wtorek, 2 grudnia 2014

Siedem dni pod Tybetem

Kolejna przerwa na blogu spowodowana jak zwykle słabym internetem. Działo się w tym czasie bardzo dużo. Przed Wami najprawdopodobniej mój ostatni post z Chińskiej Republiki Ludowej.

Tybet był moim ukrytym marzeniem tej podróży. Będąc jeszcze w domu i snując, wtedy zupełnie nierealne marzenia o Chinach, zawsze pojawiał się wątek tej niedostępnej wyżyny. Myślałem sobie 'A może się uda...'. Nie mogło być tak, żebym zrealizował każde marzenie na tej wyprawie. Coś w końcu trzeba sobie zostawić 'na później'. Obecnie dostanie się do Tybetu dla obcokrajowców jest niesłychanie trudne. Trzeba załatwić specjalne pozwolenie, bilety, przewodnika oraz poruszać się tylko i wyłącznie ze zorganizowaną wycieczką. Koszty takiego przedsięwzięcia nie są już liczone w setkach, a w tysiącach złotych. Oczywiście bywają przypadki, gdy komuś udało się przemknąć przez kontrole i dotrzeć tam samemu, jednak wiąże się to z poświęceniem dużej ilości czasu. W ciągu miesięcznej wizy raczej niewykonalne. Inna sprawa, że z racji dużych kosztów, Tybet i jego serce - Lhasa prawdopodobnie stały się mocno turystyczne. Nie przesądzam tego, bo tam nie byłem, ale mam takie podejrzenia. Jest takie miejsce na Ziemi zwane Małym Tybetem, do którego uciekli prześladowani przez Chińczyków mnisi. Nie jest ono w Chinach, więc tam też nie pojechałem (choć kto wie co się jeszcze wydarzy...). Postanowiłem natomiast dostać się jak najbliżej pod Wyżynę Tybetańską od strony prowincji Yunnan. Tam, gdzie kultura Tybetu jest ciągle żywa, a podziwianie jej nie wymaga specjalnego zezwolenia. Ruszyłem więc Pod Tybet. 

Pierwszego dnia na dwa stopy dotarłem do Xichang - miejsca skąd odbijała mała górska droga w stronę mojego celu. Dowiozła mnie tam para, którą złapałem zupełnie przypadkiem na stacji. Okazali się niesamowicie ciekawymi ludźmi. Podróżowali po całym świecie, w większości również z plecakami. Aktualnie wracali z Dubaju. Pięć godzin podróży minęło przy ciągłych konwersacjach translatorowych. Po drodze wyszło, że jestem mostowcem i specjalnie dla mnie zatrzymali się na długie fotografowanie jednego z mijanych mostów. Dzięki wsparciu (tym razem podziękowania dla Pawła;) ) wiedziałem o nim już wcześniej. Cud budowlany. W ciągu autostrady było do pokonania ogromne przewyższenie, więc Chińczycy uznali, że stworzą dwie serpentyny prowadzone na przemian w tunelu i na wiadukcie. Robi wrażenie. 

Jak na Chińczyków (i nie tylko) to lista całkiem pokaźna...

W Xichang złapałem jeszcze dwa stopy na tabliczkę '10 km' i dzięki temu wylądowałem poza miastem. W Chinach ciężko znaleźć miejsce na namiot. Naprawdę. Wszystko jest albo zabudowane, albo zaorane na pole. Wybawieniem okazały się chińskie terasy. W najbardziej górzystym terenie rolnicy wyrywają trochę terenu pod uprawy. Znalazłem jedną z wielu, akurat po zbiorach kukurydzy, więc względnie pustą i pięknie wpasowałem mój namiot w krajobraz. Było mocno nierówno, ale spać się dało. Jeszcze tylko chińska zupka na drugośniadanioobiadokolację i można było uznać dzień za udany. 
Kamuflaż godny Makgajwera

