czwartek, 19 maja 2016

Kotlet... pisarzem?

Kaczki strasznie hałasują. Ciężko się pisze. A właściwie to ciężko się myśli, bo przecież pisanie to tylko odpowiednio szybkie przelewanie myśli na papier. Pisanie to produkt wtórny, że tak powiem. Ale może się nie znam - w końcu z poezji nigdy dobry nie byłem. Zaraz, zaraz, zapomniałem. Przecież ja w żadnej działce polonistyki nie byłem dobry.

No więc siedzę w tym gwarze kaczek na brzegu rzeki, o której jeszcze kilka miesięcy temu nie miałem pojęcia. W mieście, o którego istnieniu niedawno nie wiedziałem. W kraju... No dobra, o Anglii coś tam kiedyś słyszałem. Siedzę i myślę. Chciałem pisać, ale się nie da. No bo te kaczki - sami już wiecie. Myślę więc. Kotlet jakoś tak ma, że często myśli. Nie wszystkie myśli udaje mu się spisać, ale to dobrze - przecież ileż można pisać? Albo inaczej - ileż można czytać o myślach Kotleta?

Wróćmy jednak do rzeki i Kotleta nad nią. Siedzę więc i myślę o powrocie. Za kilka dni wracam do Polski po kilkumiesięcznej nieobecności. Nie myślcie sobie jednak, że znowu szlajałem się autostopem po bezdrożach i wrednie obijałem. Kotlet, jak przystało na porządnego obywatela, pracował. W dodatku, o zgrozo! bardzo się z tej pracy cieszy.


Tamiza czy Mekong? Rzeka to rzeka - skłania do myślenia.

Zwariowane to życie. Rok temu cieszyłem się pierwszymi dniami po powrocie z ośmiomiesięcznej wyprawy autostopowej po Azji. Dwa lata temu włóczyłem się wraz przyjaciółmi po Kaukazie. Trzy lata temu prawdopodobnie zaczynałem ostro zakuwać do sesji. Cztery lata temu... No dobra, chyba już wiecie o co mi chodzi. I bynajmniej nie myślcie teraz tylko o podróżach, bo przecież nie tylko nimi człowiek żyje! Pomyślcie jak ogromnie dużo dzieje się w każdej chwili życia, nie mówiąc już o roku czy dwóch. Pomyślcie jak zmieniliście się przez ten czas. Co stało się w życiu. Chciałoby się rzec:

No popaciesie...

Ale w sumie to kompletnie nie o tym miałem pisać. Miało być o książce. Koniec dygresji kaczkowo-rzeczno-życiowych. 

Jakieś półtora roku temu założyłem tego bloga. Początkowo z myślą, że będę wrzucał tu zdjęcia z mojej azjatyckiej wyprawy i może kilka słów dla rodzinki, o tym jak mi leci. Całość miała być niepubliczna i pełnić rolę bardziej kontaktową. Tak się jednak złożyło, że bloga udostępniłem, a po wyruszeniu zacząłem na nim co nieco pisać. "Co nieco" szybko wyparte zostało przez niekończące się opowieści, które ku mojemu zdziwieniu, podobno nie były śmiertelnie nudne. Pisać zawsze lubiłem, ale nigdy nie myślałem, że komukolwiek może przypaść do gustu grafomania inżyniera budownictwa.

Podróż więc leciała w najlepsze, a ja czerpałem coraz większą radość z każdego kolejnego posta na blogu. Po ośmiu miesiącach spędzonych w Azji uznałem jednak, że trzeba by chyba powoli wracać, co też niezwłocznie uczyniłem. Radości z tej decyzji nie było końca, pojawiło się jednak małe "ale". Zwyczajnie zaczęło mi brakować pisania! Kierując się zasadą robienia w życiu zawsze tego, co czyni nas szczęśliwymi, usiadłem więc na kanapie i zacząłem znowu pisać. Żeby było łatwiej zaszyłem na przepięknej polskiej wsi, przy której całą Azja może się schować.

Po moim powrocie z podróży był taki okres, kiedy nawet znajomi nie bardzo wiedzieli, co robię. "Niby wrócił, ale jakiś taki dziwny jest. Chyba na tych wioskach siedzi. Pracy by lepiej poszukał!" Podejrzewam, że takie rozmowy ciągnęły się za moimi plecami aż po Kraków. A Kotlet po prostu siedział i robił to, co mu aktualnie sprawiało radość w życiu. Pisał. Genialne w swojej prostocie.

Gdy kanapa stawała się niewygodna, przenosiłem się do ogrodu, do lasu lub na taras. Wszędzie tam, gdzie starczyło mi kabla. Bo baterię mam słabą w laptopie. Pisałem więc, przeklejałem, usuwałem, dodawałem, redagowałem, przepisywałem odręczne notatki z kajetów, oglądałem zdjęcia i przypominałem sobie co się dało. Ciałem niby byłem w Polsce, ale myślami przez większość czasu - w Azji. Tworzyłem coś, co wtedy nieśmiało nazywałem "opowieścią, którą może kiedyś dzieciom przeczytam". 


Duch Kotleta w Azji (ciało siedzi na kanapie)


Po mniej więcej dwóch miesiącach wstałem z kanapy. "Coś" było skończone. Wtedy zrobiłem rzecz, która spowodowała lawinę kolejnych wydarzeń. Dałem "coś" mamie do przeczytania. Mama moja znana jest w ogólnopolskim środowisku bibliotekarskim, jako nałogowy połykacz książek, więc moje "coś" połknęła w kilka wieczorów. Po tym czasie usłyszałem jedno, bardzo proste zdanie.

"Synku, wyślij to gdzieś".

Od tego momentu "coś" zaczęło nieśmiało nabierać w mojej głowie znaczenia bliższego książce. Zachęcony swoją pierwszą pozytywną recenzją, wysłałem efekt dwumiesięcznego siedzenia na kanapie do kilku wydawnictw. Teraz powinienem skromnie napisać, że nie liczyłem na jakikolwiek odzew. Bzdura! Liczyłem! I to bardzo. W końcu mama powiedziała, że książka jest dobra.

Na odpowiedź z jakiegokolwiek wydawnictwa czeka się zazwyczaj kilka miesięcy. Wyluzowałem się więc i rozsiadłem ponownie na kanapie. Po tygodniu z drzemki wyrwał mnie telefon z wydawnictwa Bezdroża. "Jesteśmy wstępnie zainteresowani wydaniem pana książki" - usłyszałem w słuchawce. Mało nie padłem trupem na mojej kanapie.

Później wszystko potoczyło się lawinowo. Umowy, redakcja, korekty, dobór zdjęć, poprawki i szlify. W międzyczasie, o dziwo! x2, propozycje z innych wydawnictw. Do tego praca, z której  szybko zrezygnowałem, bo - to chyba już oczywiste - nie sprawiała mi radości. Następnie druga praca, która sprawia mi radość do teraz. Wyjazd w związku z nią na kilka miesięcy do Anglii. Żywot mini-imigranta. Wszystko toczyło się wokół jednego. Robienia tego, co w danej chwili wywołuje radosny uśmiech na twarzy.

Siedzę więc nad brzegiem rzeki i wyobrażam sobie, jak kolejne strony czegoś, co jeszcze niedawno było luźnymi myślami w mojej głowie, właśnie drukują się w kilku tysiącach egzemplarzy. Uczucie zaiste przedziwne.

Wracam za kilka dni do Polski. "Promocja" to słowo trochę zbyt kojarzące się z marketingiem, w którym specjalistą nie jestem. Wolę więc "spotkania, na których trochę poopowiadam i poznam mnóstwo ciekawych ludzi". Marketingowcy niech używają tego głupiego skrótu "promocja". To będą bardzo pracowite tygodnie. Kalendarz coraz bardziej się zapełnia, a przecież równocześnie jest praca, która jak może pamiętacie, sprawia mi radość. Trzymajcie więc kciuki, żeby jakoś to wszystko gładko poszło, a przede wszystkim, żeby nie uderzyła mi sodówa do głowy i żebym za miesiąc nie zaczął się przedstawiać: "Kotlet. Pisarz."

Ano właśnie, to mi przypomniało, że w sumie to miałem napisać post o czym innym. Czy Kotlet zostanie pisarzem? Jeszcze długo, długo nie, a potem wcale. Dlaczego w takim razie napisałem książkę i właśnie piszę ten przydługi tekst, skoro odpowiedziałem na tytułowe pytanie w jednym zdaniu? Rozwiązanie pojawiło się już kilka razy i myślę, że większość czytelników je zna.

Bo sprawia mi to radość.


Kotlet - prędzej żniwiarz niż pisarz

1 komentarz:

  1. Otóż Kotlecie, około trzy lata temu prawdopodobnie ostro zasuwałeś do sesji, bo początkiem maja szlajałeś się po Bałkanach zamiast się uczyć :P

    OdpowiedzUsuń