gospodarza. Gdy ojca nie było spałem na łóżku, lecz kiedy tylko mogłem wybierałem podłogę. Powód? Jak już wspominałem jaki to bardzo leniwe zwierzęta. Na noc nie trzeba ich zamykać, bo i tak będą kręcić się wkoło obozu. Natomiast ściany jurty może i są mrozoodporne, ale na pewno nie dźwiękoszczelne. Jeden z jaków upodobał sobie przebywanie w nocy dokładnie obok mojego łóżka, tyle że na zewnątrz jurty. Zawsze gdy już prawie prawie zasypiałem wydawał przenikliwe 'Chruuum'. Pospane. Ostatni kąt to szeroko pojętą spiżarnia. Mleko, jogurt, masło i śmietana, czyli raczej monotematyczne produkty. Niemniej jednak przepyszne. Strop w postaci belek służy jako wieszak na wszystko. Natomiast podłoga podzielona jest na dwie części. Jedna to zwykła trawa, w którą można wytrzeć buty, wylać resztkę herbaty lub wysikać dzidziusia. Na drugiej części wyłożone są grube dywany. Lata świetności mają za sobą, ale idealnie sprawdzają się jako kanapa, bawialnia i moja sypialnia. Oprócz tych wszystkich elementów są jeszcze luźne meble w postaci jednego stolika i kilku krzesełek. Krzesełka mają około 20 cm wysokości i służą równie dobrze do siedzenia, podłożenia pod głowę jak i pod bok. Można wtedy leżeć niczym rzymianin na uczcie. Bardzo przydatne, chyba sobie takie sprawię po powrocie do Polski. 
Kuchnia

Łoże małżeńsko- dziecięce

Łoże Kotleta

Kącik pokazowy

Spiżarnia

Elektryczność. Pomimo dosyć spartańskich warunków w nocy jurtę można oświetlić. Zawdzięcza się to akumulatorom co jakiś czas ładowanymi w wiosce. Co bogatsze domostwa mają też małe baterie słoneczne wyprowadzane na słońce rano razem z owcami. Na zewnątrz znajduje się też talerz podobny do satelitarnego. Jest on jednak chyba tylko ozdobą, ponieważ mały telewizorek dawno nie dziala. Na takim odludziu nie można liczyć na zasięg komórek, więc w jurtach montowane są telefony stacjonarne z ogromną anteną. Czasem zdarza się, że dzwoni inna jurta lub rodzina z wioski.

Kuchnia mongolska. Temat rzeka. Większość posiłków oscyluje wokół mleka jaka i mięsa kozy, choć są wyjątki. Jako wielki fan zarówno mleka, jak i mięsa byłem wniebowzięty. Śniadanie to chleb z czymś, co stanowi połączenie masła i śmietany. Zawsze posypany cukrem. Nie jestem znawcą polskich sposobów wyrobu produktów mlecznych, ale mogę opisać jak działa to w Mongolii. Mleko prosto od jaka jest gotowane i rozlewane do kilku naczyń. Jedna część wzbogacona jest o bakterie, które wytwarzają wspaniały jogurt. Była to prawdopodobnie jedna z najlepszych rzeczy, jakie w życiu jadłem. Pozostałe naczynia są odstawiane, a na drugi dzień zbiera się na nich coś w rodzaju bardzo tłustej śmietany. Nie wygląda to jednak jak śmietana z krowiego mleka. Niektóre 'smietanowe kozuchy' są zjadane na śniadanie, a niektóre odstawiane do wysuszenia. Po kilku dniach zmieniają się w masło. Wszystko naturalne i bez większego nakładu pracy. Jeszcze niedawno moja ograniczona wyobraźnia mówiła też, że do pieczenia chleba potrzebny jest piekarnik. Błąd! Gospodyni wypiekała pyszny chleb w zwykłym garnku położonym na piecu. Oczywiście był delikatnie przypalony, ale to tylko zwiększało jego walory smakowe. Jako 'lunch' jada się dokładkę chleba z masłem lub czasami zupę w stylu rosołu. Mongolska obiadokolacja to natomiast różne wariacje z mięsa owcy, ręcznie robionego makaronu i ziemniaków. Dania zdecydowanie nie dla wrażliwych żołądków ze względu właśnie na mięso. Jak już wspominałem w mongolskich jurtach nic się nie marnuje. Gdy zabija się owce zjada się z niej dosłownie wszystko. 'Mięso' to najczęściej ścięgna, tętnice wypełnione zakrzepłą krwią i tłuszcz ze skórą. Jak się dobrze poszuka to trafi się kawałek z futrem. Większość kęsów człowiek nie jest w stanie pogryźć. Nie pozostaje nic innego jak przełykać w całości i zostawiać robotę żołądkowi. Gdy już cała kość jest obgryziona do bialości, łamie się ją i wysysa szpik. To samo tyczy się kręgosłupa. Nie może zmarnować się również głowa owcy, w której w końcu znajduje się wiele smakołyków. Ba! Można ją nawet kupić jako osobny rarytas na targu. Wykorzystywane są też kopyta, jednak niestety nie wiem w jaki sposób. Widziałem tylko że są przechowywane na honorowych miejscach. W jurcie nic się nie marnuje... Nie myślcie jednak, że mongolskie dania są niesmaczne. Są przepyszne! Co więcej, ani razu nie doświadczyłem jakichkolwiek rewelacji żołądkowych z ich powodu. Piszę po prostu o jej odmienności w stosunku do kuchni 'miejsko - polskiej'. Przed podróżą do Mongolii trzeba się zwyczajnie przestawić na wszystkożerność.  Do każdego posiłku, a także dwadzieścia trzy razy pomiędzy nimi pije się soloną herbatę z mleka jaka.. Herbatę z mleka, a nie z mlekiem. To istotna różnica. Proporcje są na korzyść mleka. Powód? Mleka jaka jest pod dostatkiem, wodę natomiast trzeba przywoźić motocyklem. Chociaż ja akurat trafiłem na okres gdzie wody nie brakowało. Kiedy zapasy się kończyły szedłem z wiadrem po śnieg i topiłem go na piecu. Musiałem tylko uważać,  żeby nie zebrać tego żółtego... Sama herbata również nie jest przeciętna. Liście prasuje są w bloki, które kruszy się przed gotowaniem. Zapobiega to jej rozsypaniu lub zalaniu. Po posiłku pani domu szybko i zręcznie zmywa naczynia. W ramach oszczędności wszystkie naczynia zostają umyte w małym kubeczku wody. W ten sprytny sposób przejdę do...
Chleb z garnka

Jogurtomasło

solona herbata z mlekiem

Prawie woda na herbatę

Suszone jogurtomasła

Pani domu w akcji

Mój faworyt - kluski z mięsem

Jeszcze dużo mięsa!

