wtorek, 10 lutego 2015

Birma. Preludium.

Wydostanie się z Bangkoku było tak samo problematyczne jak w przypadku wszystkich wielkich miast. Po dwóch godzinach wylądowałem jednak na względnie zamiejskiej drodze. Bez większych utrudnień przemieszczałem się w stronę birmańskiej granicy. Za utrudnienia nie uznaję usmażenia się przez trzy godziny największego upału na pace półciężarówki. Urozmaiceniem był też odcinek pokonany z Ooo (tak, to jest imię). Od początku wiedziałem, że coś jest nie tak, bo Ooo karkołomnie przekroczył trzy pasy, aby do mnie podjechać. Gdy tylko zaglądnąłem do środka już wiedziałem. Ladyboy. W wolnym tłumaczeniu - babochłop. Skąd taki osąd? Nietrudno się domyślić. Całe auto w różu, wszystko wyperfumowane, za kierownicą chłop udający kobietę, a na kolankach słodki piesek. Zresztą nawet gdybym się nie domyślił to nowy znajomy od razu się przedstawił.  'Jestem Ooo, babochłop'. Najpierw się wahałem czy wsiadać, ale uznałem że transport jest transport, a z jednym mocno zniewieściałym gościem chyba sobie poradzę w razie czego. Ooo okazał(a) się jednak niegroźny. Raz zaczął pokazywać jakieś gesty w okolicy krocza, ale na szczęście chodziło o przerwę na siku dla pieska. Muszę się przyznać, że gdy się rozstawaliśmy byłem na tyle bezczelny, że poprosiłem o wspólną fotkę. Trochę to nieludzkie, bo Ooo cieszył się jak dziecko, a mi zależało tylko na pamiątcę. Być w Tajlandii i nie mieć zdjęcia z Ladyboyem? Być nie może. 

Kotlet i Ladyboy




Pod wieczór wylądowałem jakieś 40 km przed granicą. Wypatrzyłem idealne miejsce na nocleg i rozbiłem namiot. Kolejna pełnia. Zwiastun przygody. Jutro Birma! 

Wstałem razem ze słońcem i od razu złapałem transport do Mae Sot. Po tajskiej stronie obeszło się bez problemów, choć czujny na wszelkie niedociągnięcia specjalnie wróciłem się po podpis na pieczątce wyjazdowej ('Chce Pan podpis? A to proszę.'). Przechodząc przez tak zwany Most Przyjaźni od razu zauważyłem pewną różnicę. Sporo ludzi pochodziło do mnie z zaciekawieniem. 'Przyjechał Pan poznawać nasz kraj? To wspaniale! Witamy! Cieszę się, że Pan nas odwiedził'. Najpierw myślałem, że to jacyś handlarze, ale nic ode mnie nie chcieli. Wyglądało jakby wszyscy faktycznie cieszyli się z mojego przyjazdu. 'No cóż, Kotlet całkiem fajny chłopak, to pewnie się cieszą' pomyślałem i ruszyłem do budki 'Przyjazdy'. Formalności trochę trwały, ale po wypełnieniu wszystkich papierków udało mi się dostać upragnioną pieczątkę. Wkroczyłem do innego świata. 


 Most Przyjaźni

No to dwa słowa o Birmie. A właściwie o Myanmar. Nazwa została zmieniona wiele lat temu i większość Europejczyków już się przestawiła, ale w Polsce jakoś cały czas funkcjonuje państwo de facto nieistniejące. Niegdyś największa kolonia brytyjska słynąca z ogromnych kopalń i gigantycznego eksportu. Pozostałością tej chwały są niespotykane w Azji wielopiętrowe kamienice w Yangon. Kiedyś świeciły złotem, dzisiaj świecą pustkami. Dlaczego? Socjalizm, Panie kochany! I to wieloletni! Kraj ten otworzył swoje granice dla obcokrajowców dopiero kilka lat temu. Początkowo można było wjechać do kilku miast, następnie stopniowo poszerzano możliwości dla turystów. Nadal jednak są one mocno ograniczone i w wiele rejonów po prostu wjechać się nie da lub wymaga to specjalnych zezwoleń wojskowych. Birma to państwo policyjne, o czym przekonałem się już na początku pobytu. Policję i wojsko spotyka się na każdym kroku, a przemieszczając się z miasta do miasta co kilkadziesiąt kilometrów trzeba się zarejestrować w punktach kontrolnych. Całkowicie zabronione jest też spanie w namiocie. Nie jest to niestety martwy przepis jak w Laosie. Tutaj spotkanie z policją w czasie biwaku może skończyć się srogim mandatem i zarekwirowaniem namiotu (to przerażało mnie najbardziej). W przypadku nocowania przy czyimś domu narażamy też mieszkańców na ogromne nieprzyjemności. Równocześnie ceny noclegów są niedorzecznie wysokie. Ciężko znaleźć coś poniżej 10$. Powodem jest specjalne pozwolenie od rządu, które trzeba dostać, aby móc przyjmować w hotelu obcokrajowców. Parę razy już cieszyłem się, że znalazłem tani nocleg, po czym słyszałem 'Przepraszamy, tylko dla obywateli Birmy'. Niektórzy mówią, że rząd chce zrobić z Birmy ekskluzywne miejsce dla bogatych turystów. Trochę ich jest i właśnie dla nich budowane są kolejne hotele kolosy z cenami noclegu na poziomie mojego miesięcznego budżetu. Dla tych, którzy nadmiarem gotówki nie grzeszą, zbyt wiele opcji nie ma. Najtańsze opcje cenę pozwolenia odrabiają standardem godnym slumsów. No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Birma cały czas jest krajem dosyć 'dzikim'. Internet można spotkać tylko w trzech miastach, a tam dostawałem odpowiedź 'Tak, wifi mamy bardzo dobre ale internet jest raczej rzadko'. Sytuacja zmienia się jednak jak w kalejdoskopie. Jak chociażby z bankomatami, których dwa lata temu nie było tu w ogóle, a teraz jest całkiem sporo. To wszystko spowodowało, że podróżowanie po Birmie było dla mnie całkowicie odmienne od dotychczasowej Azji. 

Możnaby chociaż pomalować odkąd Brytyjczycy wyjechali...


W mieście granicznym jak zwykle panował niesamowity chaos. Nie zważając na to próbowałem zatrzymać zwykłe samochody, choć królowały riksze i taksówki. W końcu ktoś podrzucił mnie za miasto. Uświadomił mi przy okazji, że trasa do stolicy - Yangon zajmuje około 12 godzin. Z mapy wyglądało to na krótki dystans, ale nauczyłem się już, że w tych sprawach lokalni zawsze mają rację. 'No trudno, prześpię się gdzieś po drodze.' Dosyć sprawnie złapałem stopa. No i się zaczęło. Odcinek między granicą, a miastem Hpa-An to najgorsza droga, jaką miałem przyjemność jechać w życiu. To właśnie przez ten odcinek podróż do stolicy tak niewyobrażalnie się wydłuża. Nie można powiedzieć, że trasa ta jest mało uczęszczana. Wręcz przeciwnie. To główne i chwilowo jedyne połączenie Birmy z Tajlandią. Przemieszcza się tamtędy sznur pojazdów. Droga kręci się jak rozgotowane spaghetti rzucone na pasmo gór. W dodatku jest tak wąska, że zarządzono ruch jednokierunkowy. Jednego dnia od granicy, drugiego do granicy. Miałem szczęście, że trafiłem na dobry dzień. Nie mogłem też narzekać na komfort. Co prawda jechałem z czterema ludźmi, plecakiem na kolanach i tysiącem bagaży dookoła, ale patrząc na inne samochody i autobusy, mogłem śmiało stwierdzić, że jadę w luksusach. Jakby nie patrzeć byłem zachwycony. Czułem, że wkraczam w inny rodzaj podróżowania. To już nie było przyjemne przemieszczanie się po atrakcjach Azji. Zaczynała się prawdziwa przygoda. 

Autostrada Tajlandia - Yangon






Po dłuuugich godzinach dotarliśmy do Hpa-An. Tam zaczęły się problemy z małżeństwem, z którym jechałem. Zmierzali oni bezpośrednio do Yangon (a przynajmniej tak wtedy myślałem). Ja jednak nie chciałem wylądować w stolicy w środku nocy, więc jakoś im wytłumaczyłem, że chcę wysiąść po drodze. Ku mojemu przerażeniu na kolejnym policyjnym punkcie kontrolnym (na tym odcinku chyba już piąty) zaczęli radzić się policjantów co ze mną zrobić. Oczywiście dla mundurowych musiałem zmienić wersję i utrzymywać, że jadę z kierowcami do Yangon. Gdy opuściliśmy kontrolę zrobiłem ogromny błąd i wspomniałem małżeństwu, że chcę spać w namiocie. Uznali to za szczyt szaleństwa i nie dopuszczali takiej możliwości. Spory trwały długo. Wyobraźcie sobie jak mogło to wyglądać przy użyciu dosłownie kilku angielskich słów, które znali. W dodatku kierowca był niezłym graczem i przy każdych moich krzykach zwalniał, ale nigdy nie zatrzymał się całkowicie, co uniemożliwiało zwyczajne wyparowanie z samochodu. Moje próby trwały dobre pół godziny.
- Dobra, wieź mnie pan do tego Yangonu! - powiedziałem wreszcie zrezygnowany. Po polsku. Było to i tak bez znaczenia.
Około 23 dotarliśmy do małej miejscowości, gdzie ku mojemu zdziwieniu nowi znajomi kończyli trasę. Jak widać nie do końca się dogadaliśmy... Kierowca jednak uparł się, że kupi mi bilet na autobus, który za pół godziny odjedzie do stolicy. Oczywiście nie było mowy o odmowie. Dostałem bilet do ręki, mimo wszystko po stokroć podziękowałem i usiadłem na krzesełku dla oczekujących. Po kilkunastu minutach przyjechało dwóch facetów na skuterze. Chwila niewinnej rozmowy i wreszcie jeden z nich wypala 'Jestem X, pracuję w tutejszej policji. Zaopiekuję się dzisiaj panem, bo wiem, że ma pan za sobą długą drogę. Zadbam też, żeby pan wsiadł do właściwego autobusu'. Moje zaskoczenie było niewyobrażalne. Skąd on do cholery wiedział, że w środku nocy w jego mieście zjawił się obcokrajowiec?? Wspominałem już, że Birma to państwo policyjne? To jeszcze jeden przykład. W Yangon poznałem dziewczynę, która drogę z granicy pokonała autobusem. W pewnym momencie autobus został zatrzymany do kontroli. Policjant wszedł do środka, odnalazł w tłumie trzech obcokrajowców i kazał pokazać paszporty. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w ręku trzymał gotowe ksera wszystkich trzech dokumentów. Jednym słowem policja wiedziała dokładnie jakim autobusem podróżują i była przygotowana na ich przyjazd. Oto Birma.

Wracam do mojej pierwszej nocy. Po wymęczeniu się w autobusie (jak ja błogosławię w takich momentach autostop!), dotarłem do Yangon około drugiej w nocy. Moja sytuacja była tragiczna, bo dworzec znajdował się na obrzeżach miasta. Nie chciałem jechać do centrum i tracić majątku na taksówkę. Tym bardziej tracić kolejnego majątku na zaledwie kilkugodzinny nocleg. Ruszyłem więc wzdłuż drogi, którą przyjechałem. Znalazłem jakieś pole, które jednak nie okazało się zbyt przyjazne. Wdepnąłem jednym butem w wielkie bagno. Nie będę cytował słów które mi się wymsknęły, ale w każdym razie wyjątkowo nie potrzebowałem znajomości języków obcych. Obszedłem moczary dookoła i rozbiłem namiot za jakimś murkiem. Ideału nie było, ale na te kilka godzin musiało wystarczyć. Byłem równie zmęczony co zaintrygowany nowym krajem na mojej drodze. 

MOP na trasie nocnego autobusu

Soczek z worka - genialne!

Pierwszy nielegalny nocleg zaliczony. O brzasku czym prędzej zwinąłem namiot, żeby przypadkiem nie zostać zauważonym. Ku mojej radości okazało się, że z okolic mojego noclegu jeździ komunikacja miejska, więc nie musiałem liczyć na stopa.
- Którym autobusem do centrum?
- Tym, tym! Wskakuj!
Rzutem na taśmę wpadłem do już nieźle rozpędzonego furgonu z naczepą, który ktoś ochoczo nazwał autobusem. Wszyscy krzyczą, przepychają się, pakują torby, koguty i dzieci. Azja pełną parą. Poza jednym szczegółem. Każdy się do mnie uśmiecha, zagaduje i traktuje jakoś... wyjątkowo. 'Sule! Sule Pagoda!' - powtarzałem nieustannie. Miejsce z jedynym tanim noclegiem, jaki znalazłem. Okazało się, że jestem w złym autobusie. Przerzucili mnie do innego już na następnym przystanku. Chcę płacić. Nikt nie chce pieniędzy. Tylko się uśmiechają i życzą miłego dnia. Wskakuję do drugiego. Plecak się w środku nie mieści i wręcz zahacza lusterka samochodów. Jak i połowa pasażerów. Ktoś wewnątrz ustępuje mi miejsca. Ktoś się uśmiecha i zapewnia, że powie gdzie wysiąść. Wreszcie jestem. Chcę płacić. Znowu nikt nie chce moich pieniędzy. Szaleństwo. Birma.


Karetka na sygnale w korku - Przecież poczekają...


Guesthouse za 4$. Jak na Azję to majątek, jak na Birmę to za darmo. Pokój wspólny okazał się miejscem dla czterech osób na podłodze. Do tego materac grubości prześcieradła. 'Pokój' był tak naprawdę korytarzem na strychu kilkupiętrowej kamienicy. Okna, a właściwie dziury zabite dziurawą siatką na moskity wychodziły na ulicę. Zasłonięte jakąś reklamą. Widoku brak, ale całonocny hałas w cenie. Do tego klimatyzator wyjący całą noc. Bynajmniej nie chłodził. W naszym przytulnym korytarzu umieszczono całe urządzenie, które chłodziło jakiś pokój na innym piętrze. Do nas trafiało więc tylko gorące powietrze. No i jeszcze ściany z dykty, pozwalające słyszeć najcichsze rozmowy z innych pięter. Nie wspomnę o innych odgłosach. To wszystko postawiło to miejsce noclegowe na szczycie podium największych nor, w jakich przyszło mi spać. Wybredny nie jestem, więc specjalne nie narzekałem. Tylko te pluskwy mnie strasznie pogryzły...

Nora.

Widok z nory.

Zabukowałem się i nie mając ochoty spędzać tam więcej czasu niż to niezbędne, ruszyłem na krótki obchód Yangon. Po kilku godzinach snu w namiocie na przedmieściach i paru drzemkach w autobusie nie byłem specjalnie świeży. Miałem zamiar znaleźć internet, pochodzić chwilę po okolicy po czym wrócić i zwyczajnie odespać. Odpoczynek nie był mi jednak dany. Przypadkowy uśmiech przypadkowo odwzajemnony przez przypadkowego przechodnia wciągnął mnie w wir niezwykłych wydarzeń. Zaczęło się od przeciętnej gadki. Chłopak nazywał się Kho i był niewiele młodszy ode mnie. Pokazał mi miejsce z internetem, zaproponował śniadanie w lokalnej knajpie i opowiedział mnóstwo historii o Birmie. Był tak miły, że aż wydawało mi się to podejrzane. Smutna ta nasza cywilizacja, że gdy ktoś jest nad wyraz uprzejmy pierwsze, co przychodzi do głowy to, że chce nas okraść, a drugie to, że może to kolejny tajski gej szukający ciekawych znajomości. Tak czy inaczej po jakiejś godzinie przyszedł do nas tata Kho. Wspólne zaproponowali mi wizytę w ich domu w wiosce oddalonej kilka kilometrów od stolicy. Zaczęła się walka z myślami. Z jednej strony wiedziałem, że może to być niesamowita okazja do poznania kraju 'od środka'. Z drugiej uruchomiła się lampka ostrzegawcza. Powiedziałem, że muszę jeszcze zajrzeć do hostelu się zameldować. Chciałem zyskać trochę czasu do namysłu. Kho z ojcem czekali na dole, a ja rozpaczliwie rozważałem wszystkie za i przeciw.
- Odpuść sobie, to wygląda zbyt podejrzanie. Nie ma co ryzykować.
- No co ty, przecież ten kraj dopiero co się otworzył dla turystów. Wszyscy mówią, że oni tu nawet nie wiedzą, co znaczy kogoś okraść. To nie jest tak zepsute miejsce jak chociażby Kambodża...
Ostatecznie podjąłem decyzję, że zaryzykuję. Zostawiłem większość gotówki i ważnych rzeczy w hostelu, spakowałem za to gaz pieprzowy, pałkę teleskopową i wyszedłem. Jak to wszystko się skończyło? Owszem, straciłem te 30$, które miałem przy sobie, ale przeżyłem jeden z najwspanialszych dni w mojej podróży.

Wsiedliśmy z Kho i jego tatą na prom na drugą stronę rzeki. Yangon nie dorobił się jeszcze mostu. Codziennie więc tysiące mieszkańców wiosek po drugiej stronie przeprawiają się promem. Podobno od kilku miesięcy i tak jest nieźle, bo zakupiono nowy prom z Japonii. Stary pokonywał rzekę niewiele szerszą od Wisły w 20 minut. Na drugim brzegu zastałem zupełnie inną rzeczywistość. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. Chyba Birma przebiła Kambodżę w tym rankingu. Pożyczyliśmy z Kho skuter i obwiózł mnie po okolicy. Wyglądało na to, że jednak nie chce mnie obrabować. Zupełnie nieświadomie zabrał mnie do najlepszej dla mnie atrakcji. Ogromnego mostu wiszącego wybudowanego przez Japończyków. Później odwiedziliśmy świątynię węży. Węże czekają w niej na nowe wcielenie po reinkarnacji, a jako że są bardzo miłymi wężami jest prawie pewne, że osiągną wyższy stan w przyszłym życiu. 

Koh i Kohtlet

To jest prawdziwa atrakcja!

Świątynia Węży

Po tych atrakcjach wróciliśmy do rodzinnej wioski Kho. Wkroczyłem do malutkiej chaty i od razu poczułem złość na samego siebie, że miałem tak złe podejrzenia. Zostałem podjęty jak król. Usadzono mnie na honorowym miejscu, skierowano w moją stronę wszystkie trzy wentylatory, podano mi wodę i arbuza. Kho miał jeszcze dwóch braci. Wszyscy razem mieszkali w pomieszczeniu wielkości mojego pokoju w Krakowie. W 2008 roku Birmę nawiedził ogromny huragan. Cała rodzina chowała się w kącie pokoju pod buddyjskim parasolem, po tym jak wiatr zerwał im dach znad głowy. Kolejne uderzenie zwaliło ogromne drzewo, które wylądowało w środku salonu prawie całkowicie niszcząc chatę. Rodzina wierzy, że owy parasol uchronił ich przed śmiercią pod konarem. Od tamtego czasu ojciec postanowił, że naprawią dom tylko prowizorycznie, a docelowo wybudują nowy. Zarabiając 150$ na całą rodzinę udaje mu się jednak odłożyć tylko około 10$ miesięcznie na ten cel. Są jednak coraz bliżej potrzebnej kwoty i może jeszcze w tym roku, po 7 latach od katastrofy rozpoczną budowę. 

U Kho spędziłem cały dzień. Był to dzień niesamowity. Wymalowano mnie tradycyjnym makijażem z kory tutejszego drzewa. Mężczyzn chroni on przed słońcem,  kobietom dodaje uroku, a dzieciom niewinności. Dla każdego coś dobrego. Następnie zaopatrzyłem się w tradycyjną męską spódnice - Langi. Birma to praktycznie jedyny kraj Azji, gdzie ciągle nosi się tradycyjne stroje. Tutaj są o tyle nietypowe, że faktycznie na pierwszy rzut oka wyglądają jak damskie spódnice. Ich sposób wiązania na jest jednak całkiem odmienny co dodaje im ewidentnej męskości. Co więcej czasem nawet łatwiej rozróżnić kobiety i mężczyzn. Jeden rzut oka na sposób zawiązania Langi i już wiemy. W naszej kulturze obecnie to nie takie proste... Kotlet wskoczył więc w spódnicę i muszę przyznać, że całkiem to wygodne. Gdy zrzuciłem spodnie i zostałem w samych gaciach pod spodem to była już bajka! Wreszcie pełen przewiew! Chłopy, naprawdę nie wiemy co tracimy przez niechodzenie w spódnicach. Po tych wszystkich przystosowaniach zaczęła się uczta. Wiele osób mówiło mi, że kuchnia birmańska nie jest zbyt szczególna. Niestety tym razem muszę przyznać rację tej większości. Oczywiście wszystkiego popróbowałem z uśmiechem na twarzy, ale do wspaniałości z Tajlandii, Laosu czy Chin to było temu daleko. Wszystkiego mieć nie można. 



Przygotowania do makijażu dla Kotleta

Kotlet w Langi



Po całym dniu rodzina traktowała mnie autentycznie jak własnego syna. Nie mogłem się temu nadziwić. Spotkałem wiele dobra w czasie podróżowania, ale jednak po jednym dniu ciężko aż tak się zżyć. Ojciec podsumował wszystko zdaniem 'Dzisiaj nasza rodzina liczyła nie pięć, a sześć osób. Dziękujemy, że byłeś z nami'. Może brzmi to wszystko trochę tandetnie. Powiem szczerze, dla mnie też tak to wyglądało. Tacy jednak są Birmańczycy! Nie mają wiele do czynienia z obcokrajowcami i jak jakiegoś spotkają ofiarują mu wszystko co mają, choć czasami nie do końca wiedzą jak to zrobić. Moje złe podejrzenia wynikały właśnie z tej 'sztuczności' ich zachowania. Później miałem jeszcze kilka takich sytuacji i widok lekko poddenerwowanego Birmańczyka, mówiącego 'Przepraszam, ale to mój pierwszy raz gdy rozmawiam z obcokrajowcem. Bardzo chciałbym pana poznać i opowiedzieć o Birmie' zwyczajnie przestał mnie dziwić.

Winny jestem jeszcze jedno wytłumaczenie. Żeby podkręcić atmosferę napisałem, że straciłem 30$. Owszem. Pomimo mojego ciasnego budżetu, nie mogłem się powstrzymać, żeby w jakiś sposób dorzucić się do budowy nowego domu dla rodziny, która w ciągu jednego dnia potrafiła podzielić się ze mną wszystkim co mieli, choć potrzebują tego dużo bardziej ode mnie. 

Na dom zbierają też synowie. Po dwie puszki dla najstarszego i najmłodszego oraz jedna dla średniego 'bo jest gruby i dużo wydaje na słodycze'.
Kolejnego dnia w Yangon wsiadłem do pociągu. Nie żebym się gdzieś wybierał. Pociąg nazywa się Yangon Circle Train i zatacza pętlę wokół całej okolicy, zbierając po drodze mieszkańców wiosek wprost do stolicy. Jest to idealny sposób, żeby zobaczyć trochę prawdziwej Birmy. Za 60 groszy (ja niestety nie znałem ceny i kasjer naciągnął mnie na wyższą klasę za 3,50zl) można zobaczyć zarówno tereny miasta, jak i te podmiejskie. Nie wszystkie widoki są oczywiście miłe dla oka. Kilka pierwszych stacji to głównie targi i przekupki walczące o klienta. Później zaczynają się biedne dzielnice, gdzie ludzie zwyczajnie mieszkają przy torach. Prowizoryczne szałasy może i w tej chwili wystarczały, ale nie wiem jak oni sobie radzą w porze deszczowej. Opuszczając miasto krajobraz drastycznie się zmienia. Pojawiają się ludzie brodzących po pas w wodzie na polach i doglądający swoich upraw. Moja wizyta przypadła na koniec pory suchej, więc tak naprawdę powinien być rolniczy zastój. Mimo to można było obserwować wręcz eksplozję zieleni na irygowanych ziemiach. Podróż koleją trwała ponad 3 godzin, choć do pokonania było tylko 40km. Zarówno warunki, jak i tempo można śmiało porównać do PKP na odcinku Kraków - Katowice. Jak w domu.

Stoi na stacji...



 Ruszyła maszyna po szynach ospale...

Siedzą i jedzą tłuste kiełbasy...



Taka oblecha, że nawet na rysunku głupio pokazać
Mimo zwyczajowego unikania zabytków, postanowiłem zaliczyć najbardziej znany w stolicy, czyli Złotą Pagode. Muszę przyznać, że rozmiarami faktycznie robiła wrażenie, jednak jak to zwykle bywa dokładnie w czasie mojego pobytu przechodziła gruntowną renowację. Całość przykryta była kartonami pomalowanymi złotym szprajem. 'Jest złota? To co się pan czepia'. Jeszcze jeden powód wyższości wiosek nad zabytkami. Tam nigdy nie ma remontów.

Złota Pagoda z kartonu

Po drugiej już nocy w mojej przyjemnej kwaterze postanowiłem ruszyć w dalszą drogę. Z pewnych względów czas mnie naglił. Moim celem było Bagan - druga i ostatnia z 'must see' Birmy na mojej trasie. Wszyscy straszyli mnie 12 godzinami jazdy autobusem, ale ja jak zwykle optymistycznie założyłem jeden autostopowy dzień i jak zwykle się nie zawiodłem. Odcinek ten złożony był głównie z jedynej w Birmie autostrady, co w połączeniu z szalonym kierowcą dało niezły wynik. Później przesiadka na bramkach, gdzie strażnicy sami szukali mi transportu, kolejne odbicia na coraz to mniejsze drogi i już byłem kilkanaście kilometrów od celu. Birma to autostopowy raj. Z jednym 'ale'. Problem zaczynał się, gdy chciałem wysiąść. Prób wytłumaczenia idei namiotu już zaniechałem. Musiałem więc utrzymywać, że będę nocował w świątyni (to jest dla nich całkiem normalne). Wysiadłem więc przy jakiejś przypadkowej świątyni, których w Birmie jest dosłownie na pęczki i ruszyłem wzdłuż drogi, by oddalić się od cywilizacji. Tu 'problemy' się nie kończyły. Każdy z mijanych ludzi chciał mi pomóc, każdy proponował podwózkę do miasta (zazwyczaj darmową). Trudnością w autostopie w Birmie jest więc nadmierna pomoc ze strony mieszkańców. Oczywiście chwała im za to. Jakoś udało mi się wszystkim przetłumaczyć, że wszystko ze mną w porządku i że po prostu sobie idę bez celu. Wraz ze zmrokiem czmychnąłem w zarośla, dotarłem do jakiegoś nasypu kolejowego i znalazłem idealne miejsce na namiot. 

Od momentu wyjechanie że stolicy krajobrazy Birmy stały się dziwnie swojskie. Przeważały równiny z lekkimi pagórkami. Nieprzyjacielską dżunglę zastąpiły puste przestrzenie. Równo zaorane pola uprawne tworzyły długie pasy. Łagodnymi łukami omijały każdą palmę na drodze. Najpierw myślałem, że po prostu widoki są ładne i dlatego nie mogę oderwać wzroku od okna. Później znowu zorientowałem się, że powód jest inny. Gdyby tak zamienić palmy na jabłonie, czeremchy, a może nawet czasem na jakąś sosenkę. Gdyby tak woły pociągowe zastąpić Ursusami. No i gdyby trochę temperaturę obniżyć. Tak... Te krajobrazy miały w sobie coś z tych najpiękniejszych na całym świecie wiosek. Polskich. 

Wsi spokojna...


Przydomowa pompa wody


Koryto rzeki w oczekiwaniu na porę deszczową

Jeszcze przed budzikiem zerwał mnie ze snu przejeżdżający pociąg. Przez chwilę się przestraszyłem, że ktoś odnalazł moją kryjówkę, ale gdy wyszedłem z namiotu doceniłem w świetle dziennym kunszt mojego kamuflażu. Byłem schowany lepiej niż radzieckie czołgi w okopach. Wiedząc, że nic mi nie grozi, spokojnie zjadłem śniadanie, rozkoszowałem się wschodem słońca i dopiero leniwie złożyłem namiot. Szedłem przez pola w stronę drogi, gdy dotarło do mnie głośne 'Hello, hello!'. Udałem, że nie słyszę, spuściłem wzrok i przyspieszyłem kroku. Niestety dobiegły mnie kolejne okrzyki. Rozglądnąłem się i zobaczyłem kobietę machającą do mnie z daleka. Ciężko było ocenić czy ma dobre intencje czy może chce mnie wypytać gdzie spałem. Popatrzyłem dookoła licząc, że w promieniu kilometra jest jeszcze ktoś inny, kogo mogłaby wołać. Uznając, że ucieczka byłaby komiczna, udałem się w jej kierunku. Najwyraźniej rodzina domyśliła się, że spałem gdzieś w polach. Córka specjalnie wezwana z tego powodu zeznała, iż widziała mnie wczoraj w centrum wsi. Nie mieli jednak żadnych obiekcji na ten temat. Co więcej, napoili mnie kawą i herbatą oraz próbowali nakarmić śniadaniem. Wyjątkowo odmówiłem, wciąż niezbyt dobrze się czując po ostatnim starciu z kuchnią birmańską. Po tysiąckrotnym powtórzeniu, że nie potrzebuję podwiezienia, wypuścili mnie na drogę. 

Znajdź jeden szczegół na obrazku

Po niecałej godzinie byłem już w Bagan. Zrobiłem szybki rekonesans noclegowy, ale tak jak podejrzewałem - ceny nie schodziły poniżej 12$. Trzeba było wymyślić co innego. Najpierw jednak przyszedł czas na sławne bagańskie świątynię. Patrząc na odległości na mapie od razu wiedziałem, że jedynym wyjściem jest rower. Zostawiłem plecak, pożyczyłem jakąś kozę za 1,5$ i ruszyłem przed siebie. Świątynie w Bagan to ogromny kompleks obiektów buddyjskich i hinduistycznych. Liczą sobie blisko tysiąc lat, ale historycy nie są do końca pewni ich genezy. Najważniejszy fakt to ich liczba. Dosłownie tysiące budowli rozsianych na wielu kilometrach kwadratowych. Tyle teorii, teraz moje subiektywne zdanie. Świątynie w Bagan biją na głowę każdy dotychczasowy zabytek w mojej podróży. Naprawdę. Według mnie jest to absolutny hit całej Azji południowo-wschodniej. Owszem, turyści pojawiają się w kilku największych świątyniach, jednak tych mniejszych jest tyle, iż można spędzić cały dzień w samotności eksplorując kolejne budowle. Cały teren jest idealnie równy i słabo zalesiony, więc po wyjściu na dachy widok zapiera dech w piersiach. To co najbardziej uderza, to fakt, iż Birmańczycy zdają się nie zauważać majestatu budowli. Jak gdyby nigdy nic uprawiają sobie rolę na całym terenie. Pewnie tylko mamroczą trochę pod nosem, że muszą prowadzić woła dookoła świątyni. Dodaje to ogromnego uroku całemu miejscu. 
















Kotlet w Bagan
Przed zachodem słońca oddałem rower, zabrałem plecak, zrobiłem małe zakupy i stopem wróciłem do świątyń. W ciągu dnia udało mi się znaleźć jedną szczególnie obiecującą. Oddalona od głównych atrakcji, wystarczająco duża, żeby zapewnić krajówkę, ale odpowiednio mała żeby nie przyciągać ciekawskich. Dodatkowo schody na dach były tak schowane, że nikt bez ogromnego samozaparcia by ich nie znalazł. Świątynia Kotleta! :) Dzięki temu mogłem oglądać zachód w idealnej ciszy i spokoju. Gdy zaczęło się ściemniać, uznałem że w sumie nic nie stoi na przeszkodzie, żeby noc spędzić na jej dachu. Skoro nikt nie pojawił się tu w ciągu dnia, to mała szansa, żeby zjawił się po zmierzchu. Rozbiłem namiot obok posągu Buddy, wyłożyłem się na karimacie i w świetle księżyca obserwowałem zarysy wszystkich budowli, aż po horyzont. Był to najbardziej epicki nocleg z wszystkich dotychczasowych. 

Kotlet w swojej świątyni - zdjęcie specjalnie dla kolegi Pawła :)

Gotuj z Buddą

Zachód Słońca w Bagan


Przed wschodem usłyszałem jakiś dziwny szum. Skądś go znałem, choć nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Wystawiłem jedno oko z namiotu i zauważyłem na horyzoncie wznoszące się powoli kolorowe czasze. Dopiero wtedy zaskoczyłem. Jedną z największych atrakcji Bagan i całej Birmy są loty balonem o poranku. Momentalnie wyskoczyłem z mojego szmacianego domku, bo wiedziałem, że widoki będą pierwszorzędne. Kilka miesięcy temu mieliśmy szczęście oglądać coś takiego w tureckiej Kapadocji. Oczywiście Bagan nie jest tak znane (według mnie 'jeszcze' - to miejsce ma ogromny potencjał!), więc i balonów było mniej. Kolejny raz doceniłem jednak moją świątynię, dzięki której mogłem cieszyć się tą niesamowitą chwilą bez dźwięków migawek dookoła. Choć muszę przyznać, że ta w moim aparacie też często strzelała. Dzięki balonom wschód słońca chyba jeszcze przebił zachód. Przez ten nadmiar emocji w ostatniej chwili zorientowałem się, że lada moment balony przylecą nade mnie, a ja cały czas mam rozłożony nielegalny namiot na szczycie świątyni. Pół biedy ludzie, którzy by mieli niezłe widowisko, ale ktoś z obsługi na pewno zadzwoniłby po kogo trzeba. W trzy minuty obóz był już tylko rulonem materiału. Jak gdyby nigdy nic udawałem turystę, który właśnie przyszedł ze swojego hotelu na wschód słońca. Gdy wszystkie balony odleciały w siną dal, rozłożyłem się z kuchenką, śniadaniem i nie mogłem się oprzeć spędzeniu jeszcze kilku godzin na dachu Mojej Świątyni. 

Pora wstawać, Buddo!

Coś się święci...



Balony nad Świątynią Kotleta

Wreszcie ukłoniłem się kilka razy Buddzie, zszedłem moimi tajemnymi schodami, pomachałem Buddzie również z dołu i wyszedłem na drogę. Do Mandalay zabrała mnie miła, wielopokoleniowa rodzinka. Prowadził 35 letni facet, który o dziwo nie mówił po angielsku. Płynną rozmowę ze mną prowadziła jego babcia - około 80 lat. Co najlepsze, w kąciku tylnej kanapy siedziała stłoczona mama owej babci. Bagatela, 104 lata. Strasznie się o nią bałem, bo przeze mnie ścisk z tyłu był znaczący, ale staruszka nie zdradzała oznak zmęczenia. W Mandalay nie miałem wyjścia - musiałem znaleźć nienamiotowy nocleg. Potrzebowałem tam spędzić dwa dni, a wyjeżdżanie codziennie z wielkiego miasta mi się nie uśmiechało. Najtańsza opcja - 8$ za pokój (celę?) na wymiar łóżka, wielkim ryglem zamiast zamka, łazienką metr na metr (oczywiście prysznic+kibelek) na 20 pokoi i wszelkimi insektami w gratisie. Za to z wifi! Działało tylko jak wiatr wiał od Tajlandii, ale lepsze to niż nic. 

Most drogowo kolejowy. Gdy jedzie pociąg samochody czekają. Genialne w swojej prostociew

Wiele do zobaczenia w Mandalay nie ma. Gdy tak zaczyna się opis miasta w przewodniku to zaczynam odczuwać ekscytację. Znaczy, że trzeba będzie szukać samemu! Tak było i tym razem. Miasto ma swój urok, jednak jest on bardzo specyficzny. Specyfika opiera się w głównej mierze na zapachu. A właściwie to nazwijmy to po imieniu - smrodzie. Tak, Mandalay niewyobrażalnie śmierdzi. Wszelkie znane nam spaliny miejskie to przy tym perfumy. Tu śmierdzi zupełnie inaczej. Wzdłuż każdej ulicy poprowadzone są ścieki lakonicznie przykryte luźnymi płytami betonowymi. Gdy znajdziemy się w ich pobliżu można zwyczajnie zemdleć na miejscu. Smród zgnilizny, fekaliów i rozkładających się odpadów jest nie do opisania. Spacerowanie z pełnym żołądkiem jest wysoce ryzykowne. Tak wyobrażam sobie Indie z ich legendarnym brudem. Skojarzenie całkiem na miejscu, bo w końcu to już niedaleko. Potwierdziły to też budki z jedzeniem indyjskim. Nie odmówiłem sobie zawitania do jednej z nich. Kupiłem zwykły placek z mięsem i po pierwszym kęsie poczułem się jak... w Mongolii! No mówię Wam, jota w jotę jedzenie Jasona z Ułan Bator! Muszą mieć jakieś tajemne przyprawy, które sprawiają, że wszędzie smakuje ono tak samo. Tak samo wyśmienicie. 

Mandalay

Woda pitna ogólnodostępna. Trochę strach, ale...

Domy z drewna tekowego - miła architektoniczna odmiana

Indian style!

Miska z wodą samomyjąca - poprzednik wrzuca kubki po użyciu, a następny wyciąga czyste. Magia.

Z ciekawszych rzeczy w Mandalay zobaczyłem jedynie najdłuższy na świecie most z drewna tekowego. U nas to jeden z najdroższych surowców, a tu sobie cały most z niego budują. Bogacze birmańskie.

Minął tydzień w Birmie. Dzikie drogi, ciekawe stopy, niesamowite miejsca. Czemu więc post nie nosi tytułu na przykład 'Hardkor w Birmie'? W dodatku walnąłem posta na pół dnia czytania i śmiałem go nazwać 'wstępem'. Otóż to był tydzień Birmy, o której opowiadali mi wszyscy po drodze. Teraz chcę poszukać tej drugiej. Kieruję się na północ. Drogi w tamtą stronę są zamknięte dla turystów ze względu na różne zakazy polityczne oraz napięcia militarne. Przynajmniej tak było pół roku temu. Nowszych informacji brak. Jak dobrze pójdzie może uda mi się przedostać koleją. Uznałem, że jeden z ostatnich dzikich krajów Azji południowo-wschodniej jest dobrym miejscem do eksploracji poza utartymi szlakami. Zobaczymy ile z tych planów się uda. Tak czy inaczej, jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli to na jakiś czas odmeldowuję się z internetu.

Kotlet na dachu swojej świątyni myśli co dalej

9 komentarzy:

  1. Wydaje mi się, że oczy masz trochę bardziej skośne już :p Gdzie Ty tam Polskę widzisz to nie wiem - chyba jakaś fatamorgana. Może w tych niedostępnych regionach Birmańczycy kitrali jakieś niedorzecznie superanckie miejscówki i teraz Ty je odkryjesz i będą się nasze wnuki uczyć jak o Magellanie - wow, poleciałem - Powodzonka! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze w Bhutanie ludzie chodzą w tradycyjnych strojach :)
    No ale tam to jest jeszcze większy hardkor niż w Birmie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spotkalem goscia ktory byl w Butanie. Podobno juz az takiego hardkoru nie ma ale koszty dziennego utrzymania sa delikatnie mowiac wygorowane :P

      Usuń
  3. - "Dlaczego? Socjalizm, Panie kochany!"
    - Niech żyje!

    - " i przy każdych moich krzykach zwalniał"
    - Nie potrafię sobie Ciebie wyobrazić krzyczącego.

    Czytając, czekałem po cichu na to zdjęcie. Bach! Jest! I jeszcze podpis! Ale mi się micha cieszyła :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Nielegalny nocleg pod krzyżem w Mostarze, teraz przy Buddzie na dachu świątyni. Jak tak dalej pójdzie, religie się skończą :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze troche nielegalnych miejscowek na pewno zostalo ;)

      Usuń
  5. Nadrabiam lekturę! Już niedługo!

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń