niedziela, 6 grudnia 2015

Azjatyckie opowieści cz. 2

Już jutro! :)
 
Druga część azjatyckich opowieści w Piwnicy Pod Baranami punkt o 19 :) Na tapecie Azja południowo-wschodnia, czyli żniwa ryżu, kambodżańskie domki na wodzie, jachtostopowanie i wizyta na drugiej półkuli.
 
Bądźcie koniecznie! :)
 
www.facebook.com/events/1481907902139174/
 
 

poniedziałek, 16 listopada 2015

"Autostopem przez...", czyli o Przemkowej podróży pisarskiej

Z Przemkiem Skokowskim nigdy osobiście się nie spotkałem. Nie byłem też na żadnym jego slajdowisku czy prezentacji, czego ogromnie żałuję. Byłem za to ogromnym fanem zarówno jego bloga jak i pierwszej książki „Autostopem przez życie”. Nic więc dziwnego, że gdy na facebooku poprosił o kontakt osoby prowadzące blogi o podróżach i chcące napisać kilka słów o jego nowej książce - z radością się do niego zgłosiłem.



Książkę dostałem chwilę po premierze, czyli pod koniec października. Jest to egzemplarz recenzencki, choć od wersji docelowej różni się tylko brakiem zdjęć i rodzajem papieru. Nawiasem mówiąc wersje ostateczną pomacałem w księgarni i uważam, że ja papier mam lepszy ;)

poniedziałek, 9 listopada 2015

Rosja, Mongolia i Chiny na UEKu już we wtorek!

Czy w Rosji faktycznie zapiją Cię na śmierć? Czy w Mongolii jest coś oprócz stepowego pyłu? Jak dogadać się z Chińczykiem?

Już w ten wtorek wszystko może stać się jasne :) 
Koniecznie wpadnijcie na pierwszą część azjatyckich opowieści w sali nr 9 Pawilonu Sportowego na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie! Start 19:00.

Druga część już za miesiąc w Piwnicy Pod Baranami, szczegóły wkrótce!

https://www.facebook.com/events/1645904012349631/

czwartek, 1 października 2015

niedziela, 13 września 2015

Chiny w obiektywie Kotleta

Wyjątkowo muszę na wstępie przeprosić za dużą ilość zdjęć. Niestety inaczej zwyczajnie się nie da. W razie wątpliwości popatrzcie na mapę i porównajcie Chiny z jakimkolwiek krajem Azji południowo-wschodniej...














środa, 26 sierpnia 2015

Mongolia w obiektywie Kotleta

Po Rosji nastąpiła długa przerwa w opowieściach fotograficznych, bynajmniej nie z powodu lenistwa. Po prostu Kotlet powoli przestawia się na nie-azjatycki tryb życia i wygląda na to, że jest w nim dużo mniej czasu wolnego ;)

Tak czy inaczej postaram się nie zwlekać aż tak bardzo z kolejnymi ujęciami krajów w obiektywie.

Oto Mongolia!





środa, 29 lipca 2015

Rosja w obiektywie Kotleta

Strasznie nie lubię, gdy ktoś katuje mnie tysiącem zdjęć z wakacji, z których połowa jest poruszona, jedna czwarta się powtarza, a reszty już się nie ogląda, bo człowiek tylko modli się żeby katusze już się zakończyły. 

Tak to niestety jest, że zdjęcia dużo znaczą dla osoby, która je zrobiła. Kojarzą się z atmosferą miejsca, tym co było za obiektywem, zapachem, pogodą i przyjaciółmi którzy sprzed obiektywu uciekli. Dla osób oglądających to tylko kolejna fotka, którą równie dobrze mogliby zobaczyć na Google Grafice.

Postaram się więc przedstawić każdy kraj, w którym byłem tylko w kilku fotografiach. Prawdopodobnie i tak nie oddadzą one tego, co chciałbym pokazać, ale przynajmniej jest szansa na nie zanudzenie publiczności.

Oto Rosja według Kotleta.


niedziela, 5 lipca 2015

Pierwsze azjatyckie opowieści!

Już w najbliższy piątek koniecznie wpadnijcie na wieczór organizowany przez Dawida Łasut​a! Będzie można posłuchać o co nieco o mojej wyprawie do Azji, a przynajmniej jej wycinku :)

Oprócz tego posłuchacie o zapierającej dech w piersiach wyprawie Magdy i Marcina Musiałów wokół Morza Karaibskiego.

Nie jest to typowe slajdowisko z całej wyprawy (takowe może jeszcze nadejdzie ;)), w tej chwili działamy w dobrej sprawie dla Domu Seniora na Grzegórzkach!

Bądźcie koniecznie 10.07 w klubie Daddy's Billard punktualnie o 19!

Przybywajcie, zapraszajcie, udostępniajcie!
https://www.facebook.com/events/980216561998895/




poniedziałek, 8 czerwca 2015

Kotlet je Duriana

Większość z Was, z którą miałem już przyjemność się zobaczyć, otrzymała ode mnie prezent-pułapkę w postaci durianowego cukierka (a jeśli ktoś nie dostał to niech się upomni!). Niestety nie oddają one nawet w najmniejszym stopniu tego, czym naprawdę Król Owoców jest i jak smakuje. 

Autentyczny pojedynek Durian vs Kotlet został na szczęście uwieczniony!


wtorek, 19 maja 2015

Brakujące ogniwo, czyli indonezyjski finisz

Jak się okazało w ostatnim poście Kotlet to trochę taki mały oszust. Sprawdza się to też w sprawie wszelakich obietnic na blogu. Wiele razy w ciągu podróży mówiłem, że przez jakiś czas nie będzie nic nowego, a tu po paru dniach atakowałem jakimś postem-gigantem. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Po (wstępnym!) powrocie do rzeczywistości na blogu ląduje więc ostatni nieopisany etap wędrówki. Wyprawa za Równik.

Indonezja miała być dla mnie tylko ostatnim, dosyć szybkim przystankiem w mojej podróży. W pewnym sensie była ona narzędziem niezbędnym do zrealizowania Ostatniego Marzenia, czyli dojechania autostopem na równik. Okazało się jednak, że przez tak krótki czas kraj ten zwyczajnie urzekł mnie swoim pięknem. Jeśli miałbym kiedyś stworzyć listę miejsc, gdzie chciałbym wrócić, to Indonezja byłaby w czołówce.


Pomysł przekroczenia równika autostopem pojawił się kilka miesięcy wcześniej. Uznałem, że skoro już jestem tak daleko od domu to warto zobaczyć jak się sprawy mają na drugiej półkuli naszego pięknego globu. Początkowo miałem nadzieję, że uda się tego dokonać jachtostopem, jednak złapałem łódkę płynącą na północ i ostatecznie z wielką łaską się zgodziłem. Niewiele zabrakło też z Singapuru, który leży jakieś 100 km ponad równikiem. Musiałem więc wykombinować coś innego. Padło na indonezyjską Sumatrę. Z racji niskich cen, najbardziej popularnym środkiem transportu na Sumatrę jest samolot. Ja jednak uparcie chciałem dokończyć podróż nie odrywając się od powierzchni Ziemi. Znalazłem więc jedyne morskie połączenie z Indonezją prowadzące z malajskiego miasta Melaka.

sobota, 2 maja 2015

Długa droga do Domu

Na początek informacja do wiadomości publicznej. Czytacie najprawdopodobniej ostatni post Kotleta Na Wynos. Przynajmniej w najbliższym czasie. Nie mam pojęcia jak ułożą się dalsze plany Kotleta, więc tym bardziej nie mogę nic powiedzieć o przyszłości tego bloga. Nie ukrywam, że trochę mi z tego powodu smutno, bo pisanie kolejnych postów jakoś weszło już w harmonogram moich zajęć. Życie jednak toczy się dalej, a blog i tak spełnił swoją dotychczasową rolę w wymiarze dużo większym niż się początkowo spodziewałem. Poza tym patrząc na prawą stronę bloga widzę tekst '...wyruszył w podróż i jest mu z tym dobrze. Jeśli to się zmieni to wróci'. Co prawda się nie zmieniło, ale wrócił. A dokładniej właśnie wraca.



Piszę te słowa z lotniska w Kuala Lumpur, choć opublikowanie ustawię na kilka dni później, aby pojawiła się wreszcie lokalizacja: Polska :) Co działo się przez ostatnie dni? Ostatniego Marzenia Kotleta, czyli dotarcia autostopem na równik i południową półkulę opisywał nie będę. Nie będzie więc o wyjątkowo ciężkim podróżowaniu na Sumatrze, uczestniczeniu w obronie indonezyjskiej pracy magisterskiej, dwudniowym swataniu mnie z islamską pięknością, spaniu z dwoma studentami na ośmiu metrach kwadratowych i mieszkaniu pod namiotem w indonezyjskim wulkanie. Przynajmniej na razie. Będzie za to o radości, spełnieniu i szczęściu. Ktoś pomyśli: 'Będzie podsumowanie podróży!'. Nie. Będzie o powrocie do Domu.

środa, 15 kwietnia 2015

Lustro prawdę ci powie...

Może gdy stanąłem na lądzie po jachtostopie? Może gdy pomieszkiwałem w Kuala Lumpur? Albo już wcześniej, gdy dotarłem do cywilizacji, po przebyciu szlaku w Birmie? Nie jestem pewny kiedy. W każdym razie stało się. Popatrzyłem w lustro.

Od bardzo długiego czasu tego nie robiłem. Zazwyczaj standard moich noclegów takowych nie uwzględniał. Nawet jeśli bywało inaczej, nie czułem takiej potrzeby. Odkąd przestałem go używać do zakładania soczewek i odkąd nauczyłem się przycinać zarost nożyczkami gdzieś na poboczu w oczekiwaniu na transport. Odkąd zorientowałem się, że to czy mam wielkiego 'koguta' z włosów na głowie nie robi mi wielkiego znaczenia. Odkąd wiem, że koszulka i tak jest niewyprasowana i ma plamy chociażbym nie wiem jak na nią patrzył. Odkąd... No po prostu przestałem.

Pierwszy raz od bardzo dawna spojrzałem więc w lustro tak naprawdę. Nie bezmyślnie, szczotkując z rana zęby. Popatrzyłem sam sobie głęboko w oczy. Z pełnym zrozumieniem. Potem ogarnąłem całą twarz i resztę ciała aż po stopy. Przekręciłem głową w prawo i w lewo, jak zwierzaki, gdy pierwszy raz zobaczą swoje odbicie. Co zobaczyłem? Kilka zadrapań na czole od jakichś przydrożnych krzaków. Dosyć gęstą brodę, która w przypadku mojego lichego zarostu oznaczała długie nieużywanie maszynki. Kilka dodatkowych zmarszczek na czole, których jakoś nie pamiętam sprzed wyjazdu. Zapadnięte niektóre mięśnie, które dawno nie widziały 'obwodowych treningów' na siłowni. Za to trochę komicznie wyolbrzymione bicepsy od podrywania plecaka kilka razy dziennie i uda od przebytych kilometrów. Zobaczyłem małe blizny na nogach po pijawkach w dżungli Namtha, które chyba już nie znikną. Zobaczyłem odciski na dłoniach od kopania fundamentów na Koh Sdach. Śmieszny nieopalony fragment ręki pod opaskami na nadgarstku, które miały mi przypominać o różnych wydarzeniach, ale w większości już się zwyczajnie zniszczyły. Zobaczyłem pojedyncze ziarenka ryżu ze żniw w Soptod wciąż wysypujące się z zakamarków butów. Zobaczyłem plecak pozszywany nieudacznie w wielu miejscach, w którym nieustannie odnajdywałem stepowy pył z Mongolii. Zobaczyłem buty kupione przed wyjazdem, których aktualny stan wołał o pomstę do nieba. Zobaczyłem dziury w spodniach od kolców na birmańskich bagnach. Zobaczyłem słone zacieki na plecaku od morskiej wody, która wdzierała się do mojej koi w czasie jachtostopu.

Wróciłem wzrokiem do własnych oczu. KOGO zobaczyłem? Człowieka, który w ostatnich siedmiu miesiącach przeżył więcej przygód niż w całym dotychczasowym życiu. Człowieka, który pokonał 30 tysięcy kilometrów praktycznie w całości licząc na życzliwość i uprzejmość ludzką. Człowieka, który rozbijał samotny obóz nad dzikim Bajkałem, wypasał owce w Mongolii, poznawał tajniki jazdy konnej, uczył dzieci w mongolskiej szkole, przeżył trzęsienie ziemi w Chinach, zgłębiał buddyzm pod Tybetem, przemierzał dżunglę w Namtha, pracował przy żniwach ryżu w Laosie, odkrywał górską Kambodżę, mieszkał na wyspie na końcu świata, brnął przez zakazaną birmańską Północ, jeździł na słoniach i pływał katamaranem po tajskich wyspach. W porównaniu do wielu ludzi, których poznałem w drodze to tyle, co nic. Chcę jednak to wszystko sobie postawić przed oczami. Te miliony obrazów. 

Dlaczego? Żeby pojąć czemu w lustrze nie widzę już człowieka, który wyjeżdżał ponad pół roku temu z Krakowa. Oczy, które widziały tyle ludzkiego szczęścia i niedoli musiały się zmienić. Twarz tyle razy krzywiona naprzemian grymasami bólu i szerokim uśmiechem musiała się zmienić. Włosy tyle razy skracane mniej lub bardziej wprawnymi nożyczkami musiały się zmienić. Skóra przyjmująca trzaskające mrozy i upalne słońce musiała się zmienić. Ręce zmagane ciężką pracą i błogim relaksem musiały sie zmienić.

Patrzyłem więc w oczy innemu człowiekowi. Człowiekowi, którego widziałem teoretycznie pierwszy raz w życiu. Mimo to nie mogę powiedzieć, że był mi obcy. W końcu ze wszystkich sił starałem się go poznać przez te miesiące. Sprawdzałem go w różnych warunkach. W biedzie i w bogactwie, w głodzie i w dobrobycie, w samotności i w towarzystwie, w mrozach i w upale, w lenistwie i w ciężkiej pracy, w miastach i na odludziach, w smutku i w radości. Tak... Poznałem go bardzo dobrze. Dużo lepiej niż tego, którego ostatni raz widziałem w moim domowym lustrze. Tego nowego przejrzałem na wylot. Dzięki temu podróżowaniu dobrze wiem czego się po nim spodziewać w każdej sytuacji. To dobrze. W końcu spędzę z nim resztę życia.

Temat postu jest jednak jednoznaczny. Co powiedziało mi lustro? Dla niektórych będzie to może zaskoczenie, dla niektórych nie. Lustro powiedziało wprost... 'Pora wracać, Kotlecie'.

Do tego dopuścić nie można...
Wielu uznaje, że powrót to moment przekroczenia progu domu i spotkania się z bliskimi. Dla mnie to coś innego. To moment kiedy wreszcie odwracam się na pięcie i przestaję przeć naprzód. To myśl, że na horyzoncie punkt zwany Domem staje się coraz większy, a nie zanika nieuchronnie. To fakt, że punkt ten od teraz będę miał dokładnie przed sobą, a nie gdzieś daleko za plecami. Do tej pory nie miałem celu w mojej podróży. Po prostu szedłem przed siebie tam, gdzie aktualnie miałem ochotę. Teraz ten cel jest jasny. Wracam. 

Czy mam plan na ten powrót? Miałem. Rozbudowany, misterny plan, który stopniowo rodził się w mojej głowie. Gdy wreszcie zaczął nabierać rumieńców, a ja sam zacząłem wyczuwać znajomą ekscytację, nagle coś się zmieniło. Stanąłem przed tym głupim lustrem. Lustra oczywiście nie gadają, ale kotlety jak najbardziej. Tych było w mojej głowie co najmniej kilka. Przez jakiś czas te kilka kotletów nie mogło się ze sobą dogadać. Rozważali miliony za i przeciw, kłócili się ze sobą, a czasem wręcz wrzeszczeli w mojej głowie. Uciąłem te dywagacje, gdy zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy. Chcę wrócić. CHCĘ. Pozornie błache stwierdzenie, ale jeszcze nigdy w życiu go nie użyłem w kontekście podróży. Zawsze wracałem, bo 'trzeba'. Albo jakieś załatwienia w domu, albo spotkania, albo kompani podróży mieli dosyć, albo po prostu założony budżet się wyczerpał. Wracałem, bo musiałem. Pierwszy raz jest inaczej. Czuję, że zwyczajnie mam ochotę wrócić do domu zamiast podróżować dalej. Od wielu miesięcy robię to, na co mam w życiu ochotę i tym razem również nie zamierzam tego zmieniać. Wiem, że powrót do rzeczywistości będzie trudny. Wiem też, że pewnie pojawią się podsycane przez innych myśli, że trzeba było siedzieć dalej w tej Azji. Ale równocześnie wiem, że nie będę żałował tej decyzji, bo od dawna nie byłem do czegoś tak przekonany, jak w tej chwili. Wspaniałe uczucie.

Wychodzi więc na to, że nie zatrzymał mnie czas, bo nadal mam go pod dostatkiem. Nie wracam również z powodu pustego konta, chociaż nie ukrywam, że pojęcie bankructwa jest mi coraz bliższe. Nauczyłem się jednak ledwo co ruszać oszczędności, więc na jakiś czas by jeszcze pewnie starczyło. Nie zdecydowałem się wrócić z 'rozsądku', o którym pisałem swego czasu w Pekinie. Znużenie podróżą? Jak sobie policzyłem spędziłem w tej wyprawie 2,5% mojego życia. To dużo. Może nawet bardzo dużo. Powodem powrotu nie jest jednak zmęczenie, choć oczywiście pewne jego symptomy się pojawiają. No więc co? Zwyczajnie poczułem, że chcę wrócić i że właśnie to będzie naturalną kontynuacją mojej podróży. Tego bym się w życiu nie spodziewał. 

Kiedy można więc będzie przeczytać post na blogu z podpisem 'Lokalizacja: Polska'? Myślę, że mogę to już określić z dokładnością do kilku dni, ale nie lubię rzucać datami. Zawsze jak się poczyni za dużo planów to coś się posypie. Poza tym... 

Mam do załatwienia w Azji jeszcze jedną sprawę. Ostatnie Marzenie Kotleta w tej podróży. Jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, w chwili gdy to czytacie jestem w trakcie próby jego realizacji. Może mi to zająć kilka dni, tydzień, a może więcej. Czy się uda? Nie mam pojęcia. Jak zwykle nie zamierzam jednak podcinać sobie żył w przypadku niepowodzenia. 

Można się oczywiście domyślić, że to Ostatnie Marzenie również wymagało pewnych przygotowań i rozmyślań. Czy to znaczy, że taki plan był już dawno? Jasne, że tak. Po prostu tak to już jest z tym Kotletem, że wymyśla sobie różne rzeczy, ale rzadko o nich mówi przed realizacją...


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Singapurski raj !?


W Azji południowo-wschodniej wszędzie jest blisko. Dlatego też przemieszczenie się z Kuala Lumpur do Singapuru było podobne bardziej do wycieczki do Zakopanego niż migracji międzypaństwowej. Wydostałem się z KL na bramki autostradowe i już trzeci zatrzymany kierowca zabrał mnie do Johor Bahru - miasta granicznego. Po drodze za moją prośbą zgodził się nawet zatrzymać na stacji benzynowej. Oddaliłem się trochę i przy jakimś płotku zakopałem reklamówkę ze skarbami - gazem pieprzowym i pałką teleskopową. W Singapurze tego typu bronie są surowo zakazane i musiałbym oddać je na granicy do 'utylizacji'. A tak przeleżą sobie trochę w ziemi i mam nadzieję zabrać je przy wyjeździe z Singapuru. Możecie się śmiać, ale to najlepsze co przyszło mi do głowy. Acha, dokładnego miejsca nie zdradzam, bo jeszcze by kto przyjechał i odkopał.

Skrytka z bronią

W Johor Bahru złapałem autobus, który teoretycznie miał mnie zabrać na dworzec, skąd z kolei odjeżdżały autobusy do Singapuru. Okazało się jednak, że owy autobus przejeżdża obok samej granicy, więc nie wahając się wyskoczyłem i zaatakowałem granicę pieszo. Pomimo prób zniechęcenia przez wszystkie pytane po drodze osoby, oczywiście się udało i po pół godzinie, krótkiej kontroli oraz paru pytaniach usłyszałem 'Welcome in Singapore'. Pierwszą zaletą miasta - państwa było to, iż po przekroczeniu granicy od razu mogłem się skierować do metra i bezpośrednio dojechać do centrum na spotkanie z Kubą.

Kuba to mój kumpel z czasów licealnych, który aktualnie pomieszkuje w Singapurze. Nie widzieliśmy się kupę czasu, ale gdzieś w okolicy Mongolii dostałem od niego jednoznaczną wiadomość: 'Azja południowo-wschodnia najlepsza! Dawaj do Singapuru!'. Od tamtej pory Singapur był moim celem nie tylko geograficznym, ale również mentalnym. Miło było wielokrotnie powtarzać ludziom na drodze 'Jadę do Singapuru. Do kumpla'. W tym miejscu pragnę Kubie ogromnie podziękować. Jako że sam sporo włóczy się po świecie wiedział, że najlepsze co może człowieka spotkać w tak długiej podróży to posiadanie spokojnego miejsca, gdzie można wrócić kiedy się chcę i spokojnie robić nic. Dzięki Kubie Singapur stał się dla mnie rajem. Tym z wykrzyknikiem. 

Kuba mieszkał w apartamentowcu z basenem, siłownią i sauną. Nam się wydaje to luksusem, ale na warunki singapurskie to raczej standard. Dzień codziennie zaczynałem więc od pół godzinki pływania, później śniadanie przy wiadomościach na AsiaNews i nagle robiła się 10. Zwykle ruszałem się wtedy z domu i eksplorowałem Singapur. Po powrocie pichciłem coś na obiad i znowu sprawdzałem co tam w azjatyckiej polityce. Jak gotować mi się nie chciało to szedłem na dół do Chińczyka. 

Good morning, Singapore!

czwartek, 9 kwietnia 2015

Kotlet po malajsku - podsumowanie

Malezja to kolejny po Tajlandii kraj, w którym zawalił mi się światopogląd. Toż to przecież zawsze brzmiało jak państwo dzikusów latających z dzidami, plującymi z rurek i walącymi w swoje bębny. No więc nie do końca tak to wygląda. Malezja to kraj na poziomie rozwoju bliskim Tajlandii, a więc wysoko ponad dużą częścią Europy. Na tym jednak podobieństwo do północnego sąsiada się kończy, bo Malezja kulturowo jest całkowicie odmienna. Od razu zaznaczam, że odnoszę się do ludzi spotykanych głównie w miastach. Jest taki rejon w Malezji, gdzie dzika natura wciąż bierze górę, a ludzie podobno żyją według praw dżungli. Czy tak jest - nie wiem, bo tym razem tam nie dotarłem. 

Fakt 1.
Malajowie to gatunek na wyginięciu. Mówię o tych, którzy faktycznie mają swoje korzenie w tych częściach świata. Aktualnie Malezja to niewyobrażalny zlepek przeróżnych nacji, wyznań, ras i narodowości. Jest to wynikiem dużej otwartości tego kraju na imigrantów, z czego oryginalni mieszkańcy do końca zadowoleni nie są. W Malezji spotkamy więc Hindusów, Arabów, Birmańczyków, Chińczyków, Pakistańczyków, Afrykanów i Rosjan. Skąd ci ostatni? Nie wiem, po prostu są. Śpiewy muezinów z meczetów mieszają się z Chińskimi fajerwerkami i dzwonami Chrześcijan. Mieszanka wydawałoby się wybuchowa, ale wszyscy bez problemu się dogadują i z tego co wiem większych starć nie ma.

Jadlodajnie robią co mogą, żeby dogodzić wszystkim
Fakt 2.
Alfabet. Malezja jest pierwszym krajem na mojej trasie z łacińskim alfabetem. Ruska cyrylica, chińskie szlaczki i tajskie robaczki powodowały czasem zawroty głowy. Tutaj wreszcie odetchnąłem. Co prawda język i tak jest kosmiczny a zrozumieć nie da się absolutnie nic, ale przynajmniej napisy na ulicach wyglądają znajomo. No i można się pośmiać kiedy coś pisane jest podobnie do polskich przekleństw lub słów ekstremalnie prześmiesznych jak na przykład 'kupa'.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Wielkanoc w Kuala Lumpur

Z pokładu Flasha wysiadłem dokładnie w Niedzielę Palmową. Szczęśliwie byłem niedaleko jedynego kościoła w okolicy, gdzie szybko się 'dostopowałem'. Niestety tym razem internet mnie oszukał i jedyna msza skończyła się kilka godzin wcześniej. Kościół był zamknięty na kilka spustów, więc razem z moją palmą w ręku zwyczajnie pocałowałem klamkę. No cóż, zdarza się.

Niedziela bardzo Palmowa
Postanowiłem wykorzystać więc dzień i zacząć stopować do Kuala Lumpur. Miałem do pokonania kawał Tajlandii i prawie całą Malezję. Pierwszy odcinek pokonywałem już wcześniej jakiś miesiąc temu. Niestety była to ta pechowa droga, gdzie stop nijak nie działał. Tym razem było niewiele lepiej. Zazwyczaj przyjemnie jest jechać tą samą trasą, bo ma się upatrzony jakiś nocleg, niestety tym razem nie mogłem z niego skorzystać. Mijałem bowiem owo feralne miejsce, gdzie doznałem nocnego ataku mrówek. Nie było mowy, żebym się drugi raz w to wpuścił. Zabrała mnie pewna chińska rodzina, z którą postanowiłem odbić mocno na północ, ale za to dotrzeć do głównej autostrady na Malezję. Stamtąd jeszcze jeden stop i sporo po zmroku znalazłem się w Hat Yai - ostatnim dużym mieście Tajlandii.
Muszę się przyznać, że staję się coraz bardziej leniwy w kwestii noclegów. Pamiętam, jak na początku podróży gorączkowo przeglądałem mapę w poszukiwaniu miejsc potencjalnie odludnych na rozbicie namiotu. Później spędzałem niejednokrotnie godzinę na chodzeniu po okolicy i szukaniu jakiegoś lasku. Teraz w moich oczach sprawa wygląda dużo prościej. Jeśli mam jakiś transport to ani myślę go opuszczać wcześniej, bo wiem że nawet jak wyląduje w środku miasta to coś się wymyśli. Zazwyczaj miejsce na namiot jest w zasięgu wzroku. Gdziekolwiek bym nie wysiadł. Skwer, most albo opuszczony dom. Może to kwestia Opatrzności, a może obniżenia wymagań. Chyba zrozumiałem, że każdy kto widzi namiot rozbity w dziwnym miejscu odczuwa raczej ogromną ciekawość, a nie chęć dzwonienia na policję. Gdy namiotu z rana już nie ma to prawdopodobnie taki jegomość zapomni o całej sprawie przeżuwając śniadanie. Taka moja teoria. W każdym razie ostatniej nocy w Tajlandii padło na skrawek miejsca przy rondzie pod wiaduktem. Kilka kroków od miejsca autostopowego na jutro.

Pole namiotowe

niedziela, 29 marca 2015

Morskie opowieści

- Witaj na pokładzie 'Swifta'. Od teraz będziesz mi mówił Zbyszek. - tymi słowami zostałem powitany na katamaranie, na którym przyszło mi spędzić ponad dwa tygodnie życia. Zaraz po nich kapitan podsunął mi pod nos trzy książki. Dwie przygodowo - żeglarskie, które miały mnie wciągnąć w morski świat i jedną podręcznikową. 'Takie podstawy na początek' - księga liczyła dobrych kilkaset stron. Posłusznie zagłębiłem się w, jak się okazało, nadzwyczaj ciekawą lekturę.




sobota, 21 marca 2015

Jachtostop w Malezji - praktyka

Poniższe informacje jachtostopowe są czysto praktyczne. Wiem, że kilku osobom to czytajacym mogą się przydać. Poza tym sam przygotowując się do łapania jachtu korzystałem z tego typu porad, więc warto się odwdzięczyć :)

W Malezji są dwa główne miejsca do jachtostopowania. Oczywiście portów jest więcej, ale to na Langkawi i Penang cumuje najwięcej prywatnych jachtów, a raczej tylko na takie można liczyć. 

LANGKAWI

poniedziałek, 16 marca 2015

Do zwrotu! Czyli Kotlet wypływa na morze

Udało się! Sam do końca nie mogę w to uwierzyć, ale jachtostop jednak jest realny. Piszę to z pokładu katamaranu zacumowanego u wybrzeży wyspy Langkawi w Malezji. Jak się tu znalazłem?

W tym miejscu miał być inny post. Był on już napisany i gotowy do wrzucenia na bloga. Postanowiłem, że nie będę go zmieniał. Owszem, jest trochę nieaktualny, ale może choć w minimalnym stopniu odda zaskoczenie, jakie przeżyłem. Wydarzenia ostatnich dni, które były całkowicie szalone i nieprzewidywalne opiszę na końcu. Na razie opis całego przedsięwzięcia zwanego poszukiwaniem jachtu z małymi wtrąceniami 'uaktulniającymi'.

Wierni fejsbukowicze już wiedzą, iż Kotlet postanowił spróbować zmienić środek transportu i podbić morskie przestrzenie. Tak zwany jachtostop. Zdawałem sobie sprawę, że z moim doświadczeniem (bądźmy szczerzy - jeśli chodzi o morze to zerowym. Wiele wakacji na Mazurach jest jakąś podstawą, ale zdawałem sobie sprawę, że to inna bajka), będzie to trudne, żeby nie powiedzieć niewykonalne. Jednak kto nie próbuje, ten nie ma nic. Szczegóły trochę później, ale zdradzę tajemnicę, że Kotlet na razie został na stałym lądzie.

I to już informacja nieaktualna. Kotlet aktualnie wybiera się jachtem do Tajlandii. - dop. późniejszy

Na Langkawi (po raz pierwszy, nie ostatni) dotarłem bez żadnych przeszkód. Liczyłem, że półtoragodzinna przeprawa promem będzie przygodowa przynajmniej pod względem widoków, ale się zawiodłem. Zapakowano mnie do kolosa na blisko 600 osób i wskazano miejsce jak w samolocie. Klima i filmy na ekranie. Nie do końca na to liczyłem. Swoją drogą nie wiem czy najlepszym pomysłem jest puszczanie w czasie jazdy krwawego horroru o pewnym nawiedzonym domu w Malezji. Płaczące dzieci chyba wolałyby coś innego. Tak czy inaczej dotarłem do portu na Langkawi. Wyspa jest wyjątkowo nieprzyjazna budżetowym podróżnikom. Brak komunikacji publicznej i zabójcze ceny taksówkarzy odbiły się pozytywnie na mojej kondycji. Oczywiście tej fizycznej. Dotarłem więc o własnych siłach do oddalonego kilka kilometrów Kuah i znalazłem najtańszy hostel. Najtańszy nie znaczy tani. 30 zł za łóżko piętrowe w pokoju na poddaszu bez okna. Znaczy okno było. Na korytarz. W nim okien również nie było, ale prowadził na klatkę schodową, która z kolei prowadziła dwa piętra w dół gdzie na końcu korytarza było okno na zewnątrz. Światło miało marne szanse pokonania takiej odległości. Była za to klima, żeby się nie udusić.

Trup ścielił się gęsto

Langkawi

środa, 11 marca 2015

Kotlet po tajsku - podsumowanie

Jestem po drugiej wizycie w Tajlandii. Spędziłem tu łącznie chyba wystarczająco dużo czasu, żeby napisać kilka słów o niej i jej mieszkańcach.

Przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że Tajlandia jest krajem KOMPLETNIE innym od wszystkich ją otaczających państw Azji południowo-wschodniej. Gdy pierwszy raz tu wjechałem byłem równocześnie przerażony i zachwycony wszechobecną industrializacją. W Tajlandii można znaleźć praktycznie wszystko to, do czego przywykliśmy w Europie. Tak, wiem że psuję w tej chwili większości z Was wizję egzotycznej Tajlandii, za co przepraszam. Moja wizja na temat tego kraju też runęła, a jak to mówią 'sam na dno nie pójdę'. Tak to niestety jest, że będąc w domu mamy kompletnie mylne wyobrażenie o pewnych miejscach (to dopiero temat rzeka!). Nie wszystko jednak w kwestii Tajlandii stracone, poczekajcie do końca. 

Fakt 1.
Tajlandia to Ameryka Azji. W nieskończonej ilości miejsc miałem wrażenie, jakbym przeniósł się za wielki ocean. Różnica przy przekraczaniu granic jest ogromna. Wkraczamy w inny świat. Rzadziej spotyka się tony śmieci w rowach, a częściej pięknie przystrzyżone trawniki. Tajowie mają też zwyczaj, który ogromnie podobał mi się w Stanach. Brak płotów. Granicę sąsiada wyznacza odmiennie wykoszona trawa. Do tego flaga tajska na domu i mamy typowy American Dream. Do tego ostatniego stwierdzenia jeszcze wrócę. 

niedziela, 8 marca 2015

Najlepszy plan? Brak planu!

Upały nie sprzyjają autostopowi. Wiem, że największym wrogiem jest deszcz, ale jednak żar lejący się z nieba też mocno komplikuje sytuację. Stanie w słońcu na poboczu to katorga, a co dopiero jak trzeba przejść kilka kilometrów przez miasto. Właśnie w takich warunkach przyszło mi jechać przez Tajlandię. Temperatura oscylowała w granicach 40 stopni w cieniu. Jeden z kierowców słusznie kiedyś stwierdził 'Ja ledwo w klimatyzacji daję radę wysiedzieć, a Ty chcesz iść przez ten upał?'. Jakoś szedłem. Ale ledwo. 

Umiejętne wykorzystanie każdej chwili autostopowego cienia
Po Kanchanaburi ruszyłem na południe. Docelowo w stronę Malezji. Cel odległy był blisko 1200 km, na które nie miałem żadnego planu. Zresztą szczerze mówiąc na Malezję wtedy też jeszcze pomysłu nie miałem, ale nie uprzedzajmy faktów. Chciałem po drodze coś ciekawego w Tajlandii zrobić. No Bóg mi świadkiem, że chciałem. Chciałem popłynąć kajakiem w deltę pewnej rzeki. Okazało się, że nie dość że samemu kajaka pożyczyć nie można, to jeszcze rzadko w ogóle dadzą ci powiosłować. Co to za frajda? Przypomniała mi się historia z 'Into The Wild', gdy główny bohater ostatecznie kupił kajak w supermarkecie. Rozważałem to, ale kajaków w 7eleven nie mieli. Chciałem pojechać na pewną odległą wyspę, którą polecił mi właściciel hostelu w Kanchanaburi. Okazało się, że trzeba wykupić całą wycieczkę, a jedyna firma która pozwala na samodzielne przejście się po wyspie, żąda blisko 2000 bathów (200 zł) za sam transport. Tajlandia przy wszystkich swoich zaletach ma jedną wadę. Jest cholernie turystyczna. 

Pojechałem więc bez celu. W Tajlandii czasem trzeba na autostopowy transport chwilę poczekać, ale za to każdy ma klimatyzację więc można było trochę odetchnąć. No chyba, że Cię weźmie na pakę to efekt jest jak, nieprzymierzając kotlet na patelni. Kolejni kierowcy byli dosyć przeciętni. Oprócz jednego. Wziął mnie zaraz za stacją, na której uzupełniałem i upuszczałem płyny. Pickup. Na pace ogromny motocykl. W środku niczym niewyróżniający się Taj w koszulce Harley - Davidson. Jak mi powiedział, lubił motocykle i właśnie wracał z Motoshow w Bangkoku. Nic niesamowitego, sam mam motocykl i lubię sobie pojechać na jakiś zlot. Otóż w tym wypadku nie wszystko było przeciętne. Sami zobaczcie jak prezentował się mój kierowca i jego motocykl.

piątek, 6 marca 2015

Podróżniczy horror

Bardzo dużo ludzi od początku mojej podróży pyta mnie 'Jak Ty sobie tam radzisz?', 'Jak to wszystko ogarniasz?', 'Przecież to tyle planowania', 'Ty to musisz mieć łeb jak sklep'. To ostatnie to szczera prawda, ale dlatego, że zawsze mam problem ze znalezieniem kasku XXL z powodu wielkiej głowy. 

Teraz powiem szczerze. Inne rzeczy to też prawda. Podróżowanie to nie przelewki. Postanowiłem więc nagrać film z takiego jednego poranka pełnego gorączkowych przygotowań, planów, nerwowych rozmyślań i zaskakujących przygód. Jeśli ktoś ma słabe nerwy niech odpuści oglądanie. Bez żartów.



środa, 4 marca 2015

Kotlet po birmańsku - podsumowanie


O Birmie w dotychczasowej podróży słyszałem dwie skrajne opinie. Większość zachwycała się nieskażonymi turystyką terenami i uważała, że Birmy po prostu nie można ominąć. Byli to ci, którzy spędzili w tym kraju przynajmniej kilka tygodni i zaglądali do wielu miejsc. Druga opinia była jakby o innym państwie. Podobno Birma straciła już swoją dziewiczość, wszystkie warte uwagi miasta są zadeptane generalnie wszystko jest mocno przereklamowane. To zdanie ludzi, którzy przylecieli do Yangon, pojechali autobusem do Bagan, następnie nad jezioro Inle (nie mylić z Indawgyi!) i odlecieli z powrotem do Bangkoku. Przy kolejnych rozmowach szybko pokojarzyłem te fakty i już wiedziałem co w Birmie chcę zrobić. Dzięki temu moje wrażenia były... o tym na końcu. 

Jedna opinia powtarzała się jednak zarówno u jednych, jak i drugich ankietowanych. Do Birmy nie jedzie się dla miejsc. Do Birmy jedzie się z powodu ludzi. No to przyjrzyjmy się im bliżej.

niedziela, 1 marca 2015

Nic ciekawego

Nienawidzę kabaretów. Bo trzeba czekać pół godziny na coś śmiesznego. Dlatego tylko urywek.

'Co tam u ciebie, Kotlecie?'


Tak to jest w podróży, że po gigantycznych przygodach często przychodzą dni spokoju. I dobrze, bo przecież by człowiek zwariował. Nie ukrywam, że sam też tak pokierowałem wydarzeniami, żeby dać trochę odpocząć sobie i moim Aniołom Stróżom. W czasie wyprawy dookoła jeziora Indawgyi musiały się nieźle napocić, więc im się należało.

sobota, 28 lutego 2015

Krótka historia birmańskiej technologii robót drogowych

Krótki post fotograficzny, który prawdopodobnie zaciekawi tylko mnie i może znajomych ze studiów, ale co mi tam!

Inżynier przyjdzie pomierzyć. Nawet ze spódnicy zrezygnuje, żeby poważnie wyglądać.

Klasa robotnicza (bez względu na płeć, przecież z drogi każdy będzie korzystał) oddzieli frakcje kruszywa. Domowe sita nadadzą się jak znalazł.

Kruszywo rozprowadzamy równomiernie

Rozgrzewamy chiński asfalt nówka sztuka w profesjonalnych przydrogowych wytwórniach bitumicznych

Bitum równo rozprowadzamy
 
Wszystko oczywiście pod okiem nadzorcy

Walec zbędny, w końcu mamy autobusy

I droga jak się patrzy!



wtorek, 24 lutego 2015

Kotletowy Szlak Na Ziemi. Cz. 2

Mnisi buddyjscy. Mają w sobie jakąś nieokreśloną tajemnicę. Każdy wydaje się zagadką. Każdy ma w oczach niewypowiedzianą mądrość. Klasztory umiejscowione gdzieś wysoko w górach to natomiast istne siedlisko tajemnic. Moja mina, gdy zobaczyłem jeden z nich na szczycie Góry, była więc prawdopodobnie zbliżona do min zdziwionych mnichów. Taka niema cisza trwała dobrą chwilę. Nie mam pojęcia kto był bardziej zaskoczony. Wreszcie się opamiętałem i wydukałem 'Eee, Minglaba?'. Znaczy 'Dzień dobry', jedno z niewielu birmańskich słów jakie znałem. Na odpowiedź musiałem trochę poczekać. Nie wiem czy ich zdziwienie było spowodowane widokiem człowieka, widokiem białego człowieka, widokiem człowieka wychodzącego z lasu czy widokiem człowieka z ogromnym plecakiem. Prawdopodobnie wszystko naraz.

Po chwili zaczęli jednak dawać oznaki życia. Szybko nawiązaliśmy kontakt uśmiechowo-uśmiechowy. Polecam ten język obcy. Do nauki wystarcza lustro w domu, a dogadać się można w każdym zakątku świata. Miałem nadzieję na jakiegoś wysoce wykształconego mnicha, który będzie mówił po angielsku. Faktycznie, sprowadzono do mnie kogoś na kształt przeora, ewidentnie przodującego wiekiem. I faktycznie znał angielski. 'Yes' i 'No'. Jako, że i tak nie rozumiał moich pytań, więc zazwyczaj łączył te dwa słowa w jedno.
Czułem się jak we śnie. Oto nagle wylądowałem w jakimś buddyjskim klasztorze i siedzę sobie wygodnie po turecku z wszystkimi mnichami. Brzmi jak zmyślona bajka. Musiałem się jednak jakoś w tym odnaleźć. Od razu było widać, że jak na buddystów przystało, nie odczuwają nawet cienia złości, iż nagle wtargnąłem z lasu prosto do ich królestwa. Ba! To mnie podjęto jak króla. Najpierw ugoszczono chlebem i herbatą, później jeden z mnichów oprowadził mnie po klasztorze. Zbliżało się południe, więc mnisi zbierali się na ostatni posiłek tego dnia (w klasztorze nie je się po 12, bo właśnie wtedy wszystkie pokarmy ofiarowane są Buddzie). Oczywiście zostałem zaproszony. Przeżycia spożywania strawy w ciszy w kręgu mnichów nie zapomnę chyba do końca życia.

W klasztorze spędziłem sporo czasu. Nie mogłem nacieszyć się miejscem, w które wepchnął mnie ślepy traf. Zastanawiałem się nawet czy nie zostać tam na noc, ale nie miałem pojęcia, czy wypada o to zapytać. Ostatecznie więc w 'uśmiechowym' poprosiłem o zapas wody i powiedziałem, że ruszam w dalszą trasę. Tysiące razy ukłoniłem się każdemu mnichowi. Niestety nie mam wiele zdjęć z klasztoru. Zwyczajnie nie chciałem w jakikolwiek sposób kogoś urazić. 

Wnętrze klasztoru


Klasztorna małpka

niedziela, 22 lutego 2015

Kotletowy Szlak Na Ziemi. Cz. 1


Na początek szybka uwaga. Trochę zmieniłem układ bloga. W razie gdyby ktoś się nie połapał, to teraz trzeba wcisnąć 'Czytaj dalej', aby otworzyć całość posta :) Tyle ogłoszeń. 

Gdy wyruszałem z Lonton zostawiając za sobą strzępki cywilizacji, miałem sporo myśli i marzeń w głowie. Chciałem spędzić trochę czasu w samotności, chciałem popodglądać dziką naturę, miałem nadzieję choć raz wykąpać się w Indawgyi. Wszystko to były jednak marzenia poboczne. W mojej głowie jakiś czas temu pojawiło się jedno Marzenie. Na końcu jeziora znajduje się największa w okolicy góra. Figurowała na moich amerykańskich mapach, więc chwilę już tam stała. Nie była opatrzona żadną nazwą, więc po długich przemyśleniach ochrzciłem ją Górą. Na szczycie Góry znajdowała się sporych rozmiarów pagoda buddyjska. Wiedziałem o niej od miejscowych, bo z Lonton Góry próżno było wypatrywać. 'A gdyby tak...'. Zaraz pojawiła się też druga część Marzenia. 'Może by spróbować obejść całe jezioro Indawgyi'. Owszem, było duże, ale przecież nabicie trochę kilometrów mi nie zaszkodzi. Czas miałem. Na drodze do realizacji Marzenia stały dwa główne problemy. Pierwszy to absolutny zakaz przebywania obcokrajowców w obszarze, którego granica przebiegała mniej więcej 15 kilometrów za Lonton i przecinała jezioro na pół. Góra znajdowała się oczywiście w tym zakazanym rejonie. Wiedziałem więc, że to Marzenie stoi poza granicą legalności. Z drugiej strony, jakby to powiedział mój licealny wychowawca 'Jest ryzyko - jest zabawa'. Druga przeszkoda to ogromna rzeka, wypływająca z jeziora dokładnie na przeciwległym brzegu. Na mniejszych strumieniach miałem nadzieję na mostki, ale na tej musiałaby powstać konstrukcja godna jakiegoś absolwenta Politechniki. Nie miałem oczywiście wtedy pojęcia, że oprócz tych dwóch problemów nie do obejścia, może zatrzymać mnie jeszcze tysiąc innych.

Profesjonalna mapa poglądowa okolicy

sobota, 21 lutego 2015

Jeszcze dalej niż północ

Wróciłem. To informacja, przynajmniej dla mnie, najważniejsza. Mimo, że niesamowicie cieszyłem się na wyprawę na północ, zdawałem sobie sprawę z niemałego ryzyka jakie podejmowałem. Jestem spowrotem w Mandalay i powoli kieruję się do Tajlandii. Do opowiedzenia jest sporo, także niestety będzie lekkie bombardowanie postami. Będzie też sporo obrazków, więc co mniej wytrwali czytelnicy mogą się nimi zadowolić :) No to ruszamy.

- Ale po co chce Pan tam jechać?  - zapytał po raz kolejny sprzedawca biletów.
- No wie Pan, podobno ładne widoki. - odpowiedziałem ze spokojem. Nie mogłem zdradzać moich prawdziwych powodów. Od kilkunastu minut stałem w pokoju dla 'specjalnych' klientów kolei, którzy chcą jechać w miejsca rzadko odwiedzane. Wcześniej długą chwilę czekałem przy zwykłym okienku i wysłuchiwałem jakie to wspaniałe kierunki, które są całkowicie bezpieczne, mogę obrać. Gdy grzecznie odmawiałem każdego z nich i powtarzałem, że interesuje mnie tylko ten jeden, skierowano mnie do osobnego pomieszczenia. Po jakimś czasie udało mi się doprosić o rozkład jazdy i ceny, wiedziałem więc że wszystko jest na dobrej drodze. Wystarczyło uruchomić bardzo dobrze wyuczone w podróży umiejętności perswazji.
- Ale ten pociąg jedzie 17 godzin bez przerwy. Siedzenia są niewygodne i strasznie trzęsie. - nie poddawał się bileter.
- Proszę Pana, widzi Pan ten paszport? Jestem z Polski. My tam mamy PKP. Nie ma Pan pojęcia co to oznacza w kwestii komfortu podróżowania koleją. - Tego nie powiedziałem. Zawarłem to w jednym spojrzeniu, które zaowocowało ostateczną zgodą i ręcznym wypisaniem biletu przez kolejarza. Dodatkowo opatrzony napisem 'Safe for tourist', co mnie choć trochę uspokoiło.

Do wyboru były trzy klasy. Ordinary, first i upper. Nazwy nie dawały najmniejszej podpowiedzi, ale po cenach zorientowałem się w hierarchii. Ostatecznie zdecydowałem się na środkową opcję ze względu na różnicę w cenie około 2 zł w stosunku do klasy najniższej. Zrobiłem to na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że PKP to jednak nie najgorsze, co może człowieka w kolei spotkać. Wybiegłem ze stacji cały w skowronkach. Trzymałem w rękach moją przepustkę za 4$. Przepustkę na północ Birmy. Przepustkę do przygody. 

Wygląda że się uda...

Przepustka do Marzenia

wtorek, 10 lutego 2015

Birma. Preludium.

Wydostanie się z Bangkoku było tak samo problematyczne jak w przypadku wszystkich wielkich miast. Po dwóch godzinach wylądowałem jednak na względnie zamiejskiej drodze. Bez większych utrudnień przemieszczałem się w stronę birmańskiej granicy. Za utrudnienia nie uznaję usmażenia się przez trzy godziny największego upału na pace półciężarówki. Urozmaiceniem był też odcinek pokonany z Ooo (tak, to jest imię). Od początku wiedziałem, że coś jest nie tak, bo Ooo karkołomnie przekroczył trzy pasy, aby do mnie podjechać. Gdy tylko zaglądnąłem do środka już wiedziałem. Ladyboy. W wolnym tłumaczeniu - babochłop. Skąd taki osąd? Nietrudno się domyślić. Całe auto w różu, wszystko wyperfumowane, za kierownicą chłop udający kobietę, a na kolankach słodki piesek. Zresztą nawet gdybym się nie domyślił to nowy znajomy od razu się przedstawił.  'Jestem Ooo, babochłop'. Najpierw się wahałem czy wsiadać, ale uznałem że transport jest transport, a z jednym mocno zniewieściałym gościem chyba sobie poradzę w razie czego. Ooo okazał(a) się jednak niegroźny. Raz zaczął pokazywać jakieś gesty w okolicy krocza, ale na szczęście chodziło o przerwę na siku dla pieska. Muszę się przyznać, że gdy się rozstawaliśmy byłem na tyle bezczelny, że poprosiłem o wspólną fotkę. Trochę to nieludzkie, bo Ooo cieszył się jak dziecko, a mi zależało tylko na pamiątcę. Być w Tajlandii i nie mieć zdjęcia z Ladyboyem? Być nie może. 

Kotlet i Ladyboy


poniedziałek, 2 lutego 2015

Good morning, Bangkok!


Z Koh Sdach wyjeżdżałem z niemałą nutą smutku. Patrzyłem na oddalającą się wyspę z pokładu małej łódki, która za 5000 riel miała dowieźć mnie na stały ląd. Pojawiały się różne myśli 'Po co ci to znowu? Źle ci tutaj? Przecież możesz przedłużyć wizę i siedzieć tu jeszcze miesiąc albo i dłużej'. Krótko mówiąc napadł mnie mały kryzys. Po trzech tygodniach stanąłem stopą na stałym lądzie i skierowałem się na gruntową drogę wyjazdowa z wioski Poy Jopon, gdzie przyszło mi znowu liczyć na ludzką życzliwość. Kryzys na szczęście minął w momencie, gdy złapałem pierwszego stopa. Zabrał mnie pewien wojskowy jadący skuterem na posterunek w środku dżungli. Potem było jeszcze kilka podwózek i ostatecznie klasycznie kambodżański autobus, w którym nie chcieli pieniędzy. Dojechałem na główną drogę, gdzie po dłuższym oczekiwaniu wskoczyłem na pakę wyładowaną oponami. Sto kilometrów z kolejnymi kierowcami szczęśliwie doprowadziło mnie na granicę. Pieczątka wymeldowania się z Kambodży, wjazdu do Tajlandii (Tajowie nie wymagają wiz przy pobycie krótszym niż 15 dni) - jedna z łatwiejszych granic. Odszedłem kawałek i zacząłem łapać.
Uśmiech przez łzy, czyli wyjazd z Koh Sdach

Uśmiech szczery, czyli znowu w drodze!


piątek, 30 stycznia 2015

Kotlet po kambodżańsku - podsumowanie

Jak wiecie mój pobyt w Kambodży był trochę innych od dotychczasowych eksploracji krajów Azji. Tylko jeden tydzień spędzony 'w terenie' i reszta głównie w towarzystwie obcokrajowców. Wynikiem pewne obawy czy uda mi się głębiej wniknąć w mentalność Kambodży. Okazało się jednak, że Koh Sdach była idealnym polem do obserwacji, co więcej, wszystkie przywary z pierwszej części mojej wizyty w tym kraju potwierdziły się właśnie na wyspie. Nie przedłużając, przechodzę do konkretów. 

Fakt 1.
Kambodżanie nie istnieją. Gdy zapyta się obywatela tego państwa czy czuje się Kambodżaninem to prawdopodobnie nie będzie wiedział co to słowo znaczy (sam nie jestem pewien czy go dobrze napisałem). W Kambodży żyją Khmerzy. Historia jest długa i dosyć nudna (choć część o Imperium Khmerów robi wrażenie), ale skutek jest widoczny na każdym kroku. Waluta to khmer riel, język to khmer, a domena stron internetowych to .kh. Według mnie powinni zmienić nazwę państwa i wszystko by grało. 

Fakt 2.
Pomimo kultywowania khmerskiej tradycji, Kambodża jest bardzo zamerykanizowana. Nie chodzi o ucywilizowanie, bo to poza miastami dalej kuleje, ale o drobne rzeczy, które Khmerzy przejęli od USA. Druga obowiązująca waluta to dolar, większość napisów jest w całkiem nienagannym angielskim, w miastach nie ma nazw ulic a jedynie numery, drogi poza miastami są oznaczane numerami w charakterystycznych 'godłach', pasy malowane są na żółto, znaki drogowe są żywcem skopiowane zza oceanu, a na wielu domach dumnie powiewa flaga. Takich drobnych przykładów można podać mnóstwo. Gdyby mnie ktoś bombardował nieustannie przez osiem lat to nie chciałbym przejmować od niego zwyczajów, ale może się nie znam...
Fakt 3.
Khmerzy to mistrzowie chilloutu i odpoczynku. W wioskach ciężko jest trafić na pracujące godziny, bo sjesta goni sjestę. Podstawowym atrybutem każdego mieszkańca jest hamak. Jest przed każdym domem, miejscem pracy, a nawet na placach budowy dróg. Hamaki rzadko widywane są puste. Sam niejednokrotnie korzystałem z tego sposobu odpoczynku i muszę powiedzieć, że Khmerzy wiedzą co robią! Kupujcie więc hamaki i rozwieszajcie gdzie bądź. Warto ten zwyczaj przenieść na polski grunt.

Fakt 4.
Gdy już przyjdzie chwilę popracować, Khmerzy wiodą prym w dziedzinie obwoźnych interesów. Stary wysłużony motocykl potrafią przerobić dosłownie na wszystko. Począwszy od tuktuka i budki z jedzeniem, skończywszy na mobilnym grillu, którym swobodnie można jeździć po ulicy w czasie smażenia kiełbasek (jakież piękne by to było na Juwenalia) czy rybnym akwarium na kółkach.
Fakt 5.
Za dużo było tej pracy, więc wracamy do relaksu. Nie istniał by on dla Khmerów bez... lodu. Zwyczajnie go uwielbiają. Kruszony lód kupowany codziennie w wielkich blokach (ludzie tutaj nie używają lodówek) ląduje w napojach, kawie i owocach. Wszystko do czego nie da się lodu bezpośrednio włożyć ląduje razem z nim w wielkich termicznych pudłach i jest chłodzone do zerowych temperatur.

Świeża dostawa lodu
Fakt 6.
Dalej się relaksujemy. Khmerzy uwielbiają kabarety. Jeśli w wiosce znajdzie się telewizor można by pewnym, że 24 godziny na dobę będą w nim leciały komediowe występy scenowe. Dla mnie były one mocno żenujące, ale nie rozumiałem języka, więc może tu tkwił problem. Kabarety puszczane są też nagminnie w busach, co skutkuje gromkimi wybuchami śmiechu w środku drzemki.
Fakt 7.
W Kambodży ktoś wysypał worek z Toyotami Camry. Nie wiem jak to możliwe, żeby jedno auto tak zdominowało cały rynek. Jeśli drogą jedzie samochód i nie jest to pickup to można śmiało się zakładać o zgzewkę piwa, że to Toyota Camry. Pojemność od 5 do 9 osób.
Fakt 8.
Khmerzy dbają o swoje samochody. Nie mówię o mechanice, ale o wyglądzie. W miastach najczęstszymi biznesami są myjnie samochodowe. Lakiery są polerowane, woskowanie i głaskane futerkami. Każdy posiada w aucie specjalną miotełkę z mikrofibry, aby odkurzyć pojazd po każdej przejażdżce. Jako samochodowy pedant, zapałałem do kierowców ogromną sympatią.
Fakt 9.
No i kończymy relaksem. Piżamy. Strój wyjściowy w Kambodży. Co ciekawe tylko dla kobiet. Do około 12 w południe w każdej osadzie spotkać można niezliczoną ilość pań przechadzających się po głównych ulicach w kwiecistych piżamach. Nie są to wyprawy po szklankę cukru do sąsiadki. W piżamach robi się zakupy, spaceruje z chłopakiem i sprzedaje we własnym sklepie. Bardzo praktyczne w przypadku nagłej chęci powrotu do łóżka. Drogie Panie, kolejny zwyczaj do zaadoptowania w Polsce.

Ot, cała Kambodża z przymrużeniem oka. Gdyby to oko bardziej otworzyć to niestety nikomu by nie było do śmiechu. Kraj ten jest najbiedniejszym, jaki do tej pory odwiedziłem. Poza miastami (a w nich też najlepiej nie jest) ludzie żyją w spartańskich warunkach. Jednopokojowe domy z bambusa zwykle zajmuje cała rodzina że zwierzętami. Mimo tego po Khmerach nie widać smutku czy życiowego przybicia. Żyją wesoło, z uśmiechem na twarzach. Moglibyśmy się od nich wiele nauczyć...

wtorek, 27 stycznia 2015

Życie na molo

Ciężka sprawa z tym postem. Jeszcze nigdy nie stałem przed zadaniem opisania trzech tygodni w jednym tekście. Nie za bardzo mam pomysł jak to zrobić, aby uniknąć tak zwanej epopeji o niczym. Nie mogę niestety zastosować sposobu z jurty w postaci opisania jednego dnia, który monotonnie się powtarzał, bo na wyspie każdy dzień był inny. Spróbujmy jakoś to jednak ugryźć. 

Dotarcie na Koh Sdach autostopem było dosyć skomplikowane. Skorzystałem z pomocy dwunastu kierowców, co jak na dystans około 300 kilometrów jest rzadko spotykanym wynikiem. Końcowy etap miał być przedzieraniem się przez dżunglę, a okazał się przedzieraniem przez plac budowy. Oczywiście nie kto inny jak Chińczycy tworzyli niedorzecznie szeroką drogę w stronę archipelagu Koh Sdach. Autostrada kończyła się ślepo przy morzu, ale stan ten bynajmniej nie potrwa długo. Skośnoocy wykupili około 17 tysięcy hektarów terenu na brzegu. Następnie przesiedlili całe wioski i wybudowali im osiedla w głębi dżungli ('Panie Chińczyku, ale tam nie ma morza i naszych ryb...' 'No przecież coś wymyślicie'). Obecnie budują gigantyczny nadmorski kurort, pola golfowe, port dla statkow wielkości trzech Titaniców i hit programu w postaci lotniska. Co kilka dni z brzegu unosił się gigantyczny dym. Płonął las zatruty wcześniej specjalnymi środkami chemicznymi. Chińczycy tworzyli w ten sposób piękne miejsca pod nowe budynki. Ten naród nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. 

Z nadmorskiej wioski Poy Jopon odebrała mnie swoją łódką Hege. Razem z Krisem tworzy ona ciekawą norweską parę, która po wielu podróżach postanowiła się osiedlić daleko poza rodzinnym krajem. Oboje są instruktorami nurkowania, więc wybór wspólnego biznesu był dosyć oczywisty. Pozostał wybór miejsca. Po długich przemyśleniach padło na Kambodżę, a po przeglądnięciu kilkunastu możliwych działek do wynajęcia skończyło się na małej wysepce o wdzięcznej nazwie Koh Sdach, czyli Wyspa Króla. Tak zaczęła się historia 'Octopuses Garden' - centrum nurkowego, w którego budowie przyszło mi uczestniczyć.

Octopuses Garden