Wstałem przed 7. Warto zauważyć, że po ponad 9 godzinach spania. Pomimo, iż dzień znacząco się wydłuża wraz z moją podróżą na południe, to już koło 19 jest całkiem ciemno. Z braku lepszych zajęć w namiocie, o 21 już zwykle śpię, więc i wstaję wcześnie. Pod względem stopowania to bardzo korzystne. Rano pełen optymizmu wyszedłem na górską drogę. Ruch prawie zerowy. Przez długi czas używałem tylko autostrad, więc trochę odwykłem od takiego widoku. Przypomniała mi się Mongolia. Na szczęście ludzie inni, więc już po pół godzinie jechałem w ciężarówce. Szczerze mówiąc nawet do niej nie machałem, bo uznałem że będę się niemiłosiernie wlókł, ale młody chłopak sam się zatrzymał i wręcz nalegał żebym z nim pojechał te 40km do następnej wioski. Tak jak podejrzewałem prędkość przelotowa 20 na godzinę. Humor poprawiał mi sznur aut ciągnący się za nami, które nie mogły nas wyprzedzić, więc koniec końców szybciej bym i tak nie jechał. Po tych kilkudziesięciu kilometrach kierowca postanowił, że mi pomoże. 'Nie zostawię Cię tu samego!' - Zobaczyłem na translatorze. Uparł się, że kupi mi bilet na autobus. Nie lubię takich sytuacji, bo mam poczucie, że kogoś naciagam, w sumie mając pieniądze. Chłopak był jednak nieugięty i po pół godzinie złapał autobus, zapłacił za niego krocie, dał mi jakieś napoje na drogę i jeszcze siłą wepchnął kilkadziesiąt juanów jako kieszonkowe. Do dzisiaj wypisuje do mnie smsy, czy wszystko w porządku i czy nie potrzebuję pomocy. Oto Chiny. 

Jechałem wprost nad jezioro Lugu. Położone u stóp Tybetu na wysokości blisko 2500 m n.p.m. Miałem do niego jakieś 200 km. Droga okazała się godna miana prowadzącej w stronę Tybetu. Wiła się bardziej niż nudle w zupce chińskiej i pokonywała przewyższenia godne Himalajów. Jako potwierdzenie powiem tylko, że w środku autokaru było przygotowanych kilka wiader. Pasażerowie kolejno zwracali do nich zawartość żołądków, która też chciała zobaczyć te piękne okolice. Pod tym względem Chińczycy są mało odporni. Autobus często też stawał na dopełnienie pojemników z wodą. W tych terenach chińskie autobusy i ciężarówki wyposażone są w specjalne urządzenia do wodnego chłodzenia hamulców. Gdyby nie one prawdopodobnie wyladowalibyśmy w przepaści po pierwszym zjeździe. W tym czasie pasażerowie zakupywali masę przysmaków, które po kilku kilometrach lądowały w autokarowych wiadrach. Kultura osobista Chińczyków to temat na osobny wywód. 

Zapowiedź Tybetu
Po blisko 6 godzinach dotarliśmy na miesce. Okazało się, że wprowadzono 'bilety na jezioro'. Jak to  Chinach za wszystko trzeba płacić. Znowu uratowało mnie Euro26. Większość pasażerów wysiadła przy wielkim hotelu. Ja dojechałem do samego końca trasy, przeszedłem przez małe miasteczko i złapałem jeszcze krótkiego stopa. Gdy zobaczyłem jezioro w pełnej krasie, kazałem się wysadzić i ruszyłem przez pola uprawne w jego stronę. Minąłem kukurydzę, jakieś bagna i odnalazłem to, co uwielbiam. Zaciszne miejsce na uboczu, bez ludzi i chińskiego zgiełku. Rozłożyłem namiot jeszcze przed zachodem słońca, zagrzałem wodę na zupkę i napawałem się widokiem. Było to jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakich miałem okazję nocować. Ponad 2500 m n.p.m., a szczyty i tak górowały nad okolicą. Tybet był coraz bliżej. 
Jeziorko Lugu





Z rana nie zebrałem się równo ze wschodem. Wręcz przeciwnie. Po dosyć mroźnej nocy, leniwie wyłoniłem się z namiotu, wystawiłem wszystko do suszenia i odpaliłem kuchenkę na poranną kawkę z ciastkami. Lepiej niż w hotelu. W międzyczasie prawie nie dostałem zawału, gdy nagle obok mnie znikąd pojawił się jakiś rybak. Powiedziałem ładnie dzień dobry, a ten obszedł mnie dookoła, pogapił się na namiot, zaglądnął do środka, po czym szeroko uśmiechnął i wsiadł do swojej łódki. Łódka była czymś w rodzaju czółna. Poprzedniego dnia uznałem, że jest w stanie półzatopionym, więc na pewno nikt po nią nie przyjdzie. Półzatopienie nie było przeszkodą dla chińskiego rybaka. Był pewnym urozmaiceniem dla krajobrazu, więc teraz ja gapiłem się na niego. Gdy mi się znudziło, zebrałem manatki, doszedłem do wioski i akurat trafiłem na rozkładającego się porannego grilla. Zazwyczaj nie lubię grillowanej kaszanki, ale ta w wersji tybetańskiej była wyśmienita. Ruszyłem przed siebie drogą okalającą jezioro, bez specjalnego entuzjazmu machając do bardzo rzadko mijających samochodów. Wszystko w sennej atmosferze. Cóż za miła odmiana w tym przeludnionym kraju. Jezioro Lugu (przynajmniej to poza sezonem) trafia na listę moich ulubionych miejsc. Ludzie ewidentnie zapomnieli tam, że istnieje coś takiego jak upływ czasu...
Kaszanka po tybetansku

Okrążyłem je na trzy stopy, zatrzymując się w co ciekawszych miejscach. Na koniec dotarłem do trochę bardziej turystycznej miejscowości, gdzie zjadłem ogromną jajecznicę z pomidorami i michą ryżu. Najadłem się za te kilka dni. 

