piątek, 30 stycznia 2015

Kotlet po kambodżańsku - podsumowanie

Jak wiecie mój pobyt w Kambodży był trochę innych od dotychczasowych eksploracji krajów Azji. Tylko jeden tydzień spędzony 'w terenie' i reszta głównie w towarzystwie obcokrajowców. Wynikiem pewne obawy czy uda mi się głębiej wniknąć w mentalność Kambodży. Okazało się jednak, że Koh Sdach była idealnym polem do obserwacji, co więcej, wszystkie przywary z pierwszej części mojej wizyty w tym kraju potwierdziły się właśnie na wyspie. Nie przedłużając, przechodzę do konkretów. 

Fakt 1.
Kambodżanie nie istnieją. Gdy zapyta się obywatela tego państwa czy czuje się Kambodżaninem to prawdopodobnie nie będzie wiedział co to słowo znaczy (sam nie jestem pewien czy go dobrze napisałem). W Kambodży żyją Khmerzy. Historia jest długa i dosyć nudna (choć część o Imperium Khmerów robi wrażenie), ale skutek jest widoczny na każdym kroku. Waluta to khmer riel, język to khmer, a domena stron internetowych to .kh. Według mnie powinni zmienić nazwę państwa i wszystko by grało. 

Fakt 2.
Pomimo kultywowania khmerskiej tradycji, Kambodża jest bardzo zamerykanizowana. Nie chodzi o ucywilizowanie, bo to poza miastami dalej kuleje, ale o drobne rzeczy, które Khmerzy przejęli od USA. Druga obowiązująca waluta to dolar, większość napisów jest w całkiem nienagannym angielskim, w miastach nie ma nazw ulic a jedynie numery, drogi poza miastami są oznaczane numerami w charakterystycznych 'godłach', pasy malowane są na żółto, znaki drogowe są żywcem skopiowane zza oceanu, a na wielu domach dumnie powiewa flaga. Takich drobnych przykładów można podać mnóstwo. Gdyby mnie ktoś bombardował nieustannie przez osiem lat to nie chciałbym przejmować od niego zwyczajów, ale może się nie znam...
Fakt 3.
Khmerzy to mistrzowie chilloutu i odpoczynku. W wioskach ciężko jest trafić na pracujące godziny, bo sjesta goni sjestę. Podstawowym atrybutem każdego mieszkańca jest hamak. Jest przed każdym domem, miejscem pracy, a nawet na placach budowy dróg. Hamaki rzadko widywane są puste. Sam niejednokrotnie korzystałem z tego sposobu odpoczynku i muszę powiedzieć, że Khmerzy wiedzą co robią! Kupujcie więc hamaki i rozwieszajcie gdzie bądź. Warto ten zwyczaj przenieść na polski grunt.

Fakt 4.
Gdy już przyjdzie chwilę popracować, Khmerzy wiodą prym w dziedzinie obwoźnych interesów. Stary wysłużony motocykl potrafią przerobić dosłownie na wszystko. Począwszy od tuktuka i budki z jedzeniem, skończywszy na mobilnym grillu, którym swobodnie można jeździć po ulicy w czasie smażenia kiełbasek (jakież piękne by to było na Juwenalia) czy rybnym akwarium na kółkach.
Fakt 5.
Za dużo było tej pracy, więc wracamy do relaksu. Nie istniał by on dla Khmerów bez... lodu. Zwyczajnie go uwielbiają. Kruszony lód kupowany codziennie w wielkich blokach (ludzie tutaj nie używają lodówek) ląduje w napojach, kawie i owocach. Wszystko do czego nie da się lodu bezpośrednio włożyć ląduje razem z nim w wielkich termicznych pudłach i jest chłodzone do zerowych temperatur.

Świeża dostawa lodu
Fakt 6.
Dalej się relaksujemy. Khmerzy uwielbiają kabarety. Jeśli w wiosce znajdzie się telewizor można by pewnym, że 24 godziny na dobę będą w nim leciały komediowe występy scenowe. Dla mnie były one mocno żenujące, ale nie rozumiałem języka, więc może tu tkwił problem. Kabarety puszczane są też nagminnie w busach, co skutkuje gromkimi wybuchami śmiechu w środku drzemki.
Fakt 7.
W Kambodży ktoś wysypał worek z Toyotami Camry. Nie wiem jak to możliwe, żeby jedno auto tak zdominowało cały rynek. Jeśli drogą jedzie samochód i nie jest to pickup to można śmiało się zakładać o zgzewkę piwa, że to Toyota Camry. Pojemność od 5 do 9 osób.
Fakt 8.
Khmerzy dbają o swoje samochody. Nie mówię o mechanice, ale o wyglądzie. W miastach najczęstszymi biznesami są myjnie samochodowe. Lakiery są polerowane, woskowanie i głaskane futerkami. Każdy posiada w aucie specjalną miotełkę z mikrofibry, aby odkurzyć pojazd po każdej przejażdżce. Jako samochodowy pedant, zapałałem do kierowców ogromną sympatią.
Fakt 9.
No i kończymy relaksem. Piżamy. Strój wyjściowy w Kambodży. Co ciekawe tylko dla kobiet. Do około 12 w południe w każdej osadzie spotkać można niezliczoną ilość pań przechadzających się po głównych ulicach w kwiecistych piżamach. Nie są to wyprawy po szklankę cukru do sąsiadki. W piżamach robi się zakupy, spaceruje z chłopakiem i sprzedaje we własnym sklepie. Bardzo praktyczne w przypadku nagłej chęci powrotu do łóżka. Drogie Panie, kolejny zwyczaj do zaadoptowania w Polsce.

Ot, cała Kambodża z przymrużeniem oka. Gdyby to oko bardziej otworzyć to niestety nikomu by nie było do śmiechu. Kraj ten jest najbiedniejszym, jaki do tej pory odwiedziłem. Poza miastami (a w nich też najlepiej nie jest) ludzie żyją w spartańskich warunkach. Jednopokojowe domy z bambusa zwykle zajmuje cała rodzina że zwierzętami. Mimo tego po Khmerach nie widać smutku czy życiowego przybicia. Żyją wesoło, z uśmiechem na twarzach. Moglibyśmy się od nich wiele nauczyć...

wtorek, 27 stycznia 2015

Życie na molo

Ciężka sprawa z tym postem. Jeszcze nigdy nie stałem przed zadaniem opisania trzech tygodni w jednym tekście. Nie za bardzo mam pomysł jak to zrobić, aby uniknąć tak zwanej epopeji o niczym. Nie mogę niestety zastosować sposobu z jurty w postaci opisania jednego dnia, który monotonnie się powtarzał, bo na wyspie każdy dzień był inny. Spróbujmy jakoś to jednak ugryźć. 

