sobota, 28 lutego 2015

Krótka historia birmańskiej technologii robót drogowych

Krótki post fotograficzny, który prawdopodobnie zaciekawi tylko mnie i może znajomych ze studiów, ale co mi tam!

Inżynier przyjdzie pomierzyć. Nawet ze spódnicy zrezygnuje, żeby poważnie wyglądać.

Klasa robotnicza (bez względu na płeć, przecież z drogi każdy będzie korzystał) oddzieli frakcje kruszywa. Domowe sita nadadzą się jak znalazł.

Kruszywo rozprowadzamy równomiernie

Rozgrzewamy chiński asfalt nówka sztuka w profesjonalnych przydrogowych wytwórniach bitumicznych

Bitum równo rozprowadzamy
 
Wszystko oczywiście pod okiem nadzorcy

Walec zbędny, w końcu mamy autobusy

I droga jak się patrzy!



wtorek, 24 lutego 2015

Kotletowy Szlak Na Ziemi. Cz. 2

Mnisi buddyjscy. Mają w sobie jakąś nieokreśloną tajemnicę. Każdy wydaje się zagadką. Każdy ma w oczach niewypowiedzianą mądrość. Klasztory umiejscowione gdzieś wysoko w górach to natomiast istne siedlisko tajemnic. Moja mina, gdy zobaczyłem jeden z nich na szczycie Góry, była więc prawdopodobnie zbliżona do min zdziwionych mnichów. Taka niema cisza trwała dobrą chwilę. Nie mam pojęcia kto był bardziej zaskoczony. Wreszcie się opamiętałem i wydukałem 'Eee, Minglaba?'. Znaczy 'Dzień dobry', jedno z niewielu birmańskich słów jakie znałem. Na odpowiedź musiałem trochę poczekać. Nie wiem czy ich zdziwienie było spowodowane widokiem człowieka, widokiem białego człowieka, widokiem człowieka wychodzącego z lasu czy widokiem człowieka z ogromnym plecakiem. Prawdopodobnie wszystko naraz.

Po chwili zaczęli jednak dawać oznaki życia. Szybko nawiązaliśmy kontakt uśmiechowo-uśmiechowy. Polecam ten język obcy. Do nauki wystarcza lustro w domu, a dogadać się można w każdym zakątku świata. Miałem nadzieję na jakiegoś wysoce wykształconego mnicha, który będzie mówił po angielsku. Faktycznie, sprowadzono do mnie kogoś na kształt przeora, ewidentnie przodującego wiekiem. I faktycznie znał angielski. 'Yes' i 'No'. Jako, że i tak nie rozumiał moich pytań, więc zazwyczaj łączył te dwa słowa w jedno.
Czułem się jak we śnie. Oto nagle wylądowałem w jakimś buddyjskim klasztorze i siedzę sobie wygodnie po turecku z wszystkimi mnichami. Brzmi jak zmyślona bajka. Musiałem się jednak jakoś w tym odnaleźć. Od razu było widać, że jak na buddystów przystało, nie odczuwają nawet cienia złości, iż nagle wtargnąłem z lasu prosto do ich królestwa. Ba! To mnie podjęto jak króla. Najpierw ugoszczono chlebem i herbatą, później jeden z mnichów oprowadził mnie po klasztorze. Zbliżało się południe, więc mnisi zbierali się na ostatni posiłek tego dnia (w klasztorze nie je się po 12, bo właśnie wtedy wszystkie pokarmy ofiarowane są Buddzie). Oczywiście zostałem zaproszony. Przeżycia spożywania strawy w ciszy w kręgu mnichów nie zapomnę chyba do końca życia.

W klasztorze spędziłem sporo czasu. Nie mogłem nacieszyć się miejscem, w które wepchnął mnie ślepy traf. Zastanawiałem się nawet czy nie zostać tam na noc, ale nie miałem pojęcia, czy wypada o to zapytać. Ostatecznie więc w 'uśmiechowym' poprosiłem o zapas wody i powiedziałem, że ruszam w dalszą trasę. Tysiące razy ukłoniłem się każdemu mnichowi. Niestety nie mam wiele zdjęć z klasztoru. Zwyczajnie nie chciałem w jakikolwiek sposób kogoś urazić. 

Wnętrze klasztoru


Klasztorna małpka

niedziela, 22 lutego 2015

Kotletowy Szlak Na Ziemi. Cz. 1


Na początek szybka uwaga. Trochę zmieniłem układ bloga. W razie gdyby ktoś się nie połapał, to teraz trzeba wcisnąć 'Czytaj dalej', aby otworzyć całość posta :) Tyle ogłoszeń. 

Gdy wyruszałem z Lonton zostawiając za sobą strzępki cywilizacji, miałem sporo myśli i marzeń w głowie. Chciałem spędzić trochę czasu w samotności, chciałem popodglądać dziką naturę, miałem nadzieję choć raz wykąpać się w Indawgyi. Wszystko to były jednak marzenia poboczne. W mojej głowie jakiś czas temu pojawiło się jedno Marzenie. Na końcu jeziora znajduje się największa w okolicy góra. Figurowała na moich amerykańskich mapach, więc chwilę już tam stała. Nie była opatrzona żadną nazwą, więc po długich przemyśleniach ochrzciłem ją Górą. Na szczycie Góry znajdowała się sporych rozmiarów pagoda buddyjska. Wiedziałem o niej od miejscowych, bo z Lonton Góry próżno było wypatrywać. 'A gdyby tak...'. Zaraz pojawiła się też druga część Marzenia. 'Może by spróbować obejść całe jezioro Indawgyi'. Owszem, było duże, ale przecież nabicie trochę kilometrów mi nie zaszkodzi. Czas miałem. Na drodze do realizacji Marzenia stały dwa główne problemy. Pierwszy to absolutny zakaz przebywania obcokrajowców w obszarze, którego granica przebiegała mniej więcej 15 kilometrów za Lonton i przecinała jezioro na pół. Góra znajdowała się oczywiście w tym zakazanym rejonie. Wiedziałem więc, że to Marzenie stoi poza granicą legalności. Z drugiej strony, jakby to powiedział mój licealny wychowawca 'Jest ryzyko - jest zabawa'. Druga przeszkoda to ogromna rzeka, wypływająca z jeziora dokładnie na przeciwległym brzegu. Na mniejszych strumieniach miałem nadzieję na mostki, ale na tej musiałaby powstać konstrukcja godna jakiegoś absolwenta Politechniki. Nie miałem oczywiście wtedy pojęcia, że oprócz tych dwóch problemów nie do obejścia, może zatrzymać mnie jeszcze tysiąc innych.

Profesjonalna mapa poglądowa okolicy

sobota, 21 lutego 2015

Jeszcze dalej niż północ

Wróciłem. To informacja, przynajmniej dla mnie, najważniejsza. Mimo, że niesamowicie cieszyłem się na wyprawę na północ, zdawałem sobie sprawę z niemałego ryzyka jakie podejmowałem. Jestem spowrotem w Mandalay i powoli kieruję się do Tajlandii. Do opowiedzenia jest sporo, także niestety będzie lekkie bombardowanie postami. Będzie też sporo obrazków, więc co mniej wytrwali czytelnicy mogą się nimi zadowolić :) No to ruszamy.

- Ale po co chce Pan tam jechać?  - zapytał po raz kolejny sprzedawca biletów.
- No wie Pan, podobno ładne widoki. - odpowiedziałem ze spokojem. Nie mogłem zdradzać moich prawdziwych powodów. Od kilkunastu minut stałem w pokoju dla 'specjalnych' klientów kolei, którzy chcą jechać w miejsca rzadko odwiedzane. Wcześniej długą chwilę czekałem przy zwykłym okienku i wysłuchiwałem jakie to wspaniałe kierunki, które są całkowicie bezpieczne, mogę obrać. Gdy grzecznie odmawiałem każdego z nich i powtarzałem, że interesuje mnie tylko ten jeden, skierowano mnie do osobnego pomieszczenia. Po jakimś czasie udało mi się doprosić o rozkład jazdy i ceny, wiedziałem więc że wszystko jest na dobrej drodze. Wystarczyło uruchomić bardzo dobrze wyuczone w podróży umiejętności perswazji.
- Ale ten pociąg jedzie 17 godzin bez przerwy. Siedzenia są niewygodne i strasznie trzęsie. - nie poddawał się bileter.
- Proszę Pana, widzi Pan ten paszport? Jestem z Polski. My tam mamy PKP. Nie ma Pan pojęcia co to oznacza w kwestii komfortu podróżowania koleją. - Tego nie powiedziałem. Zawarłem to w jednym spojrzeniu, które zaowocowało ostateczną zgodą i ręcznym wypisaniem biletu przez kolejarza. Dodatkowo opatrzony napisem 'Safe for tourist', co mnie choć trochę uspokoiło.