Higiena. A właściwie... Co?! W jurcie nie funkcjonuje to pojęcie. A przynajmniej nie w takiej postaci, jak na zachodzie. Mycie ogranicza się przepłukania wodą twarzy i rąk. Raz dziennie, bo co za dużo to niezdrowo. Gładko wpasowałem się w tę zasady. Mocowałem się z jakami i owcami, a później tymi samymi rękami jadłem posiłki. Jedynym ratunkiem był śnieg, w którym można było zrzucić trochę błota. Po kilku dniach nie wytrzymałem i chciałem chociaż umyć zęby. Poprosiłem więc o miednicę i wodę, po czym pomimo mrozu zdjąłem koszulkę i trochę się przemyłem. Chyba nie było to do końca zrozumiane przez moich gospodarzy, więc więcej tego nie zrobiłem. Wszelkie sprawy higieny załatwialem podczas wypasu owiec. One mnie rozumiały. Trochę bardziej ciekawskie były pieski preriowe, ale nimi się nie przejmowałem. W pierwszy dzień miałem też problem ze znalezieniem wychodka. Myślałem, że ta dziura na środku obozu ogrodzona blachą to studnia. Głupio byłoby pomylić te dwa miejsca. Ostatecznie latryną byłem jednak pozytywnie zaskoczony. Nocny mróz oraz otwarta konstrukcja robiły swoje i czuć było tylko piękne zapachy traw. W jurcie znajdowała się jedna Czysta Ścierka. Służyła do wycierania względnie umytych naczyń, rąk oraz ust po obiedzie. Niezależnie ile osób jej użyło, nadal była czysta. W końcu to Czysta Ścierka. Znowu nie chcę być źle zrozumiany. Ani razu nie narzekałem na warunki w jurcie, a wręcz mi to odpowiadało. Ci ludzie po prostu tak żyją i mają się dobrze. Na zdrowie nie narzeka też mała dzidzia, która nie ma higienicznej taryfy ulgowej.
Wychodek.

Prywatność. Kolejne martwe pojęcie w jurcie. Jeśli robisz cokolwiek innego niż zwykłe picie herbaty, możesz być pewny, że jakaś para oczu skierowana jest w twoją stronę. Gdy robisz coś ciekawego spoczywa juz na tobie wzrok wszystkich domowników. Pół biedy, gdy było to zszywanie paska plecaka i zewsząd sypały się rady jak zrobić to lepiej. Gorzej, gdy po kilku dniach uznałem, że mimo wszystko fajnie byłoby zmienić gacie na czyste. Opowieści o tym wydarzeniu prawdopodobnie będą przekazywane kolejnym pokoleniom w jurcie. 
Jak robi 'chruum' za ścianą jurty


Życie w jurcie. Jak je podsumować? Paradoksalnie chyba 'łatwe'. Nie w sensie fizycznym, bo oczywiście trzeba się nieźle napocić, żeby wykonać rzeczy, które dla nas są kwestią wciśnięcia przycisku. Nie ma jednak problemów egzystencjalnych, myśli o tym, czy znajdzie się pracę i czy będzie się miało gdzie mieszkać. Wszystko jest na miejscu. Całe szczęśliwe życie w małym, okrągłym domku.

"- Hej George, proszę opowiedz mi jeszcze raz o tym domku na farmie.
- Dobrze, ale ostatni raz..."


poniedziałek, 27 października 2014

Dzień z życia pastucha


Dni, które spędziłem w jurcie razem z mongolską rodziną nie różniły się specjalnie między sobą. Wszystko odbywało się według codziennego schematu. Opiszę więc typowy dzień życia Kotleta, który został pastuchem. Na koniec natomiast opowiem o kilku wydarzeniach, które odbiegały od tej monotonii. 

Rodzina, u której mieszkałem i której pomagałem, to Honda - głowa rodziny, Moncha - jego żona i mała Dalcin - trzymiesięczna dzidzia. Oprócz Dalcin małżeństwo miało jeszcze czwórkę dzieci. Najstarsza córka ma już własną rodzinę, natomiast pozostała trójka wracała do domu tylko na weekend. W ciągu tygodnia mieszkali w wiosce z babcią i chodzili do szkoły. Dodatkowo przez kilka dni mieszkał z nami ojciec Hondy. Rodzina umieściła jurtę na kompletnym odludziu, kilkanaście kilometrów od wioski Hatgal. Do dojazdu do wioski służył im motocykl tajemniczej marki 'Mustang'. Hodowali jaki, kozy i owce. Stado tych dwóch ostatnich było moim głównym zajęciem. Zostałem przyjęty prawie jak nowy członek rodziny. Nazwano mnie Matrusz, gdyż wymówienie tak wielu samogłosek w jednym słowie nie mieściło im się w głowie. Rodzina niestety nie mówiła po angielsku. Bardzo tego żałowałem. Lubię czasem być sam na odludziu, ale jeśli już jestem wśród ludzi to chcę jak najwięcej z nimi rozmawiac. Porozumiewalismy się językiem migowym, który sprawdzał się dobrze do prac domowych, ale pytań o sens życia raczej nie dało się przekazać. Nie ukrywam, że był to jeden z większych minusów mojego pobytu na farmie. Niemniej jednak rodzina umiała kilka słów po angielsku czasem pomieszanych z mongolskim. Poniżej mały słowniczek.
Szip - słowo klucz, oznacza owcę, kozę, a jeśli zwierzę jest duże - to jaka,
Jak - jak, słowo wprowadzone po jakimś czasie, gdy okazało się, że po mongolsku i angielsku brzmi tak samo,
Tii - zazwyczaj herbata, ale niestety tu pojawiał się problem. Tii to też 'tak' po mongolsku. Nigdy nie wiedziałem więc, czy pani domu nie mówi po prostu do kogoś innego. Na wszelki wypadek piłem herbatę.
Mama - o dziwo, po mongolsku 'dziecko'. Na początku było to przyczyną pewnych trudności komunikacyjnych
Bejbi - mała kózka, owieczka lub dziecko-jak
Gut, okej - znaczy Kotlet się spisał
Slip - możesz jeszcze pospać. W połączeniu z 'szip' - zaprowadź owce do zagrody
Itit - jedz, jedz. Powtarzane wielokrotnie i zawsze w połączeniu z 'tii'
Moj chwilowy dom

