wtorek, 24 lutego 2015

Kotletowy Szlak Na Ziemi. Cz. 2

Mnisi buddyjscy. Mają w sobie jakąś nieokreśloną tajemnicę. Każdy wydaje się zagadką. Każdy ma w oczach niewypowiedzianą mądrość. Klasztory umiejscowione gdzieś wysoko w górach to natomiast istne siedlisko tajemnic. Moja mina, gdy zobaczyłem jeden z nich na szczycie Góry, była więc prawdopodobnie zbliżona do min zdziwionych mnichów. Taka niema cisza trwała dobrą chwilę. Nie mam pojęcia kto był bardziej zaskoczony. Wreszcie się opamiętałem i wydukałem 'Eee, Minglaba?'. Znaczy 'Dzień dobry', jedno z niewielu birmańskich słów jakie znałem. Na odpowiedź musiałem trochę poczekać. Nie wiem czy ich zdziwienie było spowodowane widokiem człowieka, widokiem białego człowieka, widokiem człowieka wychodzącego z lasu czy widokiem człowieka z ogromnym plecakiem. Prawdopodobnie wszystko naraz.

Po chwili zaczęli jednak dawać oznaki życia. Szybko nawiązaliśmy kontakt uśmiechowo-uśmiechowy. Polecam ten język obcy. Do nauki wystarcza lustro w domu, a dogadać się można w każdym zakątku świata. Miałem nadzieję na jakiegoś wysoce wykształconego mnicha, który będzie mówił po angielsku. Faktycznie, sprowadzono do mnie kogoś na kształt przeora, ewidentnie przodującego wiekiem. I faktycznie znał angielski. 'Yes' i 'No'. Jako, że i tak nie rozumiał moich pytań, więc zazwyczaj łączył te dwa słowa w jedno.
Czułem się jak we śnie. Oto nagle wylądowałem w jakimś buddyjskim klasztorze i siedzę sobie wygodnie po turecku z wszystkimi mnichami. Brzmi jak zmyślona bajka. Musiałem się jednak jakoś w tym odnaleźć. Od razu było widać, że jak na buddystów przystało, nie odczuwają nawet cienia złości, iż nagle wtargnąłem z lasu prosto do ich królestwa. Ba! To mnie podjęto jak króla. Najpierw ugoszczono chlebem i herbatą, później jeden z mnichów oprowadził mnie po klasztorze. Zbliżało się południe, więc mnisi zbierali się na ostatni posiłek tego dnia (w klasztorze nie je się po 12, bo właśnie wtedy wszystkie pokarmy ofiarowane są Buddzie). Oczywiście zostałem zaproszony. Przeżycia spożywania strawy w ciszy w kręgu mnichów nie zapomnę chyba do końca życia.

W klasztorze spędziłem sporo czasu. Nie mogłem nacieszyć się miejscem, w które wepchnął mnie ślepy traf. Zastanawiałem się nawet czy nie zostać tam na noc, ale nie miałem pojęcia, czy wypada o to zapytać. Ostatecznie więc w 'uśmiechowym' poprosiłem o zapas wody i powiedziałem, że ruszam w dalszą trasę. Tysiące razy ukłoniłem się każdemu mnichowi. Niestety nie mam wiele zdjęć z klasztoru. Zwyczajnie nie chciałem w jakikolwiek sposób kogoś urazić. 

Wnętrze klasztoru


Klasztorna małpka


Moja trasa wiodła ostro w dół i dalej w stronę rzeki. Maszerując i ciągle będąc pod wrażeniem ostatniego przeżycia, wiedziałem, że muszę się w końcu zmierzyć z tym kolejnym problemem na mojej drodze. Rzeka. Z góry widać było, że otacza ją ewidentne bagno. Po drugiej stronie, w oddali majaczyły pola ryżowe. Pytanie jak się tam dostać. Pomyślałem, że mogłem kupić w Bangkoku dmuchany materac i nim przeprawić się z plecakiem na drugi brzeg. Genialne pomysły zawsze przychodzą po czasie. Innym pomysłem było wołanie do łodzi i łapanie rybakostopa. Uznałem ostatecznie, że wszystko po kolei. Najpierw zejdę na dół, a później zajmę się rzeką.

Problem

Nie przeszedłem stu metrów, gdy usłyszałem za sobą odgłos biegu. To jeden z mnichów postanowił mi towarzyszyć. Nie wiedziałem do końca, jak długo chce ze mną iść, ale cieszyłem się z niemego towarzystwa. Szło się raźniej. Na dole czekało mnie zaskoczenie. Przy brzegu przycumowanych było kilka łódek. Zaskoczenie numer dwa - mój buddyjski kompan pobiegł gdzieś drogą i po chwili wrócił z dwoma mężczyznami. Zjawili się znikąd. Byli oni robotnikami, którzy budowali nową stupę, nomen omen, u stóp Góry. Jak można się domyślić łódki były ich własnością. Mnich tłumaczył im coś zaciekle, wymachując w moim kierunku, aż wreszcie dał znać, że właśnie załatwił mi transport na drugą stronę rzeki. Tego dnia wyczerpałem chyba limit farta na kilka lat. Gdyby nie te łódki to przecież siedziałbym tam do dzisiaj i czekał na zmiłowanie. Z perspektywy czasu sam nie mogę w to uwierzyć. 

Mój milczący towarzysz



Cud

Pożegnanie z mnichem

Charon

Ostatni rzut oka na wschodni brzeg jeziora

Moi wioślarze byli bardzo dobrzy w języku uśmiechowym. Nie schodził im on z twarzy ani na moment. Ja natomiast drżałem z przerażenia patrząc na stan łódki. Oczywiście nie mogłem narzekać - w końcu płynąłem do celu, jednak przelewająca się woda przez burty napawała mnie lekką grozą. Jakby nie patrzeć miałem ze sobą cały dobytek. Zwodowanie go nie było tym, o czym marzyłem. Jeden z wioślarzy mówił trochę po angielsku. Bansz - jak się przedstawił. 'Dobrze, że nie Charon' miałem ochotę zażartowac, ale pewnie nie było to na miejscu. Niemniej jednak po kilku minutach zostałem wysadzony na drugim brzegu. A właściwie na kępie trawy, która wystawała ponad bagnem. Siłą wepchnąłem przewoźnikom kilka groszy za podwózkę i skokami ruszyłem w stronę widocznej w oddali ścieżki. Po tak obfitym w wydarzenia dniu myślałem tylko o znalezieniu noclegu i ugotowaniu jakiegoś obiadu. Z pomocą znowu przyszła nieużywana chatka po żniwach. Trochę zaniedbana, więc zacząłem od małego sprzątania, zamiecenia podłogi i już czułem się jak w domu. 

Drugi brzeg był trudniejszy do wędrowania. Co prawda mokradeł może mniej, ale za to jak już były to z gatunku bagien-ninja. Idzie sobie człowiek spokojnie pięknym polem, zapatrzony w dal na jezioro, rozmarzony, a tu nagle Plask! Pół nogi w bagnie i pozostaje się tylko modlić, żeby ją wyciągnąć razem z butem. Ścieżki też zachowywały się jak zwariowane. Wyprowadzały mnie albo w mokradła, albo do centrum wiosek. Z dwojga złego wolałem chyba to pierwsze. W wioskach wzbudzałem gigantyczne zainteresowanie. Do tego stopnia, że dostanie wody trwało kilkanaście minut, w czasie których każdy członek rodziny musiał mnie dokładnie obejrzeć. U pewnej rodzinki chciałem zostawić śmieci. Bardzo chętnie na to przystali. Zanim jednak trafiły do śmietnika zostały rozłożone na części pierwsze i przestudiowane. Największą sensację wzbudzały puszki po jedzeniu, których tu chyba nigdy nie widziano. 

Wioska przed przejściem Kotleta

Wioska po przejściu Kotleta

Dom w kursywie

Idąc główną drogą w osadach, każdy chciał mi w jakiś sposób pomóc. Weź tu człowieku każdemu na migi objaśnij, co robisz i gdzie idziesz. Pewna wioska. A właściwie już sporo za nią. Wydawało mi się, że się uwolniłem. Dogoniono mnie skuterem. Na tyle skutera zapakowana piękna dziewczyna. Ładnie ubrana, uśmiechnięta, z wszystkimi zębami. Rzec by można - miastowa. Odszukano ją gdzieś w wiosce i dowieziono do mnie, gdyż znała kilka słów po angielsku. Mieszkańcy po moim przejściu nie mogli przeżyć, że nie wiedzą czemu ich nawiedziłem. Za wszelką cenę musieli się dowiedzieć. Poruszyli całą okolicę, po czym przywieźli niewiastę na lśniącym rumaku. Pogadaliśmy chwilę, a następnie została odwieziona, aby zanieść wesołe nowiny do wioski.

Noclegi w opuszczonych chatach nadal się sprawdzały. Musiałem być jednak bardziej uważny, gdyż czasem chaty okazywały się nie takie opuszczone pomimo zarwanego dachu czy dziur w podłodze. Zwykle wybierałem noclegi więc w zaroślach z pięknym widokiem na jezioro. 

Wreszcie dotarłem do prawie ostatniej przeszkody na mojej trasie. Bramki policyjne, które miały bronić terenów północnych jeziora. Ja musiałem je pokonać w kierunku odwrotnym. Starym sposobem przemieszczałem się nad samym jeziorem. Bagna jak zwykle wyskoczyły znienacka. Walczyłem jak mogłem, ale tym razem musiałem się poddać. Zwyczajnie nie było mowy o ich pokonaniu bez siedmiomilowych butów. Odbiłem więc w stronę drogi rozpaczliwie szukając jakiejś ścieżki wzdłuż jeziora. Nic. Dach budki strażniczej początkowo odległy, teraz stawał się coraz większy. Z prawej nadal bagna, nijak nie dało się odbić. Zacząłem już przybierać uśmiech słodkiego idioty, który nie ma pojęcia o żadnych zakazach i generalnie to nie wie skąd się tu wziął. Oczywiście nie była to moja jedyna strategia. W czasie tych wielu dni miałem okazję wymyślić trochę bajeczek o mniejszej lub większej wiarygodności. W tamtym momencie zacząłem je sobie wszystkie przypominać. Nagle jest! Z boku pokazała się ledwo widoczna ścieżka przez bagno. W ułamku sekundy rzuciłem się w jej stronę. Odczekałem chwilę i nasłuchiwałem krzyków, sugerujacych że ktoś mnie zauważył. Cisza. Chyba się udało i zniknąłem w krzakach zanim mundurowi mnie wypatrzyli. Chwilowo byłem bezpieczny.

Ostatni nocleg. Na powrót mocno schowany w trzcinach. Za to z obowiązkowym widokiem na jezioro. Ostatnie nocne wpatrywanie się w gwiazdy, ostatnie nocne przepędzania szczurów polnych z pobliża namiotu i wreszcie ostatnie śniadanie. Ogromne. W końcu trzeba było skończyć zapasy. Ugotowałem też resztę ryżu jako prowiant na długą drogę powrotną. Wszystko wskazywało, że tego dnia uda się dokończyć Szlak. Końcówka jak to zwykle bywa była ciężka. Plecy już się nie skarżyły tylko ordynarnie wrzeszczały o koniec. Ostatnie kilometry tradycyjnie ciągnęły się w nieskończoność. Tylko jezioro zdawało się nie widzieć tej walki i trwało w swoich przepięknych widokach.

Doszedłem do wioski. Ostatniej na Szlaku. To przez nią wiodła trasa powrotna do Hopin i dalej - do cywilizacji. Od razu uderzyły mnie jej symptomy. Szersze drogi, czasem jakiś samochód pomiędzy skuterami, sklepy 'wchodzone' a nie tylko stragany przy domach, no i ludzie nie przeżywali aż takiego szoku na mój widok.
- W stronę Hopin to dobrze idę? - zapytałem przypadkowego kierowcy.
- Ano dobrze. My tam zaraz jedziemy, jak chcesz to wskakuj na górę.
Lepiej być nie mogło. Nie liczyłem na stopa na tym odcinku. Dodatkowym atutem była jazda z miejscowymi i większa szansa na minięcie kontroli cichaczem. Przede mną były już ostatnie przeszkody. Wiedziałem, że jeśli birmańska biurokracja działa tak dobrze jak policja to istniała duża szansa, że ktoś połączył fakty mojego wjazdu w stronę jeziora, wymeldowania się z Lonton zaledwie po jednej nocy i braku wpisu w rejestr wyjazdów. Jeśli tak było musiałbym się gęsto tłumaczyć i prawdopodobnie skończyłoby się dużymi kłopotami. W myślach widziałem pana w uniformie przeglądającego mój paszport ze słowami 'Pan Polak? A tak... Już trochę pana szukamy...' Wiedziałem, że ryzyko było dosyć spore. 

Transport powrotny

Z tym większą radością wskoczyłem więc na dach ciężarówki wyładowanej po brzegi workami z ryżem. Położyłem się na szczycie, zmrużyłem oczy udając choć trochę Azjatę i pozostało mi czekać na rozwój wypadków. Pierwsze bramki minęliśmy. A przynajmniej tak mi się wydaje, bo ich nie zauważyłem. Zaczęła się godzinna wspinaczka na górską przełęcz, gdzie czekała kolejna kontrola. Pech chciał, że na przełęczy kierowca musiał dolać wody do chłodzenia. Starałem się upodobnić do worków z ryżem jak tylko mogłem, ale się nie udało. 'Barang!' - usłyszałem głos z budki. To słowo poznałem bardzo dobrze, bo towarzyszyło mi na każdym kroku. 'Obcokrajowiec'. Nie dało się dłużej udawać. Odwróciłem się i zobaczyłem małego Rambo. Brak postury nadrabiał ogromnym karabinem i pasem nabojów. Z najbardziej niewinnym uśmiechem, jaki udało mi ie przybrać, zeskoczyłem z ciężarówki. Rambo wysłał do mnie urzędnika. Na całe szczęście ten był dużo bardziej przyjazny. Powiedział, że nie potrzebuje paszportu, mam mu tylko podać swoje dane. Idealnie. Wystarczyło kilka zupełnie przypadkowych literówek przy dyktowaniu nazwiska i sprawa byłaby załatwiona. Niestety w połowie imienia okazało się, że urzędnik średnio umie angielski alfabet. Poprosił więc o paszport. No i tu musiałem posunąć się do małego przekrętu. Wykorzystałem nasz piękny kraj z podwójnymi imionami. Chwila odpowiedniego wskazywania palcami i oto nad jezioro Indawgyi przyjechał 'Mateusz Kotlarski', a wyjechał 'Mateusz Wojciech'. Miałem nadzieję, że to załatwi sprawę i nawet jeśli ktoś kiedyś połączy tych dwóch Polaków to mnie w okolicy raczej nie będzie. Chodziło o doraźne rozwiązanie problemu, w razie gdyby ktoś chciał sprawdzać datę mojego wjazdu. Urzędnik się uśmiechnął i odszedł ze swoją księgą. Wskoczyłem na worki z ryżem i w miarę uspokojony wyłożyłem się wygodnie.
Rambo
Ostatni rzut oka na Indawgyi

Kotlet próbuje zrobić smutną minę. Zamiast tego robi z siebie głupka

Zasłużona puszka Coli!

Nie tylko ja postanowiłem odpocząć

Kotletowy Szlak Na Ziemi :)



Życzliwy kierowca wyrzucił mnie w Hipon jeszcze przed budką mundurowych, co pozwoliło mi dojść do dworca kolejowego labiryntem małych uliczek, a tym samym wreszcie zakończyć ukrywanie się. Wesoły wkroczyłem na stację, zakupiłem bilet na wieczorny pociąg do Mandalay i wygodnie ułożyłem na ławce.

Chyba pora wracać...

Miałem kilka godzin czekania. Siedziałem w budce kolejarzy, do której mnie zaprosili. Miałem stamtąd niezły punkt obserwacyjny. Tłumy wlewające i wylewające się z kolejnych pociągów. Każdy gdzieś biegł, targał jakieś bagaże. Kolejarze trwali w maraźmie, który trwał aż do pojawienia się kolejnych składów. Z CB radia co jakiś czas skrzeczał głos prawdopodobnie donoszący o opóźnieniach. Wiatrak wisiał sobie w bezruchu pewnie już kolejne dziesięciolecia. Wnętrze pomieszczenia wyglądało dokładnie jak kwatery wojskowe Azjatów z filmów o wojnie wietnamskiej. I w tym wszystkim Kotlet. Z myślą, że udało mu się dokonać czegoś dla siebie wielkiego. Z powoli schodzącą adrenaliną tych wszystkich dni. Jak zwykle w takich momentach pojawiły się myśli co dalej. Kilka dni w Mandalay na regenerację, stopowanie przez całą Birmę, powrót do Tajlandii, a później...? Chwilowo odrzuciłem wszelkie plany. Wróciłem myślami wstecz i znowu mogłem napawać się jeziorem Indawgyi.


Na koniec jeszcze kilka mniej lub bardziej ciekawych kwestii. Co Kotlet jadł? Dziesięć dni marszu z całymi zapasami na plecach do łatwych nie należy. Po drodze mijałem czasem wioski, jednak zaopatrzenie sklepów ograniczało się zwykle do coli, kawy instant i whisky 'Royal Class' (pozostałość po Brytyjczykach, jak mniemam). Raz udało mi się kupić jajka, z których urządziłem sobie następnego poranka nielada ucztę. Bardzo często zapraszano mnie też na posiłki do domów, jednak nie chciałem żerować tylko na gościnności. Poza tym samowystarczalność była jednym z założeń tej wyprawy. W Bangkoku na zakupach spędziłem blisko dwie godziny. Stosowałem starą zasadę stosunku kaloryczności do wagi. Oprócz tego doszedł jeszcze jeden aspekt. Jak najmniejsze zużycie wody. Wiedziałem że będzie ona moją zmorą. Miałem ze sobą tabletki do jej uzdatniania podarowane mi jeszcze w Namtha przez Rolfa, jednak picie wody z rzek to była ostateczność. Udawało mi się zwykle nabrać wody u kogoś w domu. Byłem przekonany do jej przydatności, aż do czasu gdy poprosiłem pewnego gospodarza o wodę, a ten pokazał na jezioro i przykazał sobie trochę nabrać. Mam nadzieję, że inni mieli wodę z pewniejszego źródła. Na razie żyję.

Na śniadania przewidziałem pół kilo płatków owsianych i sporo suszonych owoców. Było trochę monotonnie, ale za to pożywnie. Pozostałe posiłki oparłem, jak przystało w Azji, na ryżu. Jadłem więc ryż z rybami z puszki, ryż z suszoną wieprzowiną, ryż z rodzynkami, ryż z curry,  a nawet ryż z masłem orzechowym. Niosłem też trochę chińskich kiełbasek o większej zawartości cukru niż mięsa. Półroczna data ważności bez trzymania w lodówce była chyba tylko z przyzwoitości - wytrwałyby pewnie dwa razy tyle. Do spożycia bezpośredniego się nie nadawały, ale po podsmażeniu były rarytasem. Do smażenia potrzebowałem oleju, o czym przypomniałem sobie poniewczasie. Od czego się jednak ma łeb jak sklep. Rozparcelowałem zupki chińskie i wydobyłem z nich dołączany tłuszcz. Nadawał się jak znalazł. Co dalej w menu... Fasola w puszce o wdzięcznej nazwie Hope, czyli Nadzieja. Ta ostatnia nie była może strzałem w dziesiątkę pod względem wagi, ale właśnie ją za najlepszy posiłek w ciężkich czasach uznawał Sknerus McKwacz podczas gorączki złota w Klondike. Komiksy nie kłamią, więc wziąłem dwie puszki. Miałem też mąkę i co kilka dni piekłem coś w rodzaju chleba. Trochę gumowaty, bo mąka oczywiście ryżowa, ale z masłem orzechowym smakował wybornie. Suszona wieprzowina, ryby w puszkach, orzechy. Chyba tyle. Oprócz tego sporo przypraw azjatyckich, do których już mocno przywykłem. Wszystko razem i zapas zazwyczaj 4 litrów wody ważyło ponad 10 kilo. Plecy to oczywiście odczuły, ale specjalnego wyjścia nie było. Jak widać radziłem sobie jak mogłem i źle nie miałem. Jako, że Szlak zakończyłem dzień wcześniej niż planowałem końcówka była 'na bogato', a nie finiszowana na chińskich zupkach, jak to zwykle bywa.

Jajecznica z 6 jaj - powodzi się!
Ryż z Nadzieją

Kotlet - piekarz

Chleb z garnka a'la mongolska jurta

A czy TY zacząłeś już sezon grillowy?

Placki upieczone z zapasem na kilka dni

Przydziałowy deser

Ryż z rybką i widokiem

Masterchef!


Gdzie Kotlet spał? Pod namiotem. Zaskoczenie! Miejsca były różne. W obszarach blisko kontroli ostro się chowałem w krzakach, rozbijałem po zmroku i zbierałem razem ze słońcem. Paradoksalnie im głębiej w zakazane obszary tym byłem bardziej pewny siebie. Rozkładałem namiot na długo przed zachodem i wylegiwałem się przed nim ostentacyjnie. Czasem pod laskiem, na skraju polany lub po prostu nad brzegiem jeziora. Miłą odmianą były też opuszczone chaty, o których już wspominałem. Szybko przekonałem się, że mieszkańcy wiosek nie mają nic przeciwko mojemu nocowaniu w okolicy, choć gdy mnie widzieli przeżywali niemały szok. Często próbowali zapraszać do siebie, co tylko potwierdzało, że nie mają oni pojęcia o jakichkolwiek zakazach dla obcokrajowców. Grzecznie odmawiałem nie chcąc im narobić kłopotu w razie kontroli. Mistrzem był jeden pan, który dwie godziny po zmroku przyszedł na miejsce, gdzie wcześniej mnie widział i sprawdzał czy czasem nie zamarzłem. 




Jakie jest jezioro Indawgyi? Nieskazitelnie cudowne. Było to zdecydowanie najpiękniejsze miejsce, jakie odwiedziłem w Azji południowo-wschodniej i drugie w całej podróży (niepodzielnie króluje jednak Bajkał...). Starałem się nie mieć wielkich oczekiwań przed wędrówką, choć oczywiście jakieś na pewno były. Wszystko się sprawdziło. Obcokrajowców widziałem jedynie w Lonton, a i tam dosłownie garstkę. Na całym Szlaku spotykałem tylko miejscowych. Było ich całkiem sporo. Nie można powiedzieć, że jezioro jest dzikie i opuszczone przez ludzi. O takie niezamieszkane miejsca w Azji chyba trudno. Mimo to ludzie i natura żyją tu w jakiejś nieopisanej harmonii. Rzadkie gatunki ptaków zdają się nie zwracać uwagi na wiosłujących leniwie rybaków. Gdy gdzieś zasiedziałem się dłużej, ptaki jakby oswajały się z moim widokiem i nic nie robiły sobie z mojej obecności. Pewna noc. Ogromna sowa kołuje nad moją głową wpatrzoną w gwiazdy. Przyglądam się jej, ona mi i nagle zaczyna pikować prosto na mnie. Podskoczyłem z przerażeniem i pokazałem, że jednak jestem większy od niej. Przeprowadzila jeszcze około pięciu takich ataków. Nie ma śmiechu. Kiedy takie wielkie ptaszysko leci wprost na ciebie z wyciągniętymi szponami, ma się wrażenie, że naprawdę zaraz poniesie cię w siną dal.

Znad Indawgyi zapamiętam też codzienne wschody i zachody słońca. Jako, że chodziłem spać według naturalnych reguł, czyli ciemno = pora do łóżka, miałem okazję zawsze oglądać jedne i drugie. Najpierw z zachodniego brzegu, później ze wschodniego. Za każdym razem upiększali je rybacy. Jedyne czego mi brakowało to wieczornych ognisk. Pamiętam, jak nad Bajkałem wgapiałem się w nie bez końca. Nad Indawgyi nie mogłem sobie pozwolić na taki luksus. 





Wschody...


... i zachody


Doświadczenia nad jeziorem, były czymś kompletnie innym niż dotychczasowa Azja. Dziwnie to zabrzmi, ale ciężko mi będzie wrócić do rzeczywistości 'zwykłej' podróży. Taka wędrówka w wędrówce. Istna incepcja.

No i na koniec (obiecuję!) jeszcze kilka pytań i odpowiedzi. Czy byłem pierwszym człowiekiem, który obszedł jezioro Indawgyi dookoła? Na pewno nie. Czy byłem pierwszym obcokrajowcem, który to zrobił? Pewnie nie. Czy byłem pierwszym obcokrajowcem od wielu lat? Nie wiem. Czy przeżyłem największą przygodę w całym swoim życiu? Zdecydowanie tak. I to jest chyba najważniejsze. Nie zamierzam dzwonić do pana Guinnessa i pytać, czy ktoś to zrobił przede mną. Ważne, że doświadczyłem czegoś niesamowitego i dla mnie było to jedyne w swoim rodzaju. Nawet jeśli nie byłem pierwszy to udało mi się spełnić Marzenie. Nie jedno z tych, które siedzą gdzieś w głowie przez kilka lat. Takie bardziej zwyczajne, które pojawiło się spontanicznie. Takie, które wydawało się tak szalone, że aż niemożliwe do realizacji. Takie, którego spełnienie daje największą satysfakcję.

Czy miałem szczęście, że mi się udało? Nie. To za mało powiedziane. Szczęście było wylewane na mnie wiadrami, a wcześniej Opatrzność dowoziła go wagonami z Nieba. Bez tego nie dałbym rady. Jestem tego pewien.

Chciałbym Wam pokazać jakiś film znad Indawgyi. O tym, jak Kotlet przedziera się przez bagna, przeprawia przez rzekę z Charonem albo po prostu kroczy polami. Chciałbym, ale nie pokażę, bo niestety birmański internet na to nie pozwala. W zamian za to dorzucę więc piosenkę, która jakoś tak obijała mi się pomiędzy uszami przez całą wędrówkę. Prosta, krótka i idealna. Co ciekawe, gdy szukałem jej dla Was w internecie, dowiedziałem się, że słowa są napisane przez Edwarda Stachurę. Swego czasu produkowałem się o nim na ustnej maturze z polskiego, a teraz nuciłem jego słowa nad dzikim jeziorem w Birmie. Historia lubi zaskakiwać.



4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. W ielki
      O grom
      W spomnien
      ! :)

      Usuń
    2. Kotlet, po tej Twojej Przygodzie zaczynam lepiej rozumieć przysłowie:
      "Do odważnych świat należy".

      :)

      Usuń
  2. Kotlet znowu wygrał życie uśmiechem :)

    OdpowiedzUsuń