Do wyboru były trzy klasy. Ordinary, first i upper. Nazwy nie dawały najmniejszej podpowiedzi, ale po cenach zorientowałem się w hierarchii. Ostatecznie zdecydowałem się na środkową opcję ze względu na różnicę w cenie około 2 zł w stosunku do klasy najniższej. Zrobiłem to na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że PKP to jednak nie najgorsze, co może człowieka w kolei spotkać. Wybiegłem ze stacji cały w skowronkach. Trzymałem w rękach moją przepustkę za 4$. Przepustkę na północ Birmy. Przepustkę do przygody. 

Wygląda że się uda...

Przepustka do Marzenia

wtorek, 10 lutego 2015

Birma. Preludium.

Wydostanie się z Bangkoku było tak samo problematyczne jak w przypadku wszystkich wielkich miast. Po dwóch godzinach wylądowałem jednak na względnie zamiejskiej drodze. Bez większych utrudnień przemieszczałem się w stronę birmańskiej granicy. Za utrudnienia nie uznaję usmażenia się przez trzy godziny największego upału na pace półciężarówki. Urozmaiceniem był też odcinek pokonany z Ooo (tak, to jest imię). Od początku wiedziałem, że coś jest nie tak, bo Ooo karkołomnie przekroczył trzy pasy, aby do mnie podjechać. Gdy tylko zaglądnąłem do środka już wiedziałem. Ladyboy. W wolnym tłumaczeniu - babochłop. Skąd taki osąd? Nietrudno się domyślić. Całe auto w różu, wszystko wyperfumowane, za kierownicą chłop udający kobietę, a na kolankach słodki piesek. Zresztą nawet gdybym się nie domyślił to nowy znajomy od razu się przedstawił.  'Jestem Ooo, babochłop'. Najpierw się wahałem czy wsiadać, ale uznałem że transport jest transport, a z jednym mocno zniewieściałym gościem chyba sobie poradzę w razie czego. Ooo okazał(a) się jednak niegroźny. Raz zaczął pokazywać jakieś gesty w okolicy krocza, ale na szczęście chodziło o przerwę na siku dla pieska. Muszę się przyznać, że gdy się rozstawaliśmy byłem na tyle bezczelny, że poprosiłem o wspólną fotkę. Trochę to nieludzkie, bo Ooo cieszył się jak dziecko, a mi zależało tylko na pamiątcę. Być w Tajlandii i nie mieć zdjęcia z Ladyboyem? Być nie może. 

Kotlet i Ladyboy


poniedziałek, 2 lutego 2015

Good morning, Bangkok!


Z Koh Sdach wyjeżdżałem z niemałą nutą smutku. Patrzyłem na oddalającą się wyspę z pokładu małej łódki, która za 5000 riel miała dowieźć mnie na stały ląd. Pojawiały się różne myśli 'Po co ci to znowu? Źle ci tutaj? Przecież możesz przedłużyć wizę i siedzieć tu jeszcze miesiąc albo i dłużej'. Krótko mówiąc napadł mnie mały kryzys. Po trzech tygodniach stanąłem stopą na stałym lądzie i skierowałem się na gruntową drogę wyjazdowa z wioski Poy Jopon, gdzie przyszło mi znowu liczyć na ludzką życzliwość. Kryzys na szczęście minął w momencie, gdy złapałem pierwszego stopa. Zabrał mnie pewien wojskowy jadący skuterem na posterunek w środku dżungli. Potem było jeszcze kilka podwózek i ostatecznie klasycznie kambodżański autobus, w którym nie chcieli pieniędzy. Dojechałem na główną drogę, gdzie po dłuższym oczekiwaniu wskoczyłem na pakę wyładowaną oponami. Sto kilometrów z kolejnymi kierowcami szczęśliwie doprowadziło mnie na granicę. Pieczątka wymeldowania się z Kambodży, wjazdu do Tajlandii (Tajowie nie wymagają wiz przy pobycie krótszym niż 15 dni) - jedna z łatwiejszych granic. Odszedłem kawałek i zacząłem łapać.
Uśmiech przez łzy, czyli wyjazd z Koh Sdach

Uśmiech szczery, czyli znowu w drodze!