Jak się okazało w ostatnim poście Kotlet to trochę taki mały oszust. Sprawdza się to też w sprawie wszelakich obietnic na blogu. Wiele razy w ciągu podróży mówiłem, że przez jakiś czas nie będzie nic nowego, a tu po paru dniach atakowałem jakimś postem-gigantem. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Po (wstępnym!) powrocie do rzeczywistości na blogu ląduje więc ostatni nieopisany etap wędrówki. Wyprawa za Równik.
Indonezja miała być dla mnie tylko ostatnim, dosyć szybkim przystankiem w mojej podróży. W pewnym sensie była ona narzędziem niezbędnym do zrealizowania Ostatniego Marzenia, czyli dojechania autostopem na równik. Okazało się jednak, że przez tak krótki czas kraj ten zwyczajnie urzekł mnie swoim pięknem. Jeśli miałbym kiedyś stworzyć listę miejsc, gdzie chciałbym wrócić, to Indonezja byłaby w czołówce.
Pomysł przekroczenia równika autostopem pojawił się kilka miesięcy wcześniej. Uznałem, że skoro już jestem tak daleko od domu to warto zobaczyć jak się sprawy mają na drugiej półkuli naszego pięknego globu. Początkowo miałem nadzieję, że uda się tego dokonać jachtostopem, jednak złapałem łódkę płynącą na północ i ostatecznie z wielką łaską się zgodziłem. Niewiele zabrakło też z Singapuru, który leży jakieś 100 km ponad równikiem. Musiałem więc wykombinować coś innego. Padło na indonezyjską Sumatrę. Z racji niskich cen, najbardziej popularnym środkiem transportu na Sumatrę jest samolot. Ja jednak uparcie chciałem dokończyć podróż nie odrywając się od powierzchni Ziemi. Znalazłem więc jedyne morskie połączenie z Indonezją prowadzące z malajskiego miasta Melaka.