Dotarcie na Koh Sdach autostopem było dosyć skomplikowane. Skorzystałem z pomocy dwunastu kierowców, co jak na dystans około 300 kilometrów jest rzadko spotykanym wynikiem. Końcowy etap miał być przedzieraniem się przez dżunglę, a okazał się przedzieraniem przez plac budowy. Oczywiście nie kto inny jak Chińczycy tworzyli niedorzecznie szeroką drogę w stronę archipelagu Koh Sdach. Autostrada kończyła się ślepo przy morzu, ale stan ten bynajmniej nie potrwa długo. Skośnoocy wykupili około 17 tysięcy hektarów terenu na brzegu. Następnie przesiedlili całe wioski i wybudowali im osiedla w głębi dżungli ('Panie Chińczyku, ale tam nie ma morza i naszych ryb...' 'No przecież coś wymyślicie'). Obecnie budują gigantyczny nadmorski kurort, pola golfowe, port dla statkow wielkości trzech Titaniców i hit programu w postaci lotniska. Co kilka dni z brzegu unosił się gigantyczny dym. Płonął las zatruty wcześniej specjalnymi środkami chemicznymi. Chińczycy tworzyli w ten sposób piękne miejsca pod nowe budynki. Ten naród nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. 

Z nadmorskiej wioski Poy Jopon odebrała mnie swoją łódką Hege. Razem z Krisem tworzy ona ciekawą norweską parę, która po wielu podróżach postanowiła się osiedlić daleko poza rodzinnym krajem. Oboje są instruktorami nurkowania, więc wybór wspólnego biznesu był dosyć oczywisty. Pozostał wybór miejsca. Po długich przemyśleniach padło na Kambodżę, a po przeglądnięciu kilkunastu możliwych działek do wynajęcia skończyło się na małej wysepce o wdzięcznej nazwie Koh Sdach, czyli Wyspa Króla. Tak zaczęła się historia 'Octopuses Garden' - centrum nurkowego, w którego budowie przyszło mi uczestniczyć.

Octopuses Garden



środa, 21 stycznia 2015

Autentycznie autentyczny!

Tak, wiem. Miałem nic nie bazgrać przez trzy tygodnie i dać wszystkim odpocząć. Naszła mnie jednak chęć pisania. Przez ostatnie cztery miesiące życia robię dokładnie to, na co mam ochotę i przywykłem do tego, więc również tym razem czując potrzebę pisemnych wynurzeń, nie zamierzam z niej rezygnować. Przymusu czytania w końcu nie ma, internet długi i szeroki, więc jest gdzie uciec przed Kotletem :)

Muszę, po prostu muszę poruszyć jeden temat, który nieustannie pojawia się na kartach mojego zeszytu. Autentyczność. Wielokrotnie w czasie mojej podróży spotkałem się z zachwalaniem miejsc hasłami typu 'Autentyczne przeżycie!', 'To właśnie tam zobaczycie autentyczny Laos!', 'Zapisz się jeszcze dzisiaj, jutro wycieczka do autentycznej wioski w dżungli', 'Koniecznie odwiedź to miasto, ono naprawdę jest autentyczne'. Przykłady mógłbym mnożyć i mnożyć. W większości przypadków kiwałem z politowaniem głową i omijałem z daleka. Czasami jednak decydowałem się na pojechanie do jakiejś wioski lub na inną atrakcję, która była zachwalana tym magicznym słowem. Zazwyczaj działo się to, gdy owe miejsce poradził mi ktoś spotkany po drodze. Nie mogę powiedzieć, że zawsze byłem zawiedziony. Niejednokrotnie wracałem zachwycony nowymi doświadczeniami. Za każdym razem jednak docierając do celu miałem wysokie oczekiwania spowodowane tym jednym, z pozoru niewinnym, stwierdzeniem, działającym na podróżników jak magnes. Wysokie oczekiwania w podróży nigdy nie prowadzą do niczego dobrego, ale to temat na osobną epopeję. Czym więc jest ta cała autentyczność, że ludzie tak do niej ciągną? Poszukiwania odpowiedzi na to pytanie były bardzo długie i pewnie nigdy tak naprawdę się nie skończą. W mojej głowie kłębiły się miliony myśli i panoszyły tam niczym Rosja na mapie. Stopniowo doszedłem jednak do pewnych wniosków.

Słysząc, że dajmy na to jakieś plemię jest autentyczne od razu stają nam przed oczami dzikusi z dzidami, kobiety w strojach z trzciny i przeróżne szamańskie rytuały. Dotarłem do jednej z takich wiosek w laotańskiej dżungli i co zobaczyłem? Ludzi ubranych w koszulki Manchesteru United i spodnie 'Adidos', kobiety przygotowujące posiłki z użyciem produktów z oddalonego o dzień drogi sklepu, mężczyzn polujących przy pomocy broni palnej i dzieci grające w piłkę według, o zgrozo!, naszych zasad. Pierwsze uczucie to oczywiście zawód. 'To ma być autentyczna wioska? A gdzie polowania dmuchawkami, gdzie tradycyjne stroje, gdzie tańce w rytm bębnów? No pytam się gdzie??'. Po powrocie widziałem zdjęcia znajomych, którzy wybrali się na jednodniową wyprawę do innej wioski. Panie ubrane były w kolorowe stroje, mężczyźni mieli wymalowane twarze, a chaty nie zaznały śladu cywilizacji. 'Ha! Toż to dopiero autentyczne przeżycie, etniczne doznanie najwyższych lotów!' - pomyślałem w pierwszej chwili. Po niewymagających wiele inteligencji przemyśleniach można jednak wpaść na pomysł, że nie jest wielce prawdopodobne, aby taka 'nietknięta cywilizacją osada' przetrwała tyle lat w zasięgu godziny jazdy chińską drogą z większego miasta. Co bardziej dociekliwi myśliciele mogą nawet wydumać, że ktoś robi całkiem niezłe pieniądze na autentycznych wycieczkach i może przypadkiem płaci co nieco ludziom za pozostawanie ultra-autentycznymi. Tu wkracza Kotlet Retoryk i pyta: 'Co było bardziej autentyczne? Wioska z koszulkami Manchesteru czy koszulkami w stylu etno?'

Idziemy dalej, bo to dopiero czubek myślowej góry lodowej. Oczywistą konsekwencją takich doświadczeń jest kolejne pytanie. Cholera, może coś pomieszaliśmy z tym słowem? Może ono znaczy coś innego? No to wio do słownika! 'Autentyczny - prawdziwy, rzeczywisty, będący oryginałem'. Hmmm... Każde miejsce czy postać jest prawdziwa i rzeczywista, bo istnieje. Wszystko też w pewnym sensie jest oryginałem. Nawet komórki Samsang z wyspy Koh Sdach są oryginalnymi wyrobami firmy Samsang. Słownik okazał się więc jak zazwyczaj bezużyteczny. Trzeba sobie radzić samemu. Dlaczego 'autentyczny' tak silnie kojarzy się nam z czymś pradawnym i nietkniętym? Odpowiedź spadła na mnie niczym zabójczy kokos, gdy kiedyś siedziałem sobie pod palmą. Rozmyślałem o tym, kto mógł odkryć to miejsce i jak to fajnie byłoby żyć w tamtych czasach. No jasne! Przecież każdy z nas marzy o tym, żeby przenieść się w czasie i zobaczyć na własne oczy, jak żyli ludzie setki lat temu. Kto nie chciałby zaglądnąć do średniowiecznego zamku, przejść się brudnymi od węgla ulicami dziewiętnastowiecznego Londynu czy zobaczyć prymitywne plemię UgaBuga? Każdy z nas ma potrzebę zobaczenia, jaki żywot wiedli nasi przodkowie i jest to całkowite normalne. W tym celu zapraszam jednak do skansenu w Lipowcu, a nie do wioski, gdzie nadal żyją ludzie. Czas leci nieubłaganie i to, że niektóre miejsca na Ziemi są bardziej zacofane nie zmieni faktu, że ucywilizowały się w przynajmniej minimalnym stopniu. Jeśli istnieją jakieś społeczeństwa faktycznie nieskażone białym człowiekiem, to należy je zwyczajnie zostawić w spokoju. Wszystkie inne poddają się nieubłaganemu upływowi czasu. C'est la vie, Gerard Depardieu, savourvivre i jeszcze kilka słów z dobrze znanego mi języka francuskiego!

No to masz babo placek. To znaczy, że urodziliśmy się za późno i nic ciekawego już w życiu nie zobaczymy. Wszystkie autentyczne wioski zostały już odwiedzone, autentyczni ludzie zaznajomili się z białasami, a autentyczne miejsca rozjechały chińskie walce. Nie pozostaje nic innego jak usiąść w domu, upleść sobie trochę liny i podwiesić pętlę do lampy. Wtedy za sto lat może w tym samym pokoju usiądzie inny człowiek i pomyśli 'Ach, gdyby tak urodzić się sto lat temu. To musiało być niesamowite życie! Takie autentyczne!'. Do czego zmierzam? A gdyby tak postawić śmiałą tezę, że to my sami, tu i teraz jesteśmy autentyczni. Więcej! Zastosujmy efekt skali i uznajmy, że wszystko co dzieje się w tej chwili jest autentyczne. Wywód zaczyna nabierać cech filozoficznego bełkotu, przechodzę więc do inżynierskich przykładów. 

Wielu spotykanych ludzi starszych ode mnie, którzy swoje podróże zaczęli wiele lat temu, powtarza mi w kółko podobne zdania: 'Kiedyś to było podróżowanie, nie to co teraz z internetem i gpsem'. 'Kiedyś Tajlandia była dzika, a Azja południowo wschodnia na oczy nie widziała białego człowieka'. 'Jak ja tu zacząłem przyjeżdżać to to wyglądało zupełnie inaczej'. Nie ukrywam, że czasem sam wpadam w taką pułapkę i wydaje mi się, że znalazłem się w jakimś miejscu w ostatniej chwili. To, że odwiedzimy Tajlandię teraz, a nie 15 lat temu zmienia tylko jedną rzecz. Zobaczymy inne miejsce. Owszem, niewyobrażalnie się ono zmieniło przez te lata, ale to my możemy powiedzieć, że zobaczyliśmy je właśnie w takiej postaci, a nie podróżnik chwalipięta sprzed 15 lat. Ba! Sam Bóg raczy wiedzieć co będzie w Tajlandii za 15 lat, a wtedy to my będziemy mogli się stać podróżnikami chwalipiętami i powiedzieć komuś 'Oooo, synu, ty nic o życiu nie wiesz! W 2015 to było prawdziwe podróżowanie i autentyczne doświadczenia.' Jest też więcej niż pewne, że za kilka setek lat ludzie będą czytać o naszym codziennym życiu i zachwycać się jak bardzo autentyczny żywot wiedliśmy. Może nawet wystrój mojego pokoju trafi do Lipowca? 

Napisałem, że autentyczne jest wszystko. Była to teza teraz sam ją obalę. Musicie mnie zrozumieć, po prostu nie mam aktualnie pod ręką kompana do żywej dyskusji, więc odbywam ją w mojej głowie. Jest wiele nieautentycznych rzeczy, a jeden z przykładów podałem na samym początku. Jestem jednak pewien, że to 'nieautentyczność' wpada czasem gdzieś pomiędzy swoje przeciwieństwo, a nie na odwrót. Sprawca tego jest zazwyczaj jeden i nazywa się pieniądz. Trudno się dziwić, że ludzie chcą jakoś zarobić na niezwykłych miejscach i zmieniają prawdziwą autentyczność w 'Autentyczność jak się patrzy, tu i teraz, zaraz odjeżdżamy, zapisz się koniecznie, specjalna zniżka dla ciebie, my friend, 100 dolarów'. Nie ma też nic złego w tym, że sporo ludzi chce takie miejsca odwiedzić i jest z tego zadowolona. Problem zaczyna się, gdy trafi się zrzęda i zacznie symfonię narzekania, że przecież to nie jest autentyczność, za której zobaczenie zapłacił majątek. Czy naprawdę trzeba mieć wiele oleju w głowie, żeby domyśleć się, że gdy coś kosztuje spore pieniądze to raczej nie jesteśmy grupą Indiana Jonesów, która w klimatyzowanym autobusie jedzie odkrywać nowe plemiona pełne autentyczności zapewnionej w ulotce? Najprawdopodobniej ktoś już tam przed nami był, a ten ktoś to kilka milionów ludzi, którzy zadbali o wyplenienie owej upragnionej autentyczności. 

Co można uznać więc za prawdziwie autentyczne? Autentyczna jest pewna farma w Mongolii, gdzie ludzie żyją według własnych zasad, choć całkiem odcięci od cywilizacji nie są. Autentyczne są chińskie wioski, gdzie pojawienie się białego to prawie jak kometa Halleya. Autentyczna jest wioska Soptod, w której ludzie mają swoje ryżowe zmartwienia. Autentyczna jest Wioskanapiętnastymkilometrzeszosy niedaleko Pakse. Autentyczna jest pewna wyspa na krańcu Kambodży, gdzie można nawet rozkręcić własny biznes. 'Hoho, ale się Kotlet puszy i chwali ile to fajnych miejsc odwiedził'. Nie. Po prostu nie chcę oceniać miejsc, w których nie byłem więc wymieniam te, gdzie udało mi się dotrzeć. Mało przykładów? Autentyczne były zamarzające osady na Syberii, spotkania na Couchsurfingu w Moskwie i podróż autostopem z Czipsem. Ciągle za daleko? Autentyczne są osady na Mazurach, bacówki w Gorcach i wiejskie sklepy w Wieprzu. 

Myślę, że każdy z Was już wie do czego dążę. Autentyczność otacza nas z każdej możliwej strony, ale my bardzo często na siłę jej nie zauważamy, patrząc uparcie w kierunku tych małych punkcików 'autentyczności podrabianej'. Nie potrzeba dużo, żeby w podróży, a nawet w zwykłym życiu zobaczyć te prawdziwe miejsca. Owszem, czasem trzeba przejechać autostopem 300 kilometrów od głównej drogi lub przez dwa dni iść przez las, ale zazwyczaj wystarczy przejść się na obrzeża miasta lub zatrzymać na chwilę w małej wiosce. Podejść do przypadkowego człowieka i zapytać jak mu leci. Wejść do sklepu i pod pretekstem kupienia batonika zagadać do sprzedawczyni. Uśmiechnąć się do dzieciaczka na ulicy i porozumieć z nim bez słów. Przyłączyć się do gry w piłkę z obcymi chłopakami na ulicy. Usiąść na ławce i wtapiając się w nią jak kameleon obserwować przechodniów. Pomóc starowince nieść zakupy po czym chętnie przystać na herbatkę i chwilę rozmowy. Musicie przyznać, że takie rzeczy nie wymagają wielkiego wysiłku fizycznego ani finansowego. Ale my friend, gwarantuję autentyczne doświadczenia, specjalna zniżka, zero złotych, zapisz się już teraz!


piątek, 16 stycznia 2015

Pocztówki z Koh Sdach

Obiecałem przerwę w pisaniu i chwilowo się tego trzymam, choć nie jestem pewien jak długo. Dlatego wyjątkowo nie będzie dużo tekstu. Będzie parę zdjęć. Chcę Wam po prostu pokazać w jakich skandalicznie spartańskich warunkach przyjdzie mi spędzić kilka tygodni życia. 
Si sa dai!  

Chata Kotleta










czwartek, 8 stycznia 2015

Kambodżański cyrk na kółkach

Znowu na początku muszę się do czegoś przyznać. Jeszcze kilka lat temu wiedziałem o Kambodży dwie rzeczy. Że to stąd Angelina Jolie adoptowała kilkoro dzieci i że na 100% znajduje się gdzieś w Ameryce Południowej. 50% sprawdzalności to chyba nie najgorszy wynik.

Przekroczenie granicy obyło się bez większych problemów. Nie było zbyt wielu chętnych do wjazdu do tego kraju. Spotkałem jedynie pewną Chinkę. Razem udało nam się wytłumaczyć panu po stronie laotańskiej, że nie będziemy płacić dodatkowych opłat 'manipulacyjnych' z racji Sylwestra. Obyło się więc bez jednodolarowej łapówki. Po stronie kambodżańskiej przywitał nas pan pod parasolem, na którym odręcznie ktoś wybazgrał 'helth care'. 'Opieka medyczna', oczywiście napisana z błędem. Jeden dolar należał się za przyłożenie nam do szyi czegoś w rodzaju termometra. Pan nawet nie spojrzał na wypełnioną przeze mnie kartę zdrowotną, której sam szczerze mówiąc poświęciłem akurat tyle uwagi, żeby napisać swoje imię i nazwisko. Na koniec 'lekarz' podbił pieczątkę, że nie mamy Eboli (po to ta cała szopka). Udaliśmy się po wizę (35$), pięć razy sprawdziłem wszystkie pieczątki i byliśmy w Kambodży. Pożegnałem się z Chinką, która czekała na jedyny autobus w ciągu dnia, a sam ruszyłem... No właśnie. Przed siebie. Dookoła nie było nic. Żadnego miasta czy wioski. Nie zrażając się, raźnym krokiem zacząłem pokonywać kolejne kilometry całkiem niezłą drogą asfaltową. Widoki bardzo przypominały mi Syberię. Dżungla skończyła się jakiś czas temu. Teraz otaczały mnie drzewa, wysokie trawy i pustkowia. Jedyna różnica była taka, że tutaj bałbym się wejść w te pustkowia choćby na pięć metrów. 

Granica kambodżańska

Kambodża.

Kambodża jest najsilniej zbombardowanym krajem świata. W czasie wojny w latach 1965-1973 USA zrzuciło tutaj ponad 2,7 mln ton bomb. To półtora razy tyle, ile zrzucili alianci w ciągu całej drugiej wojny światowej na wszystkich jej frontach. Bombardowania prowadzone były średnio co 8 sekund. Dzień w dzień przez 8 lat. Pod koniec piloci odmawiali lotów ze względu na zbyt duże zagęszczenie samolotów. Co ciekawe ludzie odpowiedzialni za bombardowania (Nixon, Kissinger) i ludobójstwa (Czerwoni Khmerzy) nigdy nie odpowiedzieli za swoje czyny, a tych drugich Francja do dzisiaj nie chce wydać w ręce sprawiedliwości. Polecam zagłębić się w historię tej wojny, bo naprawdę warto. Tak czy inaczej około 30% tych bomb nigdy nie wybuchło. W ziemi pozostawiono również blisko 6 milionów min przeciwpiechotnych. Niestety wszelkie niewybuchy nadal mają wysoką wartość na czarnym rynku. Ciągle są więc powszechne dziecięce wyprawy w lasy na poszukiwania powojennych bomb. Bardzo często z takich eskapad wraca połowa uczestników. Widziałem sporo ludzi bez nóg czy stóp, ale jeszcze więcej bez nosów, uszu czy kawałków twarzy. Podejrzewam więc, że odłamki są równie niebezpieczne... To wszystko sprawia, że wchodzenie w Kambodży w dzikie tereny jest delikatnie mówiąc nieodpowiedzialne. 

Z okolic granicy wydostałem się tylko dzięki leśnikom na skuterach. Nikt inny tamtędy nie jeździł. Dotarłem do jakiejś wioski nie uwzględnionej na mapie, a później do miasta Stung Treng. Ostatni odcinek był drogą, która nie miała dziur. Tam były regularne leje po uderzeniach meteorytów. W mieście załatwiłem sobie wrzątek na zupkę i wyjąłem trochę dolarów z bankomatu. W Kambodży w obiegu są dwie waluty. Dolar i riel. Te drugie są zazwyczaj używane do kwot mniejszych od dolara. Połapanie się przy wydawaniu reszty częściowo w dolarach, częściowo w rielach było dosyć kłopotliwe. Zakupiłem też trochę ulubionych bananów, które w Kambodży jeszcze potaniały. Teraz za kiść dwudziestu płaciłem 1,70zl. 

W Stung Treng odbiłem z głównej drogi. Mogłem jechać do kolejnego celu przez stolicę, jednak chciałem zobaczyć trochę prawdziwej Kambodży. Złapałem autobus, który wziął mnie za darmo. Pierwszy raz jechałem w prawdziwie azjatyckim stylu. 'Ilu chce jechać tyle pojedzie, nieważne ile mają bagażu'. Do miasta Preah Vihear dotarłem około 17. Do świątyni o tej samej nazwie, do której zmierzałem miałem jakieś 100km. Uznałem, że nie chcę ryzykować dalszej jazdy i szukania noclegu po ciemku, więc wyszedłem z miasta i rozpocząłem poszukiwania miejsca na namiot. Minąłem sporo całkiem nieźle wyglądających pól ryżowo - namiotowych, ale szedłem dalej. Bo nie było jeszcze ciemno, bo widoki były ładne, bo ludzie się do mnie uśmiechali i pytali gdzie idę, bo napawałem się nowym miejscem, bo nie byłem zmęczony, bo słońce ładnie zachodziło, bo podobały mi się kambodżańskie domki, bo dryfowałem myślami po marzeniach, bo... No po prostu szedłem. Nie zawsze musi być jakiś powód. Zatrzymałem się po około 1,5 godzinie, gdy było już całkiem ciemno. Skręciłem na pole ryżowe i przy jakimś zagajniku rozbiłem namiot. W Kambodży nie odważę się rozbić go nigdzie indziej. Uznałem, że pola ryżowe są jedynym bezpiecznym od min miejscem. Siadłem sobie obok namiotu, zjadłem ostatnią laotańską kanapkę, czytałem książkę, a o 21 zachciało mi się spać, co też niezwłocznie uczyniłem. Dużo osób pytało mnie jak spędziłem Sylwestra. No właśnie tak :)

Jak to się nie zmieści?

Niniejszym moje buty zamknęły podróżniczą pętlę. Mi jeszcze trochę brakuje

Rano zbierałem się niespiesznie, bo z niewiadomych przyczyn namiot był całkowicie mokry od rosy. Przy śniadaniu kątem oka zobaczyłem jakiegoś chłopczyka na skraju pola. Był tak zaaferowany widokiem namiotu, że pobiegł do domu i w chwilę później przyprowadził całą rodzinę. Zachowywali bezpieczny dystans około 100 metrów. Dopiero gdy nadszedł senior rodu, poprowadził ekspedycję poznawczą w moim kierunku. Wszyscy byli bardzo pozytywnie nastawieni. Wyglądało jednak, że publiczność nigdzie się nie wybierała, musiałem zatem złożyć mokry namiot przy ich okrzykach zdziwienia, gdy z domku zrobiłem mały pakunek. Pomachałem na pożegnanie i wyszedłem na drogę. Wziął mnie kierowca, który nauczył się biegle angielskiego, nigdy nie spotykając nikogo mówiącego w tym języku. Po prostu oglądał filmiki na Youtubie. Dotarłem z nim do miejscowości Sra'em. Bez śmiechów, nazwa jak każda inna. Ludzie muszą tu żyć i odpowiadać na pytanie 'Skąd jesteś?' 'A ze Sraem'... Na kilka kolejnych stopów dostałem się pod świątynię Prasat Preah Vihear. Położona wysoko w górach, tuż przy granicy z Tajlandią jest wciąż mocno kontrolowana przez wojsko i co jakiś czas na nowo zaminowywana przez tajów. Aktualnie była bezpieczna i otwarta dla podróżnych. Nie było łatwo się tam dostać, szczególnie stopem, ale nagrodą jak zwykle w takich sytuacjach był bardzo mały ruch turystów. Sama świątynia była swego rodzaju preludium do Angkor Wat, gdzie zmierzałem. Preah Vihear była jednak nie do pobicia w kwestii położenia. Miałem wrażenie, że gdyby nie słaba widoczność, mógłbym zobaczyć całą Kambodżę z lotu ptaka. Było to wrażenie jak najbardziej uzasadnione, bo jak się później okazało Kambodża jest płaska jak deska aż po samo wybrzeże. 

Prasat Preah Vihear


Widok na Kambodżę


Żeby nie było - takie już było!


Koło południa ruszyłem dalej. Po kilku krótkich podwózkach zabrało mnie dwóch facetów z dwoma dziewczynkami na tylnim siedzeniu. Jechali bezpośrednio do Siem Reap, jednak w połowie drogi odbili na jakieś kompletne zadupie. Jak zwykle w takich momentach rozsądek nakazywał mi wysiąść. Gdyby zwyczajnie samochód nawalił, zostałbym na lodzie pośrodku niczego. Właśnie dlatego nie lubię zbaczać z trasy, nawet gdy ktoś zapewnia mnie, że ostatecznie jedzie w moim kierunku. Z drugiej jednak strony takie sytuacje najczęściej kończą się najlepszymi przygodami. Z tą myślą pozostałem w samochodzie. Po około godzinie telepania się wertepami dotarliśmy do małej wioski głęboko w lesie. Mieliśmy tu podwieźć dwie dziewczynki. Dla mnie największą atrakcją ich domu była mała kicia w klatce. Pierwsza myśl - 'Po cholerę ktoś zamknął słodkiego kociaka w klatce?'. Podszedłem bliżej i coś mi zaczęło nie grać. Wzrok jakiś dziki, sierść w egzotycznej barwie, a zamiast miauczenia delikatne warczenie. Hmmm... Z pomocą przyszedł angielskojęzyczny przyjaciel wywołany telefonem. Mała słodka kicia okazała się być dzikim tygrysem. Moi kierowcy znaleźli go w lesie. Nie udało mi się dowiedzieć, czy słowo 'znaleźli' oznaczało prawdziwe odnalezienie sieroty czy może wyrwanie jej siłą z łap matki. Niestety obstawiam to drugie, gdyż jak mi oznajmili po odchowaniu zamierzają tygryska oczywiście sprzedać. Smutne. Rozważałem spakowanie go do kieszeni i uratowanie z rąk złoczyńców, ale nie za bardzo bym wiedział co z nim później zrobić. Poza tym chyba nie spodobało by się to moim nowym znajomym. 

Klatraj, znaczy tygrys


Po wizycie w wiosce bez przeszkód dotarliśmy do Siem Reap. Za przeszkody nie uznaję rozwożenia węgla po drodze i odwiedzin znajomych w każdej osadzie. U celu zostałem zaproszony do chyba najdroższej restauracji w całym mieście. Nie za bardzo mogłem to wszystko pojąć. Jeździliśmy cały dzień po dziurach zabitych dechami autem, które nowym bym nie nazwał. Odwiedzaliśmy ekstremalnie biedne wioski, a na koniec wylądowaliśmy w restauracji, w której dania nie schodziły poniżej 30 dolarów. Nie wiem o co w tym chodziło. Może wzięli już kredyt na tego tygrysa albo co...
Bogata stacja benzynowa w Kambodży

Biedna stacja benzynowa w Kambodży

Tak czy inaczej ja nie zmieniłem moich finansowych nawyków i ulokowałem się w najtańszym hostelu za 3$. Warunki trochę obozowe - dwadzieścia łóżek na strychu domu - ale dla mnie to było aż nadto. Swoją drogą Kambodża jest najtańszym krajem na mojej trasie. Nie licząc drobnych fanaberii, spokojnie mieściłem się z dziennym budżetem w granicach 5-7$. 

Siem Reap zdecydowanie było miastem bez klimatu i nie miałem zamiaru spędzić tam zbyt długo. Pierwszy i jedyny dzień poświęciłem na coś, co jest absolutnym hitem Kambodży, a może i całej Azji południowo-wschodniej. Świątynie Angkor Wat. Zazwyczaj nie lubię przewodnikowych haseł 'naj', ale tym razem słowa 'największy obiekt religijny na świecie' robią wrażenie. Świątynie są oddalone kilka kilometrów od Siem Reap i zagłębione w dżungli (która jakby nie patrzeć teraz już dżunglą nie jest). Odległości pomiędzy kolejnymi budowlami też są niemałe, postanowiłem więc odbyć zwiedzanie rowerem. Był to strzał w dziesiątkę. No i teraz ten trudny moment opisu zabytków... Nie da się ukryć, że Angkor Wat jest zadepatane przez turystów. Wszyscy mi o tym mówili i ostrzegali, żebym broń Boże tam nie jechał. Zawsze łatwo jest tak mówić, jak już się gdzieś było. Też mógłbym teraz powiedzieć, żeby nikt się tam nie wybierał, bo 'tłumy i komercha'. Faktycznie sam bym nie pojechał tam drugi raz, ale zdecydowanie nie żałuję, że to miejsce odwiedziłem. Mimo hord turystów można znaleźć miejsca, gdzie ludzie nie zaglądają (chociażby Banteay Kdei, czy nawet pewne zakątki w obleganej Ta Prohm - to tu kręcili Tomb Ridera!). Trzeba po prostu trzymać się zasady obierania kierunku przeciwnego do chmary ludzi. Te miejsca może nie będą tak majestatyczne, jak główna Angkor Wat, ale cisza i spokój wiele wynagrodzi. Tak czy inaczej te starożytne świątynie, oczywiście po wymazaniu tłumów, są kwintesencją dzikiej Azji. Nie ma tu nachalnego odbudowywania zabytków, większość zawalonych stropów leży w gruzach i jest powoli przejmowana przez naturę. Stan ten nie potrwa pewnie wiecznie, ale w tej chwili tak właśnie to wygląda. Bez przedłużania - może nie było to najbardziej zachwycające miejsce jakie widziałem, ale generalnie mi się podobało i kropka. 
Dobrze wykadrowane zdjęcie Angkor Wat

Źle wykadrowane zdjęcie Angkor Wat



Ta Prohm




Kotlet cyklista

Bayon Wat



Hehe, to będzie dopiero gigantyczna dygresja! W przerwach pisania tego postu czytam sobie 'Dzienniki Kołymskie' J. Hugo-Badera. Pamiętacie może jak na Syberii kupiłem 'pieczeń' w puszce, która okazała się być wątrobą z tuńczyka? Wygląda na to, że nawet taki podróżniczy wyga, jak pan Jacek może się pomylić. Zrobił dokładnie to samo. Nieźle się z tego faktu uśmiałem! Ale pewnie tylko ja...

Wracam z Syberii do Kambodży. Następnego dnia wyszedłem z Siem Reap. Dosłownie. W Kambodży nie ma jakiejkolwiek komunikacji miejskiej, więc jest się zdanym na tuktukowców. Łącząc dbanie o kondycję i własny budżet, zrobiłem sobie kilkukilometrowy spacer na obrzeża miasta. Byłby jeszcze dłuższy, ale uratowali mnie jacyś chłopacy wiozący gruz. Chwila czekania, transport do Sisophon, kilka bananów i bezpośredni przelot do Battambang, gdzie chciałem zostać na dłużej. Oczywiście autostop tutaj nie jest tak ekstremalnie prosty jak to czasem wygląda z moich tekstów, ale myślę, że opisywanie wszystkich moich postojów, marszów, wymachiwań, rozczarowań i zrezygnowań byłoby nużące. Battambang było wszędzie polecane, jako miasto nieskażone turystyką i urocze w swojej kolonialnej architekturze. Taki opis wystarczy, żeby przyciągnąć Kotleta jak magnesem. Znalazłem nocleg na piętrze jakiejś knajpy za 2$. Jak jeszcze trochę zejdę z cenami noclegów to mi drobnych zabraknie. W 'Cafe Center', bo tak nazywał się mój 'hostel' spotkałem pewnego Francuza. Wybierał się on wieczorem na podobno największą atrakcję w okolicy. Przedstawienie cyrkowe. Odkąd przestałem przywiązywać wagę do głębokiego studiowania przewodnika, czasem takie rzeczy mi umykają. Coś za coś. Tak czy inaczej, bez większego zastanawiania się postanowiłem dołączyć do wieczornego show.

Autostopowy odpoczynek w doborowym towarzystwie

Ryż w bambusie - najbardziej poręczny posiłek w czasie stopa


Cyrk w Battambang nie był zwykłym obwoźnym cyrkiem. W latach dziewięćdziesiątych grupka bezdomnych dzieci zaczęła uczyć się pewnych akrobacji i próbować coś w ten sposób zarobić. Dwadzieścia lat później funkcjonuje tu regularna szkoła cyrkowa, skupiająca się przede wszystkim na zachęcaniu skrajnie biednych dzieci do wstąpienia w jej progi. Za cyrkowymi wygłupami kryje się więc głębszy przekaz. Gdyby ktoś był zainteresowany to więcej można poczytać na www.phareps.org W cyrku ostatni raz byłem może 15 lat temu. Podejrzewałem, że cała magia, którą do dziś pamiętam, była spowodowana dziecięcym zaangażowaniem i liczyłem się z tym, że teraz czar pryśnie. Coś jak zoo, które dla dorosłego jest spacerem wśród klatek lub spływ Dunajcem, gdzie po trzeciej godzinie człowiek modli się, żeby wreszcie dopłynąć. Po prostu pewne rzeczy trzeba zrobić w dzieciństwie, a właściwie to muszą o to zadbać wspaniali rodzice :) Na początku przedstawienia w Battambang byłem więc typowym sceptykiem, który chce coś zobaczyć, ale siedzi z założonymi rękami i powtarza 'No to pokażcie czym mnie to niby możecie zaskoczyć'. Pod koniec przedstawienia... No cóż, gdybyście mnie zobaczyli śmiejącego się na głos i oglądającego popisy z otwartą buzią to pewnie sami mielibyście niezły ubaw. Były klowny, były występy na linie, były monocykle, równoważnie i żonglerka. Wszystko było! I przede wszystkim była radość. Zazwyczaj w cyrku uśmiechy artystów są trochę sztuczne i wymuszone. Tutaj radość nastolatków była podwójnie autentyczna. Miało się wrażenie, że cieszą się oni nie tylko z tego co robią, ale też z tego, że wyrwali się ze smutnej, biednej rzeczywistości. Byli autentycznie szczęśliwi. Zdecydowanie potęgowało to radość widzów, w tym i moją. Plusem był też brak występów zwierząt, które zwykle nie są zbyt ludzko traktowane. No i w sumie tygrysa miałem już kilka dni wcześniej.

Cyrk w Battambang


W Battambang spędziłem trzy dni. Bo mi się tam spodobało. Drugiego dnia łaziłem po francuskich uliczkach, odwiedziłem kościół (tutaj jest ich zatrzęsienie) i spędziłem trochę czasu z hostelowymi znajomymi. Odwiedziłem też niezbyt wprawnego golibrodę. Wytłumaczyłem mu wszystko za pomocą słów 'ciach ciach' i 'bzzz bzzz', choć to drugie było trochę nie na miejscu, bo maszynka była oczywiście ręczna. Cena za strzyżenie - 1$. Mam wrażenie, że w Kambodży większość rzeczy można kupić za dolara. Za dolara jadłem śniadanie, za dolara obiad, za dolara kupiłem kambodżański numer i za dolara pożyczyłem rower. Tym ostatnim przejechałem się trzeciego dnia po okolicy. Jak zwykle wyjechanie poza miasto było jedną z lepszych decyzji. Natrafiłem na pewną rybacką wioskę muzułmanów. Moim wyczynowym bicyklem wykręciłem naprawdę sporo kilometrów. Ludzie w Kambodży są bardzo pozytywnie nastawieni do obcokrajowców. Taka jazda przez wioski to prawdziwa bajka. Dosłownie każde dziecko musi wywołać cię wesołym 'hellooo' i energicznym machaniem rączką. Będzie to robiło dopóki mu nie odpowiesz. Tak samo zachowują się też co mniej wstydliwi rodzice. Jako, że domy w wioskach upakowane są dosyć gęsto, a w każdym jest po kilkoro dzieci, to moja jazdę można porównać do przejazdu papieża w rowerowym papamobilu. Rękę stale trzymałem w górze i machałem każdemu dzieciaczkowi, uzbrajałem się w szczery uśmiech i niezliczoną ilość razy powtarzałem owo magiczne 'Hello'. Dzieci były tak rozkosznie szczęśliwe, że nie znudziło mi się to przez cały dzień. 

Battambang

Obwoźna piekarnia

Uliczne wesele

Na targu jak w domu

Kotlet u golibrody

Ci się wszędzie znajdą


Pani chyba lubi ostre jedzenie

W Battambang spotkałem pewnego Portugalczyka, który kilka miesięcy temu kupił rozklekotany motocykl w Wietnamie i podróżuje nim po Azji. Miał zamiar wyjechać w ten sam dzień co ja, więc postanowiliśmy wpakować się na jego rupiecia we dwójkę. Było to nie lada wyzwaniem, a gdy już się udało... rupieć odmówił posłuszeństwa. Jose musiał więc zostać w Battambang, a ja wróciłem do niezawodnego autostopu, który zaledwie w pięć godzin doprowadził mnie do Phnom Penh. Od razu spostrzegłem, że jak to w stolicy, wszystko jest dużo droższe. Za nocleg musiałem zapłacić 4$, a podstawową stawką jedzeniową było 1,5$. Dobrze, że zostałem tam tylko 2 dni, bo mógłbym stracić płynność finansową. 

José i jego wehikuł


Phnom Penh to miejsce przedziwne. Miasto jest gigantyczne. Ma nawet jeden wieżowiec. Chodząc jego uliczkami miałem wrażenie, że ktoś upchał Azję, której poświęciłem ostatnie cztery miesiące życia, w jednym miejscu. Jeśli ktoś ma tylko tydzień urlopu, a chciałby zobaczyć całą Azję, to powiadam, że się da! Dzień na przelot, pięć dni w Phnom Penh, dzień na powrót i można w poniedziałek rano być w pracy. W centrum jest azjatycki rozgardiasz, jest mnóstwo targów, jest uliczne jedzenie, jest niezliczona ilość skuterów, jest mnóstwo sklepów ze wszystkim i niczym, są ludzie w stożkowych kapeluszach, są riksze rowerowe, są tuktuki, są nieodłączni Chińczycy i wreszcie to, co w Azji najważniejsze, czyli jest brud i smród. Jest też szaleństwo uderzających bodźców. Widzisz, słyszysz i czujesz, ale ilość informacji jest tak gigantyczna, że czasem mózg nie daje rady tego ogarnąć. Musisz się zatrzymać i z uśmiechem niedowierzania to wszystko przetrawić. Przynajmniej u mnie to tak działa. Zaledwie kilka kilometrów poza centrum można za to zobaczyć ekstremalną kambodżańską biedę. Ludzi żyjących w domach zbitych z kilku bambusów, rolników brodzących po polach ryżowych, czółna pływające po Mekongu i sieci rybackie w przydrożnych rowach, gdzie w sposób dający się wytłumaczyć tylko w Azji, chowają się jakieś ryby. Brzmi egzotycznie i zachęcająco? Jest jedno 'ale'. Prawdopodobnie, gdyby człowiek przyleciał tu prosto z Polski, po tygodniu wróciłby w kaftanie bezpieczeństwa. Taki natłok Azji w bezpośrednim uderzeniu, chyba dla nikogo nie jest możliwy do przełknięcia. Wymaga to pewnego buforu, rozłożenia w czasie i przystosowania się. No chyba, że ktoś jest stałym bywalcem tej części świata, a nie takim żółtodziobem jak ja.

Tak czy inaczej Phnom Penh mnie urzekło i zmęczyło równocześnie. Te dwa pojęcia bynajmniej się nie wykluczają. Tym, co najbardziej męczy w stolicy są tuktukowcy i mototaksówkarze. Jest ich tu więcej niż mieszkańców i KAŻDY musi zadać ci pytanie 'Tuktuk, sir?' albo 'Moto, sir?'. Nieważne czy stoi na poboczu czy jedzie ulicą i mało przez to pytanie nie spowoduje wypadku. W dodatku będzie wypowiadał te słowa w kółko, dopóki co najmniej trzy razy nie powtórzysz 'No, thank you'. Jestem cierpliwym człowiekiem i zazwyczaj powtarzam sobie tylko 'Daj se Kotlet spokój z nerwami, oni tylko chcą jakoś zarobić', ale w Phnom Penh było tego za wiele. Po całym dniu nie miałem już siły nawet na lekki uśmiech, co w moim przypadku oznacza, że jest naprawdę źle.

Phnom Penh






Tuktuk, sir?

jedyny spokojny tuktukowiec

Ostatnia historia z Phnom Penh. Będąc w sklepie i szukając najtańszego żelu pod prysznic zaczepiła mnie pewna pani. Wygląd miała niezbyt przyjacielski, ale starała się być bardzo miła. Łamanym angielskim doradziła mi w kwestii żelu, potem zapytała skąd jestem. Gdy usłyszała, że z Polski pochwaliła się znajomością stolicy i powiedziała, że jej siostra niebawem jedzie na staż do Warszawy. Miło się nam rozmawiało i po chwili zaproponowała, że zabierze mnie do domu, żebym opowiedział jej siostrze coś o Polsce. Pojawiła się też jej druga siostra, która mogła mnie wziąć na skuter. Oczywiście chętnie się zgodziłem, wyszliśmy ze sklepu i wtedy, nie mam pojęcia skąd, uderzyło mnie jakieś złe przeczucie.
- Pamiętaj, że jesteś w mieście uważnym za jedno z najniebezpieczniejszych w tej części Azji. Kradzieże tutaj to norma, wszyscy ci to powtarzali.
- No ale przecież chcę poznawać ludzi, cały czas to robię i wszystko jest w porządku...
Taka wymiana zdań w mojej głowie była długa i niezwykle burzliwa, ale na zewnątrz trwała ułamki sekundy. Na pewno znacie to uczucie. Rozważałem wszystkie za i przeciw. W końcu uznałem, że złe przeczucie nie pojawia się bez powodu. Wykręciłem się więc jakimś spotkaniem ze znajomym, ale panie były niesłychanie nachalne i dopytywały czy nie mam czasu przyjechać do nich wieczorem. Podałem im swój numer, który przez 90% czasu i tak jest wyłączony i dopiero wtedy dały mi spokój. W sumie można by tą historię tu zakończyć i postawić niewielki znak zapytania wywołany przesadną wyobraźnią Kotleta. Można by, gdyby nie fakt, że tego dnia jeszcze kilka razy zaczepiały mnie podejrzane panie z usilnie miłymi pytaniami. Za każdym razem schemat był ten sam. Pytanie skąd jestem i nagle się okazywało, że siostra niedługo jedzie do Warszawy i chciałyby spotkać się ze mną w domu. Obok stał już gotowy skuter. Prawdopodobieństwo, że do Polski wyjeżdża tak dużo stażystek z Kambodży jest raczej zerowe, a druga możliwość zaproszenia mnie do domu jest chyba oczywista. Może mam w sobie jakiś kobiecy pierwiastek z ich legendarną intuicją, a może udało mi się ją nabyć przez te kilka miesięcy. Ciężko powiedzieć. Wiem natomiast, że tego dnia uchroniła mnie ona przed pozbyciem się wszystkiego co miałem ze sobą, łącznie z paszportem i pieniędzmi, a być może przed czymś dużo gorszym. Zaufanie w ludzką dobroć nie może być jednak bezgraniczne. 

Wieczorem posiedziałem jeszcze na brzegu Mekongu. Podróżowałem jego śladem blisko miesiąc, ale Phnom Penh było prawdopodobnie ostatnim naszym spotkaniem. Mekong odbija na wschód do Wietnamu, a ja nie zamierzam się tam wybierać. Przyszło się więc pożegnać. 


Tak minął mi pierwszy tydzień w Kambodży. Kolejne trzy będą zupełnie inne. Zarówno od tego pierwszego, jak i całej podróży. Jadę na wybrzeże wreszcie zobaczyć morze. Do tej pory podczas mojej wyprawy nie miałem takiej możliwości. Dzisiaj wyruszam ze stolicy. Muszę dojechać stopem kilkadziesiąt kilometrów przed Sihanoukville, potem zagłębić się w leśną drogę, gdzie pewnie będę mógł liczyć tylko na skuterzystów i dojechać do małej rybackiej wioski. Następnie postaram się przełapać jakiegoś rybaka i zabrać się z nim na malutką wysepkę Koh Sdach. Tam czeka już na mnie pewna norweska para, znaleziona na portalu Workaway. Za kilka miesięcy chcą oni otworzyć centrum nurkowe i pilnie potrzebują rąk do budowy całego zaplecza. Ucieszyli się z mojego budowlanego wykształcenia, chociaż chyba nie zdają sobie sprawy, że nie uczyłem się o budowaniu bungalowów. Właśnie tak zamierzam spędzić najbliższe trzy tygodnie. Siedząc na małej wyspie i budując domki z drewna. Po czterech miesiącach podróży z najdłuższym tygodniowym przystankiem muszę zwyczajnie na chwilę gdzieś osiąść. Nie mogę powiedzieć, że jestem zmęczony, bo jak wiecie Laos zadbał o napełnienie mnie energią. Chodzi o zwykłe nie ruszanie się z miejsca przez jakiś czas. Jednym słowem Kotlet jedzie na wczasy! 

Nie wiem czy na wyspie będzie internet zdatny do wrzucania czegoś na blog. Możliwe że tak, ale jeśli nie, to potraktujcie ten czas jako zasłużony odpoczynek od czteromiesięcznego napraszania się Kotleta z postami. Wiedzcie, jednak że wcześniej czy później wrócę! :)
Kotlet idzie na wczasy!