Klawe życie


Następnie zabrał mnie starszy pan, który wyciskał siódme poty ze swojego małego samochodziku. Ten dzielnie wspinał się na przełęcz o wysokości 3200 m n.p.m. Z kolejnymi kierowcami dotarłem do miasta, które w obłokach spalin musiałem przebyć pieszo i wreszcie  na rozstaje dróg, gdzie miałem odbić na Lijiang. Tam okazało się, że droga się obsunęła i muszę jechać naokoło. Utknąłem na dosyć długo, aż wreszcie zgarnęła mnie wesoła rodzinka. Odbijali gdzieś po drodze, ale nie potrafili do końca powiedzieć gdzie. Kilka razy powtórzyłem im, żeby koniecznie wysadzili mnie przed miastem, w którym skręcają, bo inaczej nie będę miał jak rozbić namiotu. Po jakiejś godzinie maszerowałem przez centrum miasta, gdzie oczywiście zostałem wyrzucony. Ściemniało się, ale gdy opuściłem miasto miałem jeszcze na oko jakieś 20 minut do całkowitego zmroku. Postanowiłem spróbować nadrobić trochę kilometrów i mimo późnej pory zacząłem łapać. Stanęło już drugie auto. Przeczytali liścik i kiwnęli, żebym wsiadał. Ucieszyłem się niesłychanie, ale w środku coś mi zaczęło nie grać. Jechało nas łącznie siedmiu w tym tylko jedna kobieta, która milcząco wpatrywała się w okno. Reszta gadała w jakimś dziwnym narzeczu, które bardzo przypominało mi slang Murzynów z Bronxu. Nawet krajan by ich nie zrozumiał. Generalnie typy były mocno podejrzane. Gdzieś za głową zaczęła nieśmiało mrugać trochę zapomniana Czerwona Lampka. Jednym słowem miałem złe przeczucie i wiedziałem, że powinienem go posłuchać. Zacząłem dopytywać gdzie jadą. Facet obok mnie w półmroku uśmiechał się i potakiwał słysząc nazwy wszystkich miast, które wymieniałem. Może to moja wyobraźnia zaczęła działać, ale nagle wszyscy jakoś dziwnie spoglądali na mnie i mój wielki plecak. Zupełnie jakby był wypchany pieniędzmi. W międzyczasie oczywiście zapadły egipskie ciemności. Wklepałem do translatora czy aby na pewno zrozumieli, że chcę jechać za darmo i pokazałem jednemu z nich. Powtórzył coś w tym dziwnym dialekcie do reszty i razem wybuchnęli szyderczym śmiechem. Nie to mnie jednak najbardziej przeraziło. W świetle komórki zobaczyłem u faceta bliznę ciągnącą się od ust aż po same uszy. Tak zwany 'uśmiech Jokera'. Raczej nie powstaje w przypadkowy sposób... Uwierzcie, że wyglądało to naprawdę jak z horroru. 'Dobra, trzeba stąd spieprzać'. Łatwo pomyśleć, trudniej wykonać. Droga, którą się przemieszczaliśmy była jedną wielką serpentyną. Z jednej strony pionowa ściana, a z drugiej urwisko. Gdybym tam wysiadł, skazałbym się na nocne koczowanie na drodze, bo na namiot nie było szans. Gorączkowo zacząłem szukać wypłaszczeń. Trwało to około pół godziny i było jednym z najbardziej stresujących czasów w mojej podróży. Faceci się nie odzywali, czasem tylko patrzyli na mnie spode łba. Wreszcie pokazały się jakieś pola. Teraz albo nigdy. 'Będę wymiotował, muszę wysiąść' - wrzucone w momencie w translator. Najpierw myślałem, że nic z tego, bo gość tylko popatrzył i krzywo się uśmiechnął. Gdy zacząłem się nerwowo kręcić, krzyknął coś do drugiego i zatrzymali auto. Wyskoczyłem razem z plecakiem, faceci powiedzieli jakieś dziwne zdania po chińsku i zostawili mnie w szczerym polu ciemną nocą. Zacząłem się zastanawiać czy dobrze zrobiłem, ale z drugiej strony czy 'dobrzy ludzie' zostawią człowieka pośrodku niczego na pastwę losu? Po prostu miałem bardzo złe przeczucie, a z nim nie mogłem się kłócić. Być może pozbawiłem się długiego i łatwego transportu, a być może uniknąłem ogromnych kłopotów. Nigdy się tego nie dowiem. I dobrze.
Droga pokonana w 'niezbyt milej' atmosferze


Namiot rozbiłem po długich poszukiwaniach w jakimś małym sadzie. Wszędzie indziej były pola zalane wodą. Dosłownie wszędzie. Drzewka, w przeciwieństwie do Chińczyków, lubią mieć trochę przestrzeni wokół siebie, więc jakoś wcisnąłem swój mały domek. Z samego rana niezauważony zwinąłem dobytek i wyszedłem na drogę wypełnioną strumieniem skuterów jadących w stronę miasta. W Chinach tak wygląda każdy poranek w pobliżu większych miasteczek. Na swój elektryczny pojazd wziął mnie pewien pan i po kilkukilometrowym zamarzaniu dotarłem do Yongsheng. Tradycyjny poranny spacer na wylot. Kolejna rodzinka zabrała mnie aż do Lijiang. Tam zostałem zaproszony na obiad. Chętnie się zgodziłem, chociaż wiedziałem, że dzień ucieka a jeszcze trochę kilometrów przede mną. Okazało się, że nie zostałem zaproszony na zwykły obiad. Trafiłem na chińskie... wesele. Żenił się ich przyjaciel. Czułem się delikatnie mówiąc nieswojo z ogromnym plecakiem i nie do końca świeżym wyglądem. Na szczęście Chińczycy nie dbali zbytnio o swój ubiór na tej uroczystości. W dodatku wszyscy się ze mną witali, uśmiechali i życzyli dobrej zabawy. 

Swego czasu był mongolski pogrzeb to teraz kilka słów o chińskim weselu. Zaczyna się podobnie jak w Polsce. Para Młoda witana jest w sali chlebem i solą... Zaraz, zaraz, wróć! Przecież to Chiny, musieli coś udziwnić! No więc Pani Młoda witana jest orzeszkami, słonecznikiem i cukierkami, a Pan Młody tacą pełną papierosów. Mówiłem, że podobnie, nie tak samo. Później bez zbędnych konwenansów wszyscy siadają do stolików. O przepraszam. Najpierw każdy podchodzi do świadka (albo jakiegoś chińskiego odpowiednika) i bezcermonialnie wręcza mu pieniądze. Po co się bawić w jakieś życzenia dla Młodej Pary? Liczy się kasa. Z tego co podpatrzyłem to każdy daje około 100 zł, więc goście nie są zbyt hojni. Uczta była nieziemska. Starałem się nie zachowywać, jakbym nie jadł od kilku dni, choć po diecie jedna-zupka-na-dzień trochę tak się czułem. Chwilę później nie miałem skrupułów, gdyż zachowywali się tak wszyscy zebrani. Sposób jedzenia też jest ciekawy. Środek stołu jest obrotowy, więc wszystkie potrawy mozolnie się okręcają, a każdy zabiera po trochu z każdego półmiska. Po pełnym obrocie większość już ma dość i tylko kilka osób czeka na 'przyjazd' danej miseczki. Do obrotu numer trzy dotrwali naprawdę nieliczni którym, nie chwaląc się, miałem zaszczyt przewodniczyć. Bałem się, że po jedzeniu trzeba będzie trochę odsiedzieć, żeby nie było głupio wyjść. Chińczycy nie mają takich problemów. Momentalnie po uczcie wstają, żegnają się z Parą Młodą i wychodzą. Wszystko podobnie jak w Polsce, jedynie okrojone o 'nudy' typu tańce, życzenia, zabawy i pogaduszki. Generalnie goście przychodzą się najeść i napić do syta. Chociaż czy akurat to tak bardzo różni się od naszych zwyczajów?
Kotlet na chińskim weselu

Rodzinka, która mnie wprosiła



Najedzony do granic możliwości, ruszyłem na szybki spacer przez miasto. Na kilka stopów wydostałem się na główną drogę... bez ani jednego auta. Okazało się, że moja mapa nie uwzględniła nówki sztuki ekspresówki zawieszonej gdzieś nad moją głową. Wystałem się okropnie długo, snując myśli czy nie dałoby się wspiąć po filarze i niczym zdobywca Everestu zjawić się na autostradzie. Zniechęcił mnie plecak. W końcu uratowała mnie słodka pani, która zachowywała się troszkę nieadekwatnie do wieku. W każdym razie uplyw lat nadrabiała ubiorem i wystrojem samochodu. Wreszcie dotarłem do małej wioski Quitou, znalazłem hostel Jane's, gdzie Jane okazał się być mężczyzną i ulokowałem w pięknym spartańskim pokoju. Kolejnego dnia właśnie stamtąd miałem ruszyć na podobno najpiękniejszy szlak trekkingowy w Chinach. Musiałem się wyspać. 
Słitaśny samochód

Jedno z miejsc mojego oczekiwania

Obudziłem się tradycyjnie, gdy tylko niebo się rozjaśniło. Zostawiłem ogromny plecak w hostelu, zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy na dwa dni i ruszyłem na szlak. Początek nie był zachwycający. Chińczycy jak wszędzie coś budowali, więc mijały mnie ciężarówki i buldożery. Po kilku kilometrach zaczęło być ciekawiej. Odcinek ten został nazwany '28 bends', czyli 28 zakrętów. Wymyślił to albo jakiś dowcipniś, albo niedouczony matematyk, bo serpentyn było co najmniej dwa razy tyle. Tak czy inaczej droga pięła się niemiłosiernie w górę. Byłem usatysfakcjonowany. Jak już wiecie, najbardziej w górach lubię podejścia, ale tym razem najlepsze czekało na mnie na wypłaszczeniu. Szlak przez kilka kilometrów był wcięty w zbocze, co jakiś czas napotykając małą wioskę. Widoki zapierały dech w piersiach. Gigantyczne szczyty, a daleko w dole rozszalała rzeka. Nawiasem mówiąc to nie 'jakaś' rzeka. Tutaj zaczyna swoją podróż Jangcy - najdłuższa rzeka w Azji i trzecia na świecie. Najlepsze w szlaku było to, że przez cały dzień spotkałem może troje ludzi (którzy dodatków nie byli szalonym chińskimi turystami) i wielu miejscowych, którzy cierpliwie starali się oszukać naturę, uprawiając pola na terasach. Niesamowita trasa, dużo bardziej widowiskowa niż góra Hua Shan. 
Pola? A na co nam pola?

Chyba przestanę narzekać na plecak...

Tiger Leaping Gorge

Wczesnym popołudniem dotarłem do pewnej wioski i hostelu o wdzięcznej nazwie 'Pensjonat w Połowie Drogi'. Miałem czas, żeby iść dalej, ale z racji wspaniałych widoków z tarasu zostałem. Czasem dobrze jest podjąć decyzje tylko z powodu takiej błachostki jak 'ale fajny widok'. Ostatecznie do wieczora zeszło się tam 12 osób, co było małym tłumem. Praktycznie wszyscy obcokrajowcy i każdy z długą historią podróży. Zazwyczaj wolę słuchać i zbierać ciekawe informacje, ale jakoś nagle wyszło na jaw, że dotarłem do Chin autostopem i z niewiadomych przyczyn oczy całej grupy trafiły na mnie. Nie mogli wyjść z podziwu, a mnie było im naprawdę trudno wytłumaczyć, że tak naprawdę było to mega proste i pewnie oni musieli się więcej namęczyć szukając lotów i pociągów, niż ja stojąc z kciukiem przy drodze. Gdy temat wreszcie zszedł na kogoś innego, moje wyczulone polskie ucho wychwyciło gdzieś słowo 'darmowa'. Chodziło o darmową herbatę dla gości. Oczywiście nie omieszkałem wziąć podwójnej porcji, niestety tym razem pazerność wyszła mi bokiem. Nie wiem co oni do niej dodają, ale przez dwie godziny leżałem w łóżku nie mogąc zasnąć, a później budziłem się co godzinę z oczami otwartymi na oścież w ogóle nie odczuwając senności. 
Widok, który zatrzymał mnie w schronisku


Opalenizna z wakacji

Drugi dzień na szlaku był jeszcze bardziej zachwycający. Zaczęło się leniwie, długim zejściem do drogi prowadzącej przez wąwóz. Tam większość turystów kończy trasę, ale ja postanowiłem zejść jeszcze niżej, do samej rzeki. Oczywiście lokalni chcieli skasować mnie za tą przyjemność 60Y, bo ścieżka szła przez ich teren. Na szczęście na mojej ulubionej stronie internetowej o szlakach trekkingowych jest zawsze dział 'dla zdrowych i oszczędnych', czyli jak obniżyć koszty zwiększając wysiłek fizyczny. Zgodnie z instrukcjami poszedłem więc trochę dalej i za 15Y dostałem się na ścieżkę, która śmiało mogłaby konkurować z tymi na Hua Shan. Schody i niekończące się drabiny po kilkudziesięciu minutach doprowadziły mnie nad brzeg rzeki. Rzeka była w furii, zupełnie jakby wiedziała, że będzie musiała przebyć całe ogromne Chiny. Wyglądała na wściekłą z tego powodu. Chyba też bym był. 
 Drabinka

Jangcy wściekła jak cholera

Kotlet i wodospad

Kotlet i Jangcy

Na dole znajdował się też kamień, z którego według legendy wąwóz przeskoczył rzeczony tygrys. Skądkolwiek się on tam wziął. Wejście na skałę to dodatkowe 10Y. Byłem w stanie sobie podarować. Skalny szlak, którym chciałem iść dalej - 10Y. Na szczęście było wcześnie i żaden 'właściciel' nie zdążył tam dotrzeć, więc przemknąłem niezauważony. Generalnie miejscowi wiedzą jak zbijać kasę na tym szlaku. Oprócz głównej części, która jest państwowa i darmowa, prawie każde zejście na punkt widokowy opatrzone jest tabliczką '10Y'. Na bocznych szlakach, nawet po zapłaceniu, często w połowie zaskakiwała mnie wiadomość 'Drogi turysto, zapłaciłeś już za wejście na szlak, ale ta część jest wyjątkowo niebezpieczna i trudna do utrzymania, więc pobieramy dodatkową opłatę 10Y. Jeśli nie chcesz płacić oczywiście możesz zawrócić'. Cytat dosłowny. Na szczęście dzięki podróżowaniu poza sezonem, większość tych punktów nie była pilnowana. Zaoszczędziłem na kilka obiadów. Szlak wzdłuż rzeki był według mnie najlepszą częścią całości. Dużo stracili ci, którzy tu nie dotarli. Wylądowałem w kolejnej wiosce na drodze, która ciągnie się całym wąwozem. Dzięki niej nie trzeba pokonywać tego samego szlaku spowrotem. Większość ludzi łapie autobus, ale jako że miałem do niego blisko 4 godziny, uznałem że trafi się jakiś autostopowy transport. Po 2 godzinach i może 3 samochodach, moja cierpliwość w czytaniu książki na poboczu została wynagrodzona i zgarnął mnie miły Chińczyk. Po pół godziny wylądowałem u Jane - mężczyzny. Zgarnąłem mojego dwudziestokilogramowego kompana i wyszedłem na główną drogę. Ostatni raz skierowałem się na północ. 

Droga w dół wąwozu

'Zmęczył się pan? Nie ma problemu, 100Y'

Moim celem było małe miasteczko Shangri-la. Położone już praktycznie na Wyżynie Tybetańskiej miało być moim najbardziej górskim celem, a zarazem ostatnim w Chinach. Przez 3 godziny wspinaliśmy się niemiłosiernie stromą drogą razem z miłą parą w ich luksusowym samochodzie. 3300 m n.p.m. Na takiej wysokości położone jest Shangri-la. Można było to zauważyć zarówno po niższej temperaturze, jak i odczuwalnie uboższym w tlen powietrzu. Ostrzegano mnie też przed chorobą wysokościową, ale myślę że z tym trochę przesadzili. Na miejscu okazało się, że w zeszłym roku miasteczko w jednej trzeciej spłonęło. Chińczycy dwoili się i troili (w sumie to nie musieli, wystarczyło że zwołali najbliższych sąsiadów i już ich było kilka setek), ale większość starej części leżała w zgliszczach. Mi to specjalnie nie przeszkadzało. Nie przyjechałem tam oglądać zabytków. Chciałem odpocząć dwa dni przed bardzo długą drogą. Miejsce było do tego idealne. Małe uliczki bez turystów, Tybetańczycy medytujacy w świątyniach, szkoły mnichów, leniwie spacerujący Chińczycy i mnóstwo kameralnych knajpek. Do tego hostel za niecałe 13 zł, gdzie jako jedyny gość zostałem podjęty jak panicz. Mata grzejąca w łóżku i dwie kołdry miały uchronić mnie przed nocnym chłodem. W Shangri-la, pomimo ogromnych mrozów, nie znają bowiem ogrzewania. W hostelu temperatura w nocy spadła do jednego stopnia powyżej zera. Dobrze, że byłem zahartowany po nocach w namiocie.  Najbardziej podobał mi się jednak sposób dogrzewania w małych knajpkach. Po zmroku w drewnianej chacie kawiarni zrobiło się naprawdę zimno, więc pani przyniosła mi metalową miskę pełną żaru z ogniska i położyła pod stołem. Działało idealnie. No i ten klimat! Myślę, że to kolejny pomysł do przeniesienia na polski grunt.
Knajpiany podgrzewacz

W Shangri-la spędziłem jeszcze jeden pełny dzień. Prawie cały dzień poświęciłem na relaks. Powylegiwałem się w łóżku, poczytałem książkę, oglądałem film. Lenistwo pełną parą. Odwiedziłem też trochę oddalony od miasta klasztor buddyjski. W przewodniku wypowiedzieli się o nim dosyć lakonicznie, ale i tak nie miałem lepszych zajęć. Kilka kilometrów przed, jak to zawsze w Chinach, postawiono kasy biletowe. 115Y. Zdębiałem. Liczyłem na Euro26, ale pani mi powiedziała, że jestem za stary i zniżki są tylko do 24. roku życia. Uraziło mnie to nie na żarty. Uznałem, że za karę nie zapłacę im nic, a klasztor i tak zobaczę. Po długim marszu dookoła, wspięciu się na ogromne wzgórze i ominięciu szerokim łukiem bramek dotarłem nad drugi brzeg jeziora, gdzie położony był klasztor. Rozejrzałem się pięć razy czy nikt nie patrzy i wyskoczyłem z krzaków wtapiając się w jakąś małą grupkę turystów. Brakowało mi trochę oddechu (3300 m robi swoje), ale na pewno nie byłem zmęczony. 'Za stary'! Phi!

Klasztor był warty każdego wysiłku. Wybudowany blisko 300 lat temu wciąż był domem i miejscem medytacji około 600 mnichów. Przechadzali się oni małymi uliczkami, bez wysiłku wspinali po schodach i pozdrawiali każdego serdecznie. Główna świątynia była zamknięta od wewnątrz, a w środku słychać było bębny, dzwony i gardłowe śpiewy. Tybet, o którym marzyłem. Ze zdjęć kojarzę, że Lhasa wygląda bardzo podobnie, tylko pewnie jest kilkakrotnie większa. Wrażenie pełnej autentyczności niezakłócone było gwarem turystów. Pewnie cena ich odstraszyła. Ponapawałem się magicznym klimatem, podglądając mnichów przy ich codziennych zajęciach. Gdy postanowiłem wracać, zastanawiałem się chwilę czy nie być na tyle bezczelnym, żeby jeszcze wrócić autobusem wliczonym w cenę bileu, ale ostatecznie wybrałem moją tajemną ścieżkę przez las. 
Buddyjski klasztor pod Shangri-la



Wracająco patrzyłem w stronę pietrzących się Himalajów i oddalającego się Tybetu. Pomimo, iż nie dotarłem do jego serca, byłem w pełni usatysfakcjonowany. Mogłem wreszcie z kompletem doświadczeń opuścić Chiny. Począwszy od następnego dnia czekała mnie dłuuuga droga na południe. Cel - Laos i jego 28 stopni w cieniu...




3 komentarze:

  1. "... o 21 już zwykle śpię, więc i wstaję wcześnie."
    nie widzę związku :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie ze nie tracisz prawdziwej polskości - akcja z darmowym klasztorem mistrzowska :)

    OdpowiedzUsuń