Każdy dzień zaczynał się około 8. Tak późno, że względu na to że dopiero wtedy robiło się jasno. Ja nie narzekałem, bo spanie 10 godzin (od 22) mi odpowiadało. Wspólne śniadanie i każdy rozchodził się w swoją stronę. Pan domu z ojcem do roboty w postaci budowania zagród i domów na zimę dla zwierząt (swoją drogą zawstydziliby niejednego polskiego budowlańca. W dwa i pół dnia postawili szopę, mogącą z powodzeniem służyć ludziom). Moncha krzątała się chwilę w kuchni, po czym ruszała na dojenie jaków. Ja w tym czasie miałem uśpić Dalcin. Gdy mi się to udało, robiłem z niej eskimoskie zawiniątko i szedłem pomóc przy jakach. Bardzo chciałem spróbować wydoić jaka, jednak Moncha uznała, że jest to zbyt niebezpieczne. Jaki to nie potulne mućki i potrafią się wkurzyć nie na żarty. Czasem atakowały kopniakiem nawet Monchę, jednak ona jakimś cudem parowała te ciosy ręką. W moim przypadku wylądowałyby pewnie na głowie. Moja robota była ciężka fizycznie i logistycznie. Fizycznie, bo musiałem przeciągać ociężałe jaki do dojenia. Logistycznie, bo do tego dochodziło zarządzanie dziećmi-jakami. Były w osobnej zagrodzie i trzeba było pojedynczo wprowadzać je, aby popiły trochę od mam. W międzyczasie gospodyni wprawnie uzyskiwała około 10 litrów mleka. Po tych czynnościach wypędzałem jaki na łąkę. Same są zbyt leniwe i nigdzie by się nie ruszyły. 
Dalcin.

Kotlet i Dalcin

Jak, jak je

Jak, jak nie je

Po powrocie do jurty zwykle było około dziesiątej. Za niewielkimi namowami robiłem powtórkę śniadania z przepysznym świeżym mlekiem z kożuszkiem. Smak dzieciństwa! Następnie szedłem do mojego stadka kozo-owiec i w gąszczu blisko trzystu zwierząt musiałem odnaleźć jedną małą kózkę i zanieść ją do jurty. Nie tak dawno przyszła na świat i była za mała na pastwiska, więc dzień przeczekiwała w domu. 
Mała kózka czeka na mamę
Wreszcie około 11 wyruszałem na górskie pastwiska z moim stadem. Jeśli ktoś kiedyś mi powie, że praca pastucha jest prosta to go wyśmieję. Może z kilkoma owieczkami byłoby łatwo, jednak opanować prawie trzysta kóz przemieszanych z owcami to nie lada wyczyn. Pierwsze dni to była męczarnia. Biegałem jak głupi w te i we wte, próbując bezpiecznie doprowadzić stado do domu. Później zacząłem rozumieć istotę ich natury, czyli podążanie za tłumem. Wtedy praca stała się trochę łatwiejsza. Wystarczyło zawrócić ze złej drogi kilka z nich, a reszta podążała za nimi, bo 'skoro one tam idą...'. Zawsze zdarzały się jednak jakieś wyjątki, które nie poddawały się tej zasadzie. Irytujące było to, że stado musi wiecznie się poruszać. Jakby nie można zjeść trawy na jednej łące i dopiero iść dalej. Kozo-owca mając głowę przy ziemi zdaje się zawsze widzieć jakieś lepsze źdźbło przed sobą. Nie zje go nawet do połowy, ale już widzi kolejne i kolejne i kolejne... Z tego letargu może ją wyrwać tylko jakiś hałas lub spadający przed nią przedmiot. No właśnie. Po każdym dniu bolały mnie trzy części ciała. Nogi od przebytych górskich kilometrów, biceps od machania kijem i rzucania kamieniami oraz gardło od przeróżnych krzyków. Generalnie jednak polubiłem moje stadko i po tych wielu dniach miałem już swoich ulubieńców i 'czarne owce', o których wiedziałem, że zawsze musiały zostać gdzieś w tyle. Z owcami miałem wrócić około 16. Pięć godzin to teoretycznie dużo, jednak zanim doszedłem na górę była już 12, a koło 14 trzeba był już myśleć o odpowiednim kierowaniu owcami w stronę domu. W tym wolnym czasie zazwyczaj wylegiwałem się na słońcu, robiłem zdjęcia, czytałem książki (średnio co trzy strony trzeba było podnieść wzrok i skontrolować ruch stada, natomiast co 10 przenieść się za nim w inne miejsce lub zawrócić je z niewłaściwej drogi), próbowałem zliczyć moje stado, ćwiczyłem celność w rzutach obok owiec, zastanawiałem się dokąd mogą lecieć samoloty nade mną, rozbijałem jacze zaschnięte kupy lub po prostu robiłem nic. W każdym razie nigdy się nie nudziłem. 
Sezon snowboardowy czas zacząć?

Albo i nie...

Życie pastucha

Po zejściu z gór zostawiałem podopieczne przed obozem, a sam ogrzewałem się w jurcie i jadłem zupę odgrzaną specjalnie dla mnie (zwykle w porze 'lunchu' byłem na górze). W czasie odpoczynku zajmowałem się mamą (patrz słowniczek), gdy Moncha wychodziła lub gotowała obiad. Około 18 ZAWSZE okazywało się, że owce zamiast jeść grzecznie trawę przed zagrodą, gdzieś polazły i trzeba było ich szukać. Miałem do tego profesjonalny sprzęt w postaci małej lunety. W najlepszym wypadku okazywało się, że są w pobliskim lesie. W najgorszym - poszły gdzieś w góry. Najdłużej szukałem ich prawie dwie godziny. Po powrocie słyszałem już beczenie małej kózki z jurty, więc trzeba było ją ubrać w ubranko mrozoodporne i zaprowadzić do mamy kozy. Wreszcie całe stado zaganiałem do zagrody. Wtedy nagle nie były już takie głupie i wiedziały dokładnie gdzie trzeba iść. Kolejnym punktem dnia był obiad. Jedzenie do syta, a potem oczywiście kilka(naście) miseczek mlecznej herbaty. Przez całą dotychczasową podróż nie jadłem tyle co w jurcie. Co prawda owce dbały o moją kondycję fizyczna, ale podejrzewam że i tak nabrałem kilka kilogramów na dalszą drogę. 

Wieczorem następował trochę smutny dla mnie czas, ponieważ cała rodzina prowadziła rozmowy o minionym dniu. Też chętnie bym opowiedział o wszystkich przygodach z owcami, jednak język migowy jest trochę ubogi. Uczestniczyłem więc w tych rozmowach tylko w ograniczonym zakresie. Nie przejmowalem się jednak aż tak bardzo i wykorzystywalem ten czas na czytanie, słuchanie mongolskiej muzyki lub zabawy z Dalcin (z nią było łatwiej się porozumieć niż z resztą rodziny). Czasem też wychodziłem na zewnątrz i napawałem się idealną ciszą i najbardziej rozgwieżdżonym niebem, jakie kiedykolwiek widziałem. Około 22 padało magiczne słowo 'slip' i Moncha rozkładała posłania. Na noc nie paliło się w piecu, podejrzewam że zapasy drewna szybko by się skończyły. Było więc zimno, ale mrozy nie przenikały ścian jurty. Tak czy inaczej cieszyłem się, że mam ciepły śpiwór. Inni spali pod bardzo grubymi filcami, które ważyły chyba ze sto kilo i przygniatały człowieka niczym kawał blachy. 

Tak mijał dzień za dniem mojego pobytu na farmie. Teraz o rzeczach, które łamały codzienną rutynę. Może nie było ich zatrważająco dużo, ale warto o nich wspomnieć.

Pierwszego dnia kilka owiec weszło do lasu. Myślałem, że już po nich. Bardzo się bałem. 

Trzeciego dnia ktoś z domowników przez pomyłkę wziął mój kij na owce i spalił w piecu. Było mi bardzo przykro.

Pewnego poranka okazało się, że zaginął jak pociągowy, czyli największy w stadzie, używany do robót na farmie. Przez chwilę bali się wszyscy, ale wypatrzyliśmy go przez lunetę. Kierowałem jednoosobową ekipą ratunkową. 
Jak pociągowy

Któregoś dnia zaszedłem ze stadem tak daleko, że natrafiłem na sasiednią jurtę. Właściciel był chyba samotnym gospodarzem i usilnie namawiał mnie na odwiedzenie go. Zostawiłem więc na chwilę moich podopiecznych i wstąpiłem na ciastko oraz chwilę rozmowy w migowym. 

Pewnej nocy przez nasz obóz przeszła watacha wilków. Odległe wycie w lesie to zupełnie co innego, niż dziesiątki ujadań wkoło jurty. Mój gospodarz z ojcem poszli bronić dobytku i specjalnym dzwonem narobili hałasu, który rozgonił wilki. Nie bałem się. Siedziałem w ciepłym śpiworze w jurcie.

Pewnego wieczoru, jak codzień chciałem zaprowadzić małą kózkę do mamy. Mamy kozy jednak nie było. Mała kózka beczała rozpaczliwie i biegała w zagrodzie. Próbowała podpiąć się pod jakąś inną mamę, jednak te ją tylko bodły. Spędziłem dużo czasu poszukując mamy, w końcu znalazła ją Mocha. Koza zwyczajnie przysnęła sobie w zakamarku zagrody. Wyrodna matka.
Mała kózka szuka mamy

Innego dnia przyszedł zły sąsiad zabić jedną z moich kóz. Było mi smutno. Później jednak pomyślałem, że jutro będzie świeże mięso i smutek przeszedł. Oprawca znał więcej słów po angielsku, więc obserwowałem cały proces z zaciekawieniem i dopytywałem o szczegóły. Nie myślcie, że Kotlet jest bez serca. Po prostu zwyciężyła chęć nauczenia się czegoś nowego. Nigdy nie wiadomo co się w życiu przyda. Osoby wrażliwe niech jednak przejdą do następnego akapitu. Żeby nie było że nie ostrzegałem. Sąsiad miał niesamowitą wprawę. Wybrał jednego z większych kozłów, który jeszcze godzinę wcześniej zajadał trawę pod moją opieką. Nie podrzynał gardła, bo znał szybszy sposób na zabicie. Niczym zapaśnik chwycił kozła za rogi, jednym ruchem przewalił go na plecy i wykonał niewielkie nacięcie na brzuchu. Następnie włożył w nie rękę razem z małym scyzorykiem Victorinoxa i przebił nim kręgosłup. Gołymi palcami wyrwał rdzeń kręgowy i kozioł w momencie przestał ujadać. Całość trwała 10 sekund, a polały się może dwie krople krwi. Potem przyszedł czas na zdejmowanie skóry, łamanie nóg, które zostały przy skórze i wreszcie pozbycie się wnętrzności. Nie miałem pojęcia, że kozy mają tak gigantyczne żołądki. Wyglądał jak wielki worek wypełniony trawą. Żołądek został opróźniony i przekazany pani domu - pewnie na coś się przyda. Krew pokazała się dopiero przy wyjmowaniu serca i rozdzielania kozła na poszczególne części. Wbrew zewnętrznemu wrażeniu, kozy to wewnątrz bardzo czyste zwierzęta. Całe przedsięwzięcie mam oczywiście udokumentowane na zdjęciach, a nawet krótkim filmie, ale myślę, że publikacja ich na blogu to mogłaby być przesada. W zamian - zdjęcie stada przerażonego tym, co dzieje się z ich kolegą. 
Smutne stado

Innym razem z wioski przyjechał kupiec na jedną z owiec. Potrzebował jej żywej, więc związaliśmy jej kopyta i z dużym trudem zapakowałem ją kupcowi i jego synowi na motocykl. Pomachałem jej na pożegnanie i zrobiłem zdjęcie na pamiątkę. Moje stado się kurczyło. 
Owca na wynos

Po tygodniu uznałem, że trzeba dać jakiś znak życia do Polski. Najbliższy zasięg komórkowy był w Hatgal, więc spróbowałem wytłumaczyć migowo moim gospodarzom, że popołudniu chcę się tam dostać. Szczęśliwie był piątek i Honda jechał po dzieci, więc obiecał mnie wziąć. Przed drogą założyłem profesjonalny kask w postaci czapki i kombinezon w postaci mongolskiego ubioru ludowego. Okazał się on zbawienny, gdyż w czasie jazdy było niesamowicie zimno. Gdyby nie on prawdopodobnie skończyłbym jak głupszy z 'Głupiego i Głupszego' (mam nadzieję, że to arcydzieło również jest Wam znane). Co to była za jazda! Około 15 kilometrów wertepami na motocyklu o wątpliwej przydatności do czegokolwiek. Na każdym podjeździe prychał i dusił się. Z kolei z górki rozpędzał do niebotycznych prędkości, co skutkowało podskokami na każdej nierówności. Wielokrotnie odrywałem się od siedzenia i z hukiem na niego powracałem. Całe szczęście, że na kolanach wiozłem wielkie pojemniki z mlekiem na sprzedaż, bo prawdopodobnie zostałbym wystrzelony na orbitę. W wiosce gospodarz zostawił mnie na godzinę, a sam pojechał sprzedać mleko. Odezwałem się do domu, po czym spotkałem jakiegoś chłopca, kopiącego piłkę o płot. Kilka kopnięć później, szybkie bramki z jaczych kup i już 'ciupaliśmy mecza'. Nie miałem takiej frajdy od podstawówki. Dla takich chwil warto ruszyć się z domu... Nie uwierzycie, ale chłopak okazał się być synem mojego gospodarza! Na wstępie więc zaskarbiłem sobie jego sympatię. Powrót do farmy opóźnił się i w międzyczasie zapadł zmrok. Co TO była za jazda! Na jednym motocyklu Mandach, ja i jego syn. Na drugim jego dwie córki i kolega w charakterze kierowcy. W naszym wysiadło przednie światło, więc jechaliśmy jeden obok drugiego używając tylko światła kolegi. Gdy nie było to możliwe, zapadała przed nami kompletna ciemność i Honda jechał z pamięci. Pochylał się wtedy do przodu, wytężał wzrok i powtarzał 'Gut, gut', chyba chcąc mnie uspokoić. Po blisko godzinie jakimś cudem udało się dotrzeć do jurty.
Rozmyte Kotlet w stroju motocyklowym

Kotlet sportowiec

Na weekend, oprócz dzieci gospodarzy, przyjechała tez Emily - Niemka, którą poznałem wcześniej w Hatgal. Pracowała ona wcześniej na farmie i wpadła na dwa dni się pożegnać. Wreszcie można było z kimś pogadać! Te dwa dni były zupełnie inne. Razem zajmowaliśmy się stadem, co zdecydowanie ułatwiało sprawę. Wylegiwaliśmy się na górskich łąkach, gadaliśmy, a w tym czasie niejednokrotnie owce uciekały w bliżej nieokreślonym kierunku. Do tego czasu wiedziałem już, że nie można się nimi aż tak przejmować - zawsze jakoś się znajdowały. Miłą odmianą była też obecność dzieciaków. Graliśmy z nimi w gry, jeździliśmy na sankach, czasem wspólnie doglądaliśmy stada. Te dwa dni były całkowicie odmienne od reszty.
Sanki.


Emily, kózka i Kotlet w pracy


W pewną sobotę Honda miał tak zwane 'wychodne'. Wyruszył więc na motocyklu do wioski i wrócił dopiero koło drugiej w nocy. Był pijany jak bela, ledwo udało mu się trafić w drzwi, potknął się o kilka garnków i zaległ na podłodze obok pieca. Zaznaczam, że wrócił na motocyklu, pokonując wszystkie zawiłości drogi bez reflektora. Musiał mieć niemałą wprawę. Rano nie był zbyt dyspozycyjny, więc poratowałem go tabletką na ból głowy i przejąłem małą Dalcin. O dziwo żona nie była bardzo zła. Kilka razy w ciągu dnia rzuciła tylko czymś, co brzmiało 'Ty siedź cicho, już się dzisiaj popisałeś...'.

Pod koniec mojego pobytu gospodarz uznał, że jestem swój chłop i po zmroku poprosił o pomoc z końmi. Zawsze robił to z ojcem lub małym synem, więc nie wiedziałem na czym ta pomoc polega. Tu muszę wtrącić, że Mongołowie są mistrzami jazdy konnej. Nieraz widziałem ludzi pędzących na nieosiodłanych koniach w pozycji zbliżonej do stania. Wykonywali przy tym manewry godne Mam Talent. Honda zdjął z koni siodła (zostały one po jakichś amatorach), wskazał jednego konia i miejsce za górą, gdzie miał swoją stajnie. Chwyciłem więc za uzdę i zacząłem go prowadzić.
- Noł, noł! - powiedział klepiąc konia po grzbiecie
- Że niby mam wsiąść?
- Jes, jes!
- Honda, moje doświadczenie z końmi to kilkakrotnie pogłaskanie go i szaleńcza jazda na kucyku w zoo w wieku lat może siedmiu. Nie mam o tym pojęcia. - wyobraźcie sobie jak to pokazałem w migowym.
- Jes, jes!
- Noł, noł!
- Jes, jes!
- No dobra, wsiądę i co dalej?
- Jes, jes!
Zdałem sobie sprawę, że chyba nie pogadamy na ten temat, więc posłusznie wskoczyłem na konia. Honda wziął ode mnie latarkę, bo uznał, że jemu bardziej się przyda, dał do ręki lejce, wskazał kierunek i powiedział tylko 'czo - goł', czyli że chyba na 'czo' pojadę. Ciemna, bezksiężycowa noc, koń bez siodła, w oddali stajnia, której nie było szans dostrzec, a na koniu Kotlet nie mający pojęcia, jak się z nim obchodzić. Tak wyglądało moje pierwsze konne doświadczenie. Nie wiedziałem czy bliżej mi do śmiechu czy płaczu.
- Yyy... Czo? - Ruszyłem! Niby powoli, ale dla mnie prędkość zabójcza. - Honda, jak się zatrzymać?!
- Jes, jes!
Mhm, czyli muszę sam kombinować... 'Nie-czo?' - dalej jadę. 'Czo-wróć?' - nic.
W końcu pociągnąłem lejce do siebie i zadziałało. Koń okazał się dosyć łatwy w obsłudze. Ciągnę w prawo - jadę w prawo, ciągnę w lewo - jadę w lewo, do siebie - staję. Po 10 metrach byłem mistrzem jazdy konnej! Udało mi się bezpiecznie dotrzeć do stajni, a nawet po drodze pokonać olimpijską przeszkodę w postaci wystającego korzenia. Honda powiedział tylko 'Gut, gut' i poklepał mnie po ramieniu. Według słownika - 'Kotlet się spisał!'.
Mongołek na koniu

Ostatniego wieczoru Moncha powiedziała, że przyjedzie jeszcze dwóch wolontariuszy. Miałem pewne podejrzenia i nie zdziwiłem się bardzo, gdy w drzwiach zobaczyłem Laurę i Rafaela - francuską parę poznaną w Irkucku. Kolejny dzień poświęciliśmy na wspólne pastuchowanie. Starałem się przekazać im całą tajemniczą wiedzę, którą posiadłem. 

W ostatni dzień rodzina zrobiła coś w rodzaju uczty na moje pożegnanie. Może to był przypadek, ale akurat w ten dzień zabili kolejnego kozła. Na mój ostatni posiłek w jurcie zostały przeznaczone największe przysmaki, czyli wnętrzności. Generalnie jestem raczej wszystkożerny, choć odczuwałem lekkie obawy. Mimo to z czystej ciekawości popróbowałem wszystkiego. Najbardziej smakowały mi prawy przedsionek serca (lewy był strasznie tłusty) i jądra. Żołądek też niczego sobie. Nie smakowała mi za to aorta, bo kozioł chyba cierpiał na miażdżycę i była zapchana tłuszczem i jakimś osadem. Wspominałem już, że w Mongolii nic się nie marnuje? Nie? To jeszcze o tym wspomnę. 
Uczta pożegnalna

Zdjęcie pożegnalne

Te drobne wydarzenia łamały szarą codzienność na farmie. Nie da się jednak ukryć, że życie na niej było bardzo monotonne. Codzienny cykl powtarzających się czynności. Na krótki okres czasu to niesamowity, umysłowy odpoczynek, a w dodatku kolejne ciekawe doświadczenie, jednak w dłuższej perspektywie może to być nurzące. Według mnie dobrze jest zażyć w życiu trochę spontaniczności, która nie ograniczy się do 'dzisiaj zaszaleję - wyprowadzę kozy pół godziny później'. Na farmie chyba trzeba się po prostu urodzić. A może jeszcze nie dorosłem do takiego życia...

piątek, 24 października 2014

Na wieś!

Droga, którą opiszę miała miejsce tydzień temu. Opóźnienie spowodowane jest kolejnym odcięciem od internetu :)

Pomimo, iż tak dobrze mieszkało mi się u Jasona, zdecydowałem, że trzeba ruszyć dalej. Nie żegnałem się jednak wylewnie, ponieważ droga do Chin wiedzie przez Ułan Bator i na pewno nie odmowię sobie odwiedzin u mojego indyjskiego przyjaciela. Od mojego wolontariatodawcy dostałem instrukcje jak dostać się na nad jezioro Khovsgol i jego farmę. Najpierw 17 godzin autobusem do Moron, potem przesiadka i kolejny autobus do Hatgal, następnie stamtąd miał przyjechać po mnie na motocyklu i zabrać na farmę. Wygląda skomplikowanie, ale uznałem że można to zrobić ciekawiej i oczywiście postanowiłem jechać stopem. Przygotowałem się lepiej niż ostatnio. Spisałem najważniejsze zwroty po mongolsku (tak, nie, nie mam pieniędzy, dziękuję, do widzenia), na tabliczce napisałem 'nie tugruk' i oczywiście uzbroiłem się w dużo cierpliwości. 
Kotlet przygotowany do drogi

Następnie ruszyłem autobusem jak najdalej od centrum, przeszedłem przez jakieś tory kolejowe i już byłem na głównej drodze. Tak jak myślałem zatrzymało się pierwsze auto. Nowe słowa zadziałały i zostałem zrozumiany, że chcę jechać za darmo. Oczywiście kierowca wybuchnął śmiechem, ale ostatecznie zgodził się wziąć mnie na pierwsze rozdroże za UB. Mówił trochę po rusku i zrozumiałem tylko, że pójdzie do budki policji i z nimi pogada. Okazało się, że chciał żeby zatrzymywali auta i spróbowali mnie gdzieś upchać. Chęci dobre, ale niestety policjant, jak można było się spodziewać zareagował śmiechem. Zwołali jeszcze kilku okolicznych kierowców i wszyscy razem mieli ubaw po pachy z Kotleta, który chce jechać za darmo.'No to się zaczęło' - pomyślałem. Mimo to stanąłem niedaleko nich przy drodze i łapałem dalej. O dziwo po 5 minutach zatrzymał się młody kierowca dobrze mówiący po angielsku i bez problemu zgodził się mnie wziąć. Miny szyderców - bezcenne. Tsavhil (albo jakoś tak, imiona mają tu odjechane w kosmos) pracował kiedyś w Anglii, gdzie nauczył się języka i poznał kilku Polaków. Był niesamowicie uczynny. Co chwilę pytał mnie czy czegoś mi nie trzeba, napoił mnie sfermentowanym mlekiem konia (nie pytajcie - nie wiem) i zabrał na obiad, za który nie pozwolił mi płacić. Żeby dostać się do Moron musiałem najpierw cofnąć się kilkaset w stronę granicy rosyjskiej, a później odbić na zachód. Tsavil jechał dokładnie w te stronę, więc spędziłem z nim jakieś 5 godzin. Wysiadłem kilkadziesiąt kilometrów przed jego miastem, bo uznałem że fajnie by było zobaczyć przydrożny klasztor Amarbalasgalant. 'Przydrozny' oznaczało prawie 40 km gruntowej drogi w bok. Ruch zerowy. Po pół godziny zjawiła się jakaś ciężarówka. Trójka facetów była bardzo sympatyczna, ale nie szło się z nimi dogadać. Próbowałem się dowiedzieć czy będą dzisiaj wracać, bo nie chciałem utknąć tam na noc. Tak samo energicznie potakiwali na pytanie 'Wracacie dzisiaj?' oraz 'Wracacie jutro?', więc ostatecznie nie zaryzykowałem i wróciłem na główną drogę. 
Autostop w Mongolii


W międzyczasie zdarzyły się dwie smutne rzeczy. Mój aparat ucierpiał przy jakimś upadku i zrobiła się spora wyrwa w obudowie. Działał, ale wszechobecny kurz dostający się do każdej szpary raczej mu nie sprzyjał. Przed wyjazdem czytałem książkę W. Cejrowskiego 'Wyspa na prerii'. Preria to to samo co step, ale Amerykanie zawsze muszą nazywać rzeczy po swojemu. Wśród wielu historii pisał o pyle, który dostawał się wszędzie. 'Co on tam wie, kurz jest nawet w Polsce, nic w tym nadzwyczajnego' - myślałem. Teraz już wiem. Pył stepowy faktycznie wchodzi wszędzie. To nie jest zwykły kurz. To kurz - ninja. Wedrze się do auta pomimo zamkniętych okien i do ust pomimo zaciśniętych warg. Po kilku dniach miałem pył we włosach, uszach i nosie. Czasami czułem go też w środku głowy. Jak widzicie mój aparat z centymetrową dziurą miał nikłe szanse na przetrwanie. Druga usterka była gorsza. Urwał mi się jeden pasek w plecaku. Cały ciężar wylądował na jednym ramieniu, co nie należało do przyjemności. Aparat naprawiłem taśmą, a plecak kawałkiem sznurka. Na razie musiało wystarczyć. 

Wracam do dalszej podróży. O dziwo sporo kierowców podwoziło mnie i rozumieli, że nie chcę płacić. Oczywiście były to podwózki po parę kilometrów. Dotarłem do miejscowości Erdenet. Znajduje się tam kopalnia miedzi, która jest w pierwszej dziesiątce największych kopalni odkrywkowych na świecie. Mongolia jednak coś produkuje, w dodatku produkcja ta podobno zużywa 50% całego zapotrzebowania na energię tego kraju... Uznałem, że fajnie byłoby takie cudo zobaczyć, ale niestety nie dane mi to było z powodu licznych patroli policji. Pewnie więcej ludzi miało taki pomysł. Złapałem więc kolejny transport. Kierowcy w Mongolii mają zwyczaj nachalnego podawania swojego numeru i żądania mojego. Nie mam pojęcia, czy chwalą się później ilością zagranicznych kontaktów, ale mi to odpowiadało. Zapisywałem każdego z nich pod nazwą danej miejscowości. Kiedyś może się przydać. Tym razem nowy nieznajomy nie tylko wziął numer, ale też zaoferował, że mogę się u niego przespać. Była dopiero 17, więc po krótkim wahaniu podziękowałem. Kolejny powiedział, że jedzie tylko 20 km, za to był niezwykle pomocny. Wyprzedzał wszystkie samochody i będąc na ich wysokości trąbił na całego. Następnie otwierał okno i wykrzykiwał kilka słów, z których rozumiałem tylko Bulgan, czyli mój kolejny cel. Jednym słowem szukał mi kolejnej podwózki. Któraś z kolei ciężarówka zatrzymała się i ładunek został przerzucony. Oczywiście nastąpiły kolejne migowe próby dogadania się. Liczyłem, że dotrę do Bulgan przed zmrokiem, jednak prędkość maksymalna chińskiej ciężarówki sięgała 40kmh, dodatkowo utknęlismy na jakiejś kontroli ładunku. Wylądowałem w docelowej wiosce po ciemku, czyli stało się to czego najbardziej nie lubię. Pożałowalem odmówienia noclegu w Bulgan. Nie ma gdzie rozbić namiotu, stopa nie da się łapać i w dodatku na ulicach krążą tylko podejrzane typy. 'No nic, czas sprawdzić gościnność Mongołów'. Pierwszy dom - pustka, drugi - pilnie strzeżony przez psa, trzeci - sklep! W środku oczywiście wysłali mnie do hotelu. Chciałem rozbić namiot na podwórku, ale z tego co zrozumiałem - nie zgodzili się. Test wypadł słabo. Ruszyłem więc pieszo za wioskę z nadzieją pustych pól na namiot.
Minąłem jakieś auto na poboczu. Machnąłem ręką i uznałem, że i tak się nie dogadam. 10 kroków dalej pojawiła się myśl 'Oj Kotlecie (tak, czasami sam do siebie mówię per Kotlet), za łatwo się poddajesz!' Zawróciłem i z kilku rosyjskich słów, które umieli wywnioskowałem, że jadą prosto do Moron! Mój cel! W dodatku zgodzili się mnie zabrać. 'A widzisz głupi Kotlecie, chciałeś iść dalej'.

Moi wybawcy byli miłym starszym małżeństwem. Zrobili mi miejsce z tyłu, dali chleb do zjedzenia i nakazali, żebym się przespał. Do Moron mieliśmy 350 km, stwierdzili że będziemy za 4 godziny. Wydało mi się to trochę zbyt optymistyczne podejście, ale co tam, ważne że jechałem. Małżeństwo było bardzo sympatyczne, ale problemem było jak zwykle dogadanie się. Miałem też dziwne wrażenie, że nie mają pojęcia gdzie jadą. Droga do Moron w dużej części jest dwiema koleinami ciągnącymi się przez step. Koleiny te mają tendencję do rozdwajania się, skręcania bez zapowiedzi lub kończenia się metrowym uskokiem. W dzień jakoś się jedzie, ale po ciemku było ciężko. Starszy pan przy każdej takiej okazji gorączkowo radził się żony co robić, po czym i tak robił swoje, czyli przejeżdżał najbardziej karkołomną opcją. Na szczęście auto było w miarę terenowe. Mieli jeszcze inne ciekawe zwyczaje. Średnio co 10 minut otwierali wszystkie okna na dłuuugą chwilę. Podejrzewam, że starszy pan już zasypiał i chciał się otrzeźwić, ale na moim tylnym siedzeniu temperatura spadała poniżej zera. Innym sposobem na walkę ze snem był postój co 30 min na szklankę piwa. Piwo polewane było z ogromnej butelki. Oczywiście nie byłem pomijany. Ostatnia ciekawa przypadłość to zatrzymywanie każdego auta z naprzeciwka i pytanie o drogę. Również każda tabliczka z nazwą rzeki lub wioski była wnikliwie zgłębiania, jednak sposób czytania ewidentnie wskazywał, że słyszą o niej pierwszy raz w życiu.
Po dwóch godzinach, patrząc na gpsa, stwierdziłem ze ledwo drgnęliśmy z miejsca. Uznałem, że wolę przejechać tę trasę w dzień, pooglądać widoki, a przede wszystkim najpierw się wyspać. Dookoła pustkowie, mimo to przebąknąłem moim przewodnikom, że chciałbym wysiąść i rozbić sobie namiot. Nie wchodziło to w grę, w dodatku chyba zaczęli mnie uznawać za niespełna rozumu. Jedynym wyjściem było wyskoczenie z auta niczym Jackie Chan, ale po namyśle zrezygnowałem. Ludzie mili, chyba niegroźni, więc jakoś dam radę. W taki wesoły sposób minęło... 6 godzin podróży i nagle stała się pierwsza w nocy. Cały czas mieliśmy kawał drogi do celu. Na którejś z kolei polnej drodze starszy pan wybrał złe koleiny i ku mojej rozpaczy zaczęliśmy oddalać się od drogi. Wreszcie nie wytrzymałem.
- Chyba jedziemy złą drogą...
- Ghrdkaghtrdhf
- Musimy wrócić i odbić w prawo.
- Trhgfrdkytgvsh (tak, mongolski brzmi jakby zapomnieli, że istnieją samogloski)
- Panie, dawaj pan w prawo!!!
Nie było odzewu, mogłem tylko patrzyć jak kropeczka na gpsie oddala się od głównej drogi. Nagle pojawiły się jakieś małe domki i jurty. Moja mapa oczywiście je przemilczała. Wydawało mi się, że para zrozumiała, że coś jest nie tak. Domy się zagęściły, płoty wysokie, więc zaczął się slalom i wybieranie przypadkowych skrętów. Nagle starszy pan zobaczył jakąś otwartą bramę. Dał po gazie i wtarabanił się komuś na podwórko. Zaparkował obok jurty, po czym stwierdził 'Koniec, śpimy tutaj, rano jedziemy dalej' (tłumaczenie z migowego). 'Ocho, no to trafiłem na kompletnych świrów, wcześniej czy później musieli mi się trafić' - pomyślałem. Szybkie rozważanie alternatyw. Szybkie, bo takowych nie było.
- No dobra, to ja sobie namiot tu rozłożę przy jurcie...
- Nie! Za zimno. Śpisz z żoną w aucie, ja poszukam miejsca w którejś jurcie. - A przynajmniej tak to wtedy zrozumiałem.
Nie miałem siły na kłótnie. Wyciągnąłem śpiwór i ułożyłem się na rozłożonych siedzeniach obok starszej pani...
Nocleg 'w drodze'


Uwaga, nadchodzi puenta! Rano obudziły mnie rozmowy. Zdziwiłem się, bo moi kierowcy wesoło rozmawiali z ludźmi z jednego z domków i jurty. Wysłano do mnie dziewczynę mówiącą nieźle po angielsku. Bogu niech będą dzięki! Wszystko mi wreszcie wytlumaczyła. Przede wszystkim powiedziała, że za 2 godziny znajomy jedzie do Moron i mnie zabierze. Ekstra! Starsze małżeństwo okazało się być rodziną ludzi z jurty. Nie byli jedynymi gośćmi. W chatce było już około 30 ludzi i cały czas przybywali nowi. Wszyscy zebrali się tu na... stypę po zmarłym trzy dni temu ojcu dziewczyny, z którą rozmawiałem. Przyznacie, że sytuacja trochę niezręczna. Zazwyczaj wszelkie problemy komunikacyjne załatwiam uśmiechem, ale tam jakoś nie wiedziałem co mam robić. Pomimo okoliczności rodzina była nasłychanie życzliwa. Usadzili mnie przy stoliku na środku i dali śniadanie. Następnie przyszła pora na obiad, a później dokładkę śniadania. Lubię jeść i nabrałem już umiejętności najadania się na zapas, ale to była przesada. Mało nie pęknąłem. W międzyczasie zostałem zaproszony do jurty obok chatki. Starałem się przypomnieć sobie wszystko, czego uczył mnie Jason. Obejść jurtę dookoła przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, spróbować każdej potrawy, po czym usiąść we wskazanym miejscu. Udało się, chyba nikogo nie uraziłem. 

Gospodarze

Prawdziwi mężczyźni

Obowiązkowe fotki z rodziną
Opiszę po krótce obrządki pogrzebowe, których byłem świadkiem. Na honorowym miejscu w pokoju wystawiony jest obrazek z podobizną zmarłego. Oczywiście pięknie przystrojony buddyjskimi ozdobami. Obok stoi małe radyjko z zapętlona muzyką. Muzyka sprowadza się do intonowania jednego zdania, pewnie coś w rodzaju 'Wieczne odpoczywanie...'. Każdy z gości przynosi dary w postaci złotych dzbankow, kielichów i czegoś słodkiego. Wdowa przyjmuje je wszystkie, po czym siada przy obrazie i rytualnie czyści każde z naczyń. Następnie napełnia je czymś, co wygląda jak miód, ale jest palne. Do środka wkłada sznurki, służące jako knoty. Wszystkie słodycze, ryż i olej (nie mam pojęcia czemu akurat on) również układane są przed obrazem. W międzyczasie każdy z domowników odmawia coś na kształt różańca. W buddyźmie wygląda on jak zwykły naszyjnik z koralikami. Zamiast wypowiadania słów każdy koralik jest pocierany kilkakrotnie. Zacząłem mieć wrażenie, że buddyści są trochę leniwi, jeśli chodzi o odmawianie modlitw. Po internetowym doksztalceniu się wiem już, że na wszechobecnych młynkach również wypisane są modlitwy, a kręcenie nimi ma podobno identyczny skutek jak wypowiedzenie jej na głos. To samo tyczy się kolorowych chorągiewek. Spisane na nich mantry wysyłane są prosto do nieba. Spore uproszczenie sprawy... Wracam jednak do naszej stypy.  Po jakimś czasie przychodzi buddyjski mnich i jest podejmowany prawie tak wystawnie jak ja. Następnie odmawiane są modlitwy, na czas których zostałem poproszony o wyjście. Podejrzewam, że są zarezerwowane tylko dla buddystów. Jedna myśl nie dawała mi spokoju. Gdzie jest ciało zmarłego?! Na wszelki wypadek nie zaglądałem do żadnych szaf i kredensow. 
Wnętrze chatki z 'kapliczka' zmarłego

Po dwóch godzinach jedzenia i rozmów na migi przyjechał owy znajomy. Okazało się, że jest to zwykły autobus. Bilet zakupiła mi rodzina i za nic w świecie nie chcieli się zgodzić na oddanie pieniędzy. Na koniec dostałem jeszcze prezenty w postaci soku z aloesu i czereśni w słoiku. Te drugie oczywiście prosto z Polski. Pożegnałem się gorąco z całą rodziną i po kolejnych dwóch godzinach w autobusie znalazłem się w Moron. Miasteczko niesamowicie mi się spodobało. Wreszcie miejsce pełne ludzi, ale  prawdopodobnie ani jednego turysty. Krzyk, wrzawa, przekupki na targu. Azja w pełnej krasie. Z moim plecakiem trochę się wyróżniałem, mimo to polaziłem po wszystkich targach i uliczkach. Następnie spędziłem pół godziny na drodze w stronę Hatgal. W końcu zrezygnowałem. Bynajmniej nie dlatego, że nikt się nie zatrzymywał. Stawał dosłownie każdy, większość jadących w drugą stronę. Pomimo bariery językowej usilnie chcieli mnie zabrać na miejsce. 100km za mniej więcej 200 zł. W dodatku byli niesamowicie natarczywi. Wkrótce zgromadziło się koło mnie około dziesięciu ludzi, kolejni już nadjeżdżali, więc łapanie zwykłego stopa stało się niemożliwe. Byłem zmuszony wrócić na autobus. Złapałem jakiś transport z dostawą do sklepu, który zabrał mnie za 20 zł pod samą chatkę mojego wolontariatodawcy. Po drodze, z racji pięknych widoków co chwilę otwierałem okno i robiłem zdjęcia. Trochę zamrażalem przy okazji wspołpasażerów, jednak zamiast denerwować się na mnie tylko pokazywali co ciekawsze widoki i nakazywali robić więcej zdjęć. Oczywiście mieli ze mnie niezły ubaw. 

Bayara, czyli właściciel farmy i domku w Hatgal, pokazał mi jurtę z moim łóżkiem i powiedział, że jutro pojedziemy na farmę. W jurcie była też Gloria. Gloria jest Chilijką i podróżuje po świecie już 9 lat. W sumie nie nazywa tego już podróżą, to po prostu jej sposób na życie. Oprócz tego poznałem sympatyczną parę z Australii, Niemkę i Japończyka. Wszyscy ruszali następnego dnia na konny trekking nad jezioro. Spędziliśmy miły wieczór z Bayarem, jego żoną i czwórką dzieci. 
Hostel

Z samego rana (no dobra, o 11, po śniadaniu) ruszyliśmy w stronę farmy. Okazało się, że mam udać się na farmę brata Bayara. Telepaliśmy się jego jeepem długie kilometry, po czym nagle zatrzymał się.
- Dalej nie pojadę, za duże dziury. Twoja farma jest tam - popatrzył na mnie i wskazał kierunek jedną ręką - A wasze konie tam - pokazał drugą ręką.
Zabraliśmy więc rzeczy i zaczęliśmy marsz. Poszedłem najpierw z nowymi znajomymi ich pożegnać. Na farmie z ich końmi szczęśliwie spotkałem brata Bayara i razem z nim ruszyliśmy na jego motocyklu w siną dal...