wtorek, 19 maja 2015

Brakujące ogniwo, czyli indonezyjski finisz

Jak się okazało w ostatnim poście Kotlet to trochę taki mały oszust. Sprawdza się to też w sprawie wszelakich obietnic na blogu. Wiele razy w ciągu podróży mówiłem, że przez jakiś czas nie będzie nic nowego, a tu po paru dniach atakowałem jakimś postem-gigantem. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Po (wstępnym!) powrocie do rzeczywistości na blogu ląduje więc ostatni nieopisany etap wędrówki. Wyprawa za Równik.

Indonezja miała być dla mnie tylko ostatnim, dosyć szybkim przystankiem w mojej podróży. W pewnym sensie była ona narzędziem niezbędnym do zrealizowania Ostatniego Marzenia, czyli dojechania autostopem na równik. Okazało się jednak, że przez tak krótki czas kraj ten zwyczajnie urzekł mnie swoim pięknem. Jeśli miałbym kiedyś stworzyć listę miejsc, gdzie chciałbym wrócić, to Indonezja byłaby w czołówce.


Pomysł przekroczenia równika autostopem pojawił się kilka miesięcy wcześniej. Uznałem, że skoro już jestem tak daleko od domu to warto zobaczyć jak się sprawy mają na drugiej półkuli naszego pięknego globu. Początkowo miałem nadzieję, że uda się tego dokonać jachtostopem, jednak złapałem łódkę płynącą na północ i ostatecznie z wielką łaską się zgodziłem. Niewiele zabrakło też z Singapuru, który leży jakieś 100 km ponad równikiem. Musiałem więc wykombinować coś innego. Padło na indonezyjską Sumatrę. Z racji niskich cen, najbardziej popularnym środkiem transportu na Sumatrę jest samolot. Ja jednak uparcie chciałem dokończyć podróż nie odrywając się od powierzchni Ziemi. Znalazłem więc jedyne morskie połączenie z Indonezją prowadzące z malajskiego miasta Melaka.


Z Singapuru do Melaki dotarłem dosłownie w kilka godzin i to z przerwą na stacji, gdzie odkopałem mój gaz pieprzowy i pałkę. Około 9 rano żegnałem się z Kubą, a o 14 byłem już zameldowany w hostelu w Melace. Okazała się ona chyba najbardziej urokliwym z odwiedzonych przeze mnie malajskich miast. Okupujący ją przez pewien czas Portugalczycy zadbali, aby miała starówkę z prawdziwego zdarzenia oraz lekko lizboński klimat. Mimo to spędziłem tam jedynie jeden dzień, chcąc mieć jak największy zapas czasu na ewentualne przeszkody w Indonezji. Rankiem następnego dnia siedziałem więc na pokładzie promu z garstką ludzi, którzy w większości zwyczajnie bali się latania i woleli podróżowanie morzem. Wśród nich był również Cedrik - praktycznie jedyny obcokrajowiec, jakiego spotkałem w Indonezji. Prom był czymś w rodzaju motorówki, która mknęła z zawrotną prędkością i przebyła całą cieśninę Melaka w rekordowym czasie trzech godzin. Nie mam pojęcia jak udawało się jej manewrować między kontenerowcami - w końcu cieśnina ta jest najbardziej zatłoczoną cieśniną świata.

Biała strzała



Po dotarciu do portu Dumai musieliśmy zmierzyć się z Cedrikiem z indonezyjską biurokracją. Wiedzieliśmy, że kilka tygodni temu Indonezja zniosła wizy dla Europejczyków, dzięki czemu mieliśmy nadzieję zaoszczędzić te 35$. Nic bardziej mylnego. Owszem, Indonezja zniosła wizy, ale jak oznajmił nam celnik zostało im jeszcze dużo naklejek do paszportów, więc muszą je zużyć. Należy się 35$ i nie ma przebacz.
Po wyjściu z portu przeżyłem niemały szok. Do tej pory przekraczałem granice lądem, co powodowało dosyć płynne zmiany zarówno krajobrazu jak i kultur. Tym razem było inaczej. Po długim czasie przebywania w krajach wysoko rozwiniętych jak Tajlandia, Malezja czy Singapur nagle wylądowałem w innym świecie. Azja w stylu Birmy, a może nawet jeszcze 'gorzej'. Jak kiedyś wspominałem od nadmiaru bodźców w Azji mózg spokojnie może eksplodować, co też prawie mi się przytrafiło. Dumai to był chaos w czystej postaci. Czułem się jak w początkowych tygodniach mojej podróży, kiedy to patrzyłem na niektóre rzeczy dziejące się na ulicach i nie do końca wiedziałem czy to sen czy jawa.
 
Tak czy inaczej musiałem otrząsnąć się z tego szoku i razem z Cedrikiem przemaszerować na wylot z miasta. On skierował się na dworzec autobusowy, a ja stanąłem z tabliczką 'Pekanbaru' i po dwóch minutach jechałem już do celu. Mój kierowca był bardzo rozgadany. Dzięki niemu stałem się wręcz ekspertem w dziedzinach wytwarzania oleju palmowego i papieru, czyli największych przemysłów na Sumatrze. Do pokonania mieliśmy jakieś 200 km, ale jako że nie była to malezyjska autostrada, zeszło nam na tym całe popołudnie. Wieczorem byliśmy na przedmieściach Pekanbaru, gdzie odebrał mnie mój host - Jefri. Zapomniałem wspomnieć, że Couchsurfing w Indonezji działa wręcz bajecznie i w dwóch miastach, do których się wybierałem bezproblemowo znalazłem hostów.
Jefri był studentem mieszkającym w akademiku. Jak się okazało akademik w wersji indonezyjskiej to wynajęty mały domek, w którym ściskają się studenciaki. Warunki naprawdę spartańskie, czyli pokoje ze zwijanymi na dzień materacami na ziemi oraz łazienka, w której najlepsze co cię może spotkać to ośmiocentymetrowy karaluch. W korytarzu znajdowała się studnia, z której trzeba było wywiadrować trochę wody na ewentualne potrzeby higieny. Co ciekawe wchylając się do studni można było przybić piątkę sąsiadowi, gdyż w połowie znajdowała się ona w domu za ścianą. Jefri mieszkał w pokoju z Angą (to męskie imię!). Do tego na pozostałych dwóch metrach kwadratowych domeldowałem się ja i już indonezyjskie życie studenckie kwitnęło jak się patrzy.

Studencka ekipa i trochę podstarzały Kotlet
Jedną z wielu rzeczy, które urzekły mnie w Indonezji były ceny. Zdecydowanie pobiła ona pod tym względem dotychczasowego lidera, czyli Kambodżę. Pierwszego wieczoru poszliśmy na obiad do pobliskiej knajpy. W ramach kurtuazji zapłaciłem rachunek za całą naszą trójkę. Łącznie 7,50 zł za trzy pełne obiady. Ma się ten gest. Po kilku dniach w Indonezji stałem się wręcz rozpieszczony tymi cenami. Widząc obiad za 3 zł myślałem sobie 'Uuu, trochę drogo, poszukam gdzie indziej', a kupując kawę za 90 groszy byłem gotów się targować.
Pierwszego poranka w Pekanbaru miałem niezaprzeczalną przyjemność uczestniczenia w ciekawym wydarzeniu. Anga miał obronę pracy magisterskiej, więc chłopaki zaproponowali, żebym pojechał z nimi na uczelnię i mu kibicował. Na miejscu spotkaliśmy się z jego towarzyszami niedoli. Wszyscy gorączkowo przeglądali slajdy prezentacji, jakieś notatki i podręczniki. Ach, co to było za wspaniałe uczucie siedzieć tam całkowicie wyluzowanym w znoszonym t-shircie, krótkich spodenkach i tylko wspominać jak to było samemu przez to przechodzić. W kwestii mojego ubioru mina trochę mi zrzedła, gdy okazało się, że wchodzimy razem z Angą na egzamin w roli publiczności. Ewidentnie odstawałem od reszty w zakresie schludności odzienia. Oczywiście jak za starych dobrych studenckich czasów w sytuacji, gdy człowiek najbardziej chce się schować to akurat wszystkie miejsca z tyłu już są zajęte. Wylądowałem więc w pierwszej ławce i czułem się co najmniej nieswojo w moim stroju 'na dresowo'. Na szczęście komisja nie zwracała na mnie uwagi. Sama obrona pracy o intrygującym tytule 'Hegemonia Chin ponad Indiami w kontekście wspólnych granic oraz interesów państw ościennych' wyglądała praktycznie identycznie jak w Polsce. Z prezentacji w języku Bahasa nie zrozumiałem oczywiście ani słowa, ale z racji mojej pozycji w pierwszej ławce robiłem mądrą minę, gładziłem się po brodzie i co jakiś czas kiwałem głową z aprobatą. Tak naprawdę oglądałem tylko całkiem ładne obrazki.

Biedaki


Dwaj magistrowie - znajdź różnice ;)

Po prezentacji przyszła pora na pytania, kiedy to komisja całkiem solidnie przewalcowała Angę. Drżałem ze strachu, że będzie też część pod tytułem 'pytania od publiczności' i grono wytypuje do pytania tego gościa w pierwszym rzędzie, który robił takie mądre miny. Na szczęście siedzący obok Jefri uspokoił mnie, że nie ma takiego zwyczaju. Ostatecznie Anga dostał A, czyli prawie najwyższą ocenę. W Polsce przeszedłby wtedy czas na oblewanie, ale niestety Indonezja to kraj muzułmański, więc nic takiego nie wchodziło w grę. Zrobiliśmy tylko zdjęcia z nowym panem magistrem, a później wszyscy po kolei jak jeden mąż zrobili sobie zdjęcia z Kotletem.
No właśnie. W Indonezji niestety po raz kolejny stałem się atrakcją turystyczną. Mój host kiedyś powiedział, że jak się gdzieś umawiamy to łatwo mnie znaleźć - wystarczy podążać za fleszami. Ostatni raz takie zainteresowanie moją osobą zaobserwowałem w Chinach, ale nawet ono nie umywało się do tego, co działo się w Indonezji. Starałem się policzyć ile osób zrobiło sobie ze mną zdjęcie, ale gdzieś przy pięćdziesiątce się pogubiłem. Może się Wam wydawać, że to miłe i ciekawe. Owszem, ale do pewnego momentu. Potem człowiek czuje się trochę jak małpka w zoo. W dodatku na zdjęciach się nie kończyło. 'Mister, mogę z mister poćwiczyć angielski? Mister, mogę się dowiedzieć jak mister ma na imię? Mister a skąd mister jest?' Jako, iż Indonezja nie była kolonią angielską tylko duńską i portugalską, pobrytyjskie 'sir' zastąpił właśnie 'mister'. Po wszystkich rozmowach przychodził czas na ostatni etap czyli rozdawanie autografów. Najczęściej w zeszytach szkolnych. Zrobiłem błąd pisząc swoje prawdziwe dane, przez co do dzisiaj dostaję na Facebooku zaproszenia od osób, które jako zdjęcie profilowe mają fotkę z Kotletem...





Jefri pokazał mi całe Pekanbaru, które w kontekście zabytków okazało się ekstremalnie ubogie. Indonezyjczycy mają jednak ogromną skłonność do przesady w temacie wyjątkowości swoich miast. Dosyć przeciętny meczet był przez Jefriego opisywany, jako drugi po Taj Mahal, a nowoczesna jak na Indonezję biblioteka szybko stała się największą na świecie. Coś mi się wydaje, że nawet nasza Jagielonka jest większa. Pekanbaru w pewnym sensie urzekło mnie jednak tym, iż na każdym kroku zaskakiwało jakimiś smaczkami, na widok których człowiek stawał w miejscu i w sumie to nie wiedział czy się śmiać czy płakać. Wszechobecny chaos, busiki rodem z budżetowej wersji Fast And Furious, a przede wszystkim autobusy. Ekstremalnie wysokie i bez żadnych stopni do wejścia. Prawdopodobnie przeżywały drugie życie po Indiach. Tak czy inaczej chyba były w dobrej cenie, bo to pod nie budowano podwyższone przystanki. Tam gdzie przystanku nie było, dostawiano schodki niczym do samolotu, aby jakimś cudem udało się wsiąść. Komedia.




'Taj Mahal albo i większe'

'Największa biblioteka na świecie' w tle, a na pierwszym planie znak 'Uwaga, goryl'
Wieczorem zaczęła się jedna z bardziej niezręcznych sytuacji, jakie mnie spotkały. Odwiedziła nas znajoma Jefriego i wszyscy wspólnie poszliśmy coś zjeść. Jefri wcześniej ostrzegał mnie, że owa znajoma jest, że tak powiem, chętna na znajomości z obcokrajowcami. Nie ostrzegł mnie natomiast, że on sam też przeciwko wyswataniu nas nie ma nic przeciwko. Wręcz przeciwnie, po kolacji nakłonił ją, aby obwiozła mnie po mieście. Wszystko fajnie, tylko mnie nikt o zdanie nie zapytał. Defi, bo tak miała na imię, była naprawdę sympatyczna i generalnie nie miałbym nic przeciwko zwykłemu pogadaniu czy spędzeniu czasu razem. Defi jednak pomimo religii islamskiej i pełnego tradycyjnego stroju, nie miała problemu z okazywaniem, iż jestem w jej typie. Chwilowo nie byłem zainteresowany poszukiwaniem islamskiej żony, więc sytuacja stała się mocno niezręczna. Swatanie mnie trwało jeszcze kolejnego dnia i zakończyło się dopiero, gdy zostałem odwieziony przez niedoszłą żonę na wylotówkę z Pekanbaru.
Ruszyłem na dosyć długi, jak na warunki indonezyjskie, odcinek drogi na południowy zachód. O tym, że w Indonezji podróżowanie jest dużo mniej bezpieczne niż w innych krajach Azji, wiedziałem już przed przyjazdem tutaj. Upewniłem się, że gaz oraz pałka są jak zawsze pod ręką i byłem dobrej myśli. Dopiero Jefri uświadomił mnie jednak o jednym zagrożeniu, na które wyżej wymienione przedmioty nie pomogą. Gangi hipnotyzerów. Gdy pierwszy raz to usłyszałem, wybuchnąłem śmiechem. Potem jednak mina trochę mi zrzedła. Osobnicy tacy podchodzą do Ciebie jak gdyby nigdy nic na ulicy, pytają czy wszystko gra, po czym dotykają przyjacielsko twojego ramienia i bach! już cię nie ma. Budzisz się po kilku godzinach gdzieś na odludziu w samych gaciach. Oczywiście jak każdy honorowy facet uważam się za całkowicie niepodatnego na hipnozę, jednak z filmów wiem, że tacy pierwsi odpadają. Z realnym zagrożeniem jakoś sobie mogę radzić, a przynajmniej wiem że zależy to od moich mięśni i ewentualnie gazu pieprzowego, ale z takimi magami? Cholera ich tam wie, na wszelki wypadek unikałem wszelkich poklepywań po plecach...
Na drodze z Pekanbaru do Bukittinggi czekało mnie wspomniane już marzenie w postaci przekroczenia równika. Pomimo swojej dwuznacznej nazwy, równik wcale równy nie jest. Dostanie się na niego wymagało nie lada brawury. Oczywiście nie mojej, tylko moich kierowców. Sam pomnik wskazujący miejsce 'zero' lata świetności miał już za sobą. Okolica również nie wzbudzała zachwytu, ale spełnienie marzenia było wystarczająco emocjonujące. Tak naprawdę do dzisiaj nie do końca to do mnie dociera. Wyruszając w podróż miałem wątpliwości czy uda mi się dostać autostopem do granicy Polski, a tu masz, nagle stoję na równiku. Niezły czad. Chwilę po znalezieniu się na południowej półkuli naszej przepięknej planety, odczułem swego rodzaju 'zjazd emocji'. Jak po najcięższym egzaminie. Wszystko, co chciałem osiągnąć w tej podróży się ostatecznie udało. Pomimo, iż kierowałem się jeszcze kawałek w głąb Sumatry, to mentalnie wracałem już do domu. Można powiedzieć, że spełniłem się podróżniczo. Przynajmniej na jakiś czas ;)



Pierwsze co uderzyło mnie po przekroczeniu równika to całkowita zmiana klimatu. Temperatura spadła do zabójczych 24 stopni, a mniejsza wilgotność dawała szanse na oddech. Wreszcie dało się żyć! Lubiłem sobie wmawiać, że ta zmiana to oczywisty fakt wynikający z przebywania na drugiej półkuli, ale prawda jest taka, iż po prostu minęliśmy ogromne Góry Równikowe (tak, to kolejna nazwa geograficzna zmyślona przeze mnie), które były swego rodzaju klimatyczną barierą.  Cieszyłem się jak głupi i napawałem faktem, iż nie pocę się jak szalony. Oczywiście jako typowy Polak po kilku dniach, uznałem, że mogłoby być trochę cieplej. Tak czy inaczej pogoda była zdecydowanie największym plusem zachodniej Sumatry. Co ciekawe klimat jest tu stały przez cały rok, więc na przykład żniwa ryżu odbywają się cztery razy w roku. Nie zazdroszczę.


W Bukittinggi, kolejnym mieście na mojej indonezyjskiej drodze, zostałem podjęty przez Gitto. Dowiózł mnie pod jego drzwi mój autostopowy kierowca. Czasami mam wrażenie, że autostop w połączeniu z Couchsurfingiem działa jak gwarancja door-to-door. Podawałem tylko kierowcy numer telefonu mojego hosta, oni sobie rozmawiali po czarodziejsku, uzgadniali gdzie mnie przekażą, a ja tylko czekałem jak król na dowiezienie i przenocowanie. Gitto był studentem ostatniego roku anglistyki i w ramach praktyk uczył w szkole językowej. Szkoła w wydaniu indonezyjskim była starą kamienicą z kilkoma odrapanymi salami, podgniłymi ławkami i korytarzem z aneksem kuchenno-łazienkowo-kibelkowym. Na dachu owej kamienicy było coś w rodzaju murowanej pakamery, w której usadowiono Gitto. Ten z kolei podzielił się nią ze mną. Jak widzicie na indonezyjskim CSie luksusów nie miałem, ale wszystko wynagrodziła gościnność.

Gitto i Kotlet
 
Kuchnia

Szkolna łazienka
Bukittinggi zyskało znak jakości Kotleta Na Wynos przede wszystkim położeniem. 930 m n.p.m, rześkie powietrze i niesamowite widoki na góry dookoła. Atmosfera mocno azjatycka, choć urozmaicona przez rodzynki typu dorożki konne. Architektem nie jestem, ale wydaje mi się, że drobne różnice z kolonii holenderskiej były. W pierwszy dzień obszedłem główne atrakcje na czele z wieżą zegarową wielkości maksymalnie połowy krakowskiego ratusza. Oczywiście przez miejscowych okrzyknięta drugim Big Benem. Przypadkowo wszedłem też do zoo. Przypadkowo, bo przecież języka nie znałem, a jako że dużo ludzi się tłoczyło w kolejce to myślałem że coś ciekawego rozdają. Zobaczyłem gdzie się wpakowałem dopiero po wejściu do środka. W zoo były trzy zagrody. Słoń, jakiś jelonek Bambi i smutny niedźwiedź. Szału ni ma, że tak powiem.
Szkoła językowa, w której mieszkałem, oczywiście 'zupełnym przypadkiem' była 100 metrów od jedynego w tej części Sumatry kościoła katolickiego. Jedyna msza o siódmej rano w niedzielę zmusiła mnie do zerwania się bladym świtem. Przezornie siadłem w ostatniej ławce, jednak mimo to co chwilę kolejne głowy odwracały się w moim kierunku. Pisałem już, że miałem dość bycia atrakcją? Wspominam o kościele tylko po to, aby napisać o pięknym tutejszym zwyczaju. Otóż zaraz po Komunii następuje błogosławieństwo dzieci. Te jakby tylko na to całą mszę czekały i równo z dzwonkami wystrzeliwują do kolejki po błogosławieństwo. Idą wszystkie, dodatkowo niosąc nieumiejące jeszcze chodzić rodzeństwo. Obrazek tak wzruszający, że można się popłakać. Serce rośnie :)
Jak się można domyślić, nie obyło się oczywiście bez prowadzenia przeze mnie lekcji angielskiego. Na szczęście poziom był porównywalny do mongolskich dzieciaczków, więc dawałem radę. Poza tym uczyłem z Gitto lub jego kuzynką. Swoją drogą owa kuzynka była kolejną zakapturzoną niewiastą, która upatrzyła sobie we mnie idealnego islamskiego męża. Powoli stawałem się indonezyjskim DiCaprio.

Bukittinggi



Zasada 'Chop na koniu w każdym mieście' sprawdza się też w Indonezji

Ewidentnie większy niż Big Ben

Chyba nie trzeba dodawać, że te fikuśne daszki są dosyć popularne

Komunikacja publiczna


Czy kogoś jeszcze dziwi, że przez dwa miesiące nie postanowiłem wyleczyć zęba?
Po dwóch dniach ruszyłem na zaplanowany jakiś czas temu kemping w pobliskim wulkanie. Brzmi groźnie, ale prawda jest taka, że owy wulkan jest dawno wygasły, a w kraterze znajdowało się jezioro i kilka wiosek, które chciałem zobaczyć i może zostać na dwa dni. Autostop w wulkanie przebiegł bez przeszkód. No może poza faktem, że po wdrapaniu się na jego koronę nastąpił zjazd najbardziej stromą drogą, jaką w życiu jechałem. Jest to nawet dosyć logiczne, bo przecież wulkan to nie góry z przełęczami przyjaznymi drogom. Samo jezioro Maninjau zdecydowanie zasłużyło na miano największej atrakcji Sumatry Zachodniej. Jak zwykle nie będę tworzył pseudopoetyckich wywodów tylko przedstawię dowody fotograficzne.











Zwyczajowo zacząłem okrążać jezioro dookoła. Chyba mam jakieś takie zboczenie - widzę jezioro to muszę iść dookoła. Czasem łapałem skuterowego stopa, ale w dużej części szedłem na nogach eksplorując życie indonezyjskiej wiosek. Najciekawsze było pierwsze zderzenie z czymś, o czym niby zawsze wiedziałem, ale jakoś wyleciało mi aktualnie z głowy. Największym skarbem Indonezji są przyprawy! Nawet w młodzieńczych grach strategicznych robiło się wyprawy w te rejony po przyprawy dla arystokracji. Teraz zderzyłem się z tym w rzeczywistości. Przed domami suszyły się laski cynamonu, kardamon, gałki muszkatołowe, ziarna kakao i mnóstwo innych, których nazw nie znam. W Europie ludzie płacą za to krocie, a tutaj wala się po krzakach.

Komuś cynamonku?

Galki muszkatołowej?

Kakałka?
Ciekawa była również fauna wulkaniczna. Do dziwacznych ptaszydeł (swoją drogą na równiku spotkałem pierwszy raz kolibra!) i wszechobecnych małp zdążyłem się przyzwyczaić, ale warany były lekkim zaskoczeniem. Jednego z nich, wielkości mniej więcej 1,5 metra spotkaliśmy na drodze razem z moim skuterzystą autostopowym. Kierowca chyba był przyzwyczajony, bo ani myślał zwalniać. Pech chciał, że waran w ostatniej chwili postanowił ruszyć w niewłaściwą stronę. Na manewr wymijający było za późno. Muszę przyznać, że miałem śmierć w oczach, gdy skuter wjechał na ogromne cielsko i wyskoczył w powietrze. Po sekundzie złowieszczej ciszy wylądowaliśmy z hukiem na asfalcie. Nie wiem jakim cudem udało się nam nie wylądować w rowie. Kierowca skwitował wszystko 'Ooo, he he he!'. Waran natomiast chyba w ogóle nie zauważył, że coś zaszło i usunął się leniwie w krzaki. Gdyby udało mi się całe zdarzenie nagrać, prawdopodobnie stałbym się hitem jutuba. Mieszkańcy wulkanu generalnie chyba nie byli zwolennikami Greenpeace, jeśli chodzi o traktowanie zwierząt. Tego samego dnia spotkałem jeszcze chłopaczka, który jako zwierzątko domowe miał większego od siebie żółwia. Traktował go bardziej jak rowerek lub wózek ciągnięty za sobą na sznurku. Żółw nie podzielał entuzjazmu.




W wulkanie miałem nadzieję spędzić dwa dni pod namiotem w jakiejś epickiej, odludnej miejscówce. Niestety po raz kolejny nie doceniłem Azjatów. Nad brzegiem nie było ani strzępka wolnego miejsca. Objechałem prawie całe jezioro. Tam gdzie brzeg nie był urwiskiem zawsze były chaty lub zalane pola ryżowe. Bez szans na nocleg. Nie poddałem się jednak i ostatecznie spędziłem noc niedaleko drogi w czymś w rodzaju małego parku. Nie przeszkadzało mi to jednak, aby napawać się piękną nocą za równikiem. Patrzyłem w niebo na całkowicie odmienne gwiazdozbiory i obserwowałem zbliżającą się pełnię. Zawsze zwiastowała wielkie wydarzenia w mojej podróży. I tym razem nie było inaczej. W końcu kolejną miałem oglądać już w Polsce.
Sam wulkan zaskakiwał nie tylko naturą, ale również anomaliami pogodowymi. W Indonezji pora deszczowa rozgościła się już na dobre. Trochę komplikowało to moją podróż, ale po kilku dniach przyzwyczaiłem się do codziennego popołudniowego wiadra wody na głowę. W Maninjau sprawy wyglądały inaczej. Ogromne ściany krateru wynoszące się ponad chmury stanowiły dla nich coś w rodzaju bariery. Burze więc szalały dookoła, a w wulkanie panowała złowroga cisza. Niesamowitą atmosferę potęgowały pojedyncze chmury, którym udało się przedostać do środka i przecząc fizyce z ogromną prędkością opadały na ziemię.
Jako, że z braku epickiej miejscówki na namiot nie spędziłem w Maninjau tyle czasu, ile planowałem, został mi jeszcze kilkudniowy zapas czasu przed powrotem na stały ląd. Postanowiłem udać się do doliny Harau. Okolica wyglądała jakby ktoś gruchnął toporem i zrobił kilkunastokilometrowej długości wcięcie w ziemi. Na płaskim dnie doliny Azjaci oczywiście nie próżnowali i rozpoczęli gigantyczne uprawy ryżu. Wszystko to tworzyło razem przepiękne, choć jakby nie patrzeć typowe azjatyckie krajobrazy.
Mogłem się zatrzymać gdzieś na początku doliny, ale oczywiście jak to zwykle ja musiałem przeć naprzód wiedząc, że kolejnego dnia i tak będę musiał wrócić tą samą drogą. 'A jeszcze jeden zakręt drogi, tam na pewno będzie jeszcze ładniejsze miejsce na namiot'. I tak kilka przez godzin. Niemniej jednak opłacało się. Dotarłem na kompletne odludzie i nad małą rzeczką rozbiłem obóz. Wrzuciłbym jakieś fotki z kąpieli w owej rzeczce, ale jak już wiecie nie mam w zwyczaju niepotrzebnie moczyć spodenek.



Jest droga - cza iść!


Ostatni nocleg na półkuli południowej był opatrzony wydarzeniem... co najmniej dziwnym. Wyobraźcie sobie taką sytuację. Leżę sobie spokojnie w namiocie, rozbitym kilkaset metrów albo i więcej od jakiejkolwiek wioski. Wokół żywej duszy, słychać tylko przyjemny szum wody i odgłosy lasu. Bezgwiezdna noc ciemna choć oko wykol. Lekki deszcz stuka o namiot, a ja cośtam grzebię w tablecie, słucham cichej muzyczki. I wtedy nagle ktoś szarpie z całej siły za mój namiot. Trwa to może dwie sekundy i ustaje. Żadnego odgłosu. Muszę przyznać, że trochę się wystrachałem. Mając nadzieję, że to jakiś zabłąkany, ciekawski Azjata, zacząłem wołać i pytać, ale niestety nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Trzeba było więc zmierzyć się z zagrożeniem i wychylić z namiotu. Najpierw ręka z latarką, później ręka z gazem, a na końcu głowa. Nic. Omiotłem strumieniem światła całą okolicę i nie stwierdziłem żadnej żywej istoty. Nie dostrzegłem też żadnego przedmiotu, który rzucony w namiot mógłby wywołać taki efekt. Wolałbym zobaczyć jakiegoś woła czy inne zwierzę, przynajmniej wiedziałbym co mnie czeka. A tak nie pozostało nic innego jak schować się z powrotem i półspokojnie zasnąć. Zakończę jak w horrorze. Ciekawe ile jeszcze razy Coś trzęsło moim namiotem podczas, gdy ja nieświadomie spałem...


Mimo wszystko noc przeżyłem i nawet porządnie się wyspałem. Z rana przy pomocy kilku skuterzystów jadących do pracy/szkoły/pola dostałem się na główną drogę i zacząłem powrót. Początkowo nijak nie szło. Zatrzymało się kilka samochodów, ale wszyscy chcieli pieniędzy. Stałem dobrą godzinę. Wiedziałem jednak, że tak długie czekanie zawsze oznacza, że zwyczajnie Góra szykuje dla mnie jakiś transport idealny, który po prostu nie zdążył jeszcze dojechać. Poszedłem więc na śniadanie, aby dać czas Opatrzności na działanie. Po powrocie na drogę, jeszcze zanim zacząłem machać zatrzymał się przy mnie tir. Nieproszony zapytał czy mnie nie podwieźć do Dumai - portu z którego wracałem do Malezji i do którego planowałem stopować conajmniej dwa dni. Mógłby spokojnie dodać 'Pan Kotlet? Góra mnie przysłała, bo podobno długo Pan już czeka...' a ja bym się kompletnie nie zdziwił.
Z dwoma sympatycznymi chłopakami przejechałem ponad pięć godzin, po czym w obliczu ich trzygodzinnej przerwy uznałem, że się oddzielę. Dosyć szybko pożałowałem, gdyż kolejne auta brały mnie tylko na krótkie dystanse. Gdy wreszcie łapałem jakiegoś tira do Dumai, zawsze okazywało się, że owszem, jedzie do portu, ale z noclegiem po drodze. Mój prom powrotny odpływał o 10 rano, co oznaczało, że najlepiej byłoby przespać mi się pod namiotem gdzieś w Dumai. W innym wypadku dotarcie rano na statek było mało prawdopodobne. To są zawsze najtrudniejsze decyzje w autostopie. 'Wysiadać póki jasno i szukać kogoś innego czy może jechać ile wlezie i łapać po ciemku, ale za to być bliżej? Jak wysiadę to mogę utknąć. Jak pojadę to zastanie mnie noc. No i gdzie ten namiot rozbić?'. Zwykle w takich sytuacjach staram się jednak mówić sobie 'Wrzuć na luz' i rozsiadam się wygodniej na fotelu.
Jadąc tak ciemną nocą z małomównym tirowcem przypomniała mi się Syberia. Prawdopodobnie dlatego, że w prawie całej Azji południowo-wschodniej jakoś tiry mnie nie zabierały i najwięcej wspomnień z nimi związanych mam właśnie z Rosji. Drzemałem więc na siedzeniu pasażera, próbowałem znaleźć wygodną pozycję i co chwilę podskakiwałem na jakiejś dziurze. Jedyną różnicą był fakt, iż siedziałem po lewej, a nie prawej stronie szoferki. Gdy coś wyrwało mnie ze snu, przez chwilę miałem wrażenie, że to może jednak znowu Syberia. Że obok zobaczę uśmiechniętą twarz Dmitrija Albo Daniela, który zapyta 'Normalno? Pospali?'. Że w ciemnej nocy dostrzegę tylko pasmo brzóz nieprzemierzonej tajgi. Że z rana zobaczę zamrożone chaty i babuszki leniwie dorzucające do pieców. I że w głowie będę miał miliony myśli, o tym co czeka mnie przez najbliższe miesiące. Nic takiego się jednak nie stało. Budziłem się nadal w Indonezji, a w głowie miałem jasny cel.

Z ostatnim kierowcą dotarłem na miejsce jego przerwy nocnej. Do Dumai zostały jakieś trzy godziny. On sam obiecał, że rusza o piątej rano, więc mogę się przespać i zdążymy na jutrzejszy prom. Zaproponował nocleg na siedzeniu lub we wspólnym przydrożnym domku, gdzie spali wszyscy tirowcy. Dom był bardziej szopą. Jeszcze kilka miesięcy temu może przeraziłyby mnie zbite z desek łóżka piętrowe przywołujące na myśl gułagi, wszechobecny brud i umywalnie w postaci betonowego zbiornika ze stojącą wodą. Teraz? Położyłem plecak na ziemi, szczerze podziękowałem i ułożyłem się na deskach. Słysząc monotonną ścieżkę dźwiękową malajskiego filmu zdecydowanie nie dla dzieci, oglądanego przez kierowców na starym kineskopowym telewizorze - zasnąłem na te kilka godzin.

O piątej musiałem wybudzić mojego kierowcę, ale później było już z górki. Dowiózł mnie do portu, a następnie jakimś skuterem dostałem się do miasta, skąd odpływał prom. Siadłem w poczekalni i pierwszy raz od kilku dni na spokojnie popatrzyłem dookoła. Kilkunastu oczekujących tkwiło w całkowitym marazmie. Większość co jakiś czas rzucała na mnie okiem, jako na jedynego wyróżniającego się z tłumu. Gość naprzeciwko palił papierosa bez filtra, zaciągając się tak mocno, iż mogłem usłyszeć skwierczenie tytoniu na drugim końcu pomieszczenia. Czynił to pod wielkim znakiem 'zakaz palenia' i zdjęciem kobiety w ciąży. Obok krzątały się całe rodziny próbujące jakoś ogarnąć gromadkę dzieci i jeszcze stos bagaży. Ktoś leniwie mieszał palcami ryż z jakimś wypalającym podniebienie sosem, aby później sprawnym ruchem ręki umieścić go ustach. W Indonezji nie używa się sztućców. Jedyną zadowoloną z życia osobą, zdawała się być mała dziewczynka siedząca tuż obok mnie. Pomimo, iż nikt specjalnie się nią nie interesował, wesoło machała nóżkami na zbyt wysokiej ławce. Co jakiś czas patrzyła na mnie z ukosa, czy przypadkiem nie chcę zrobić czegoś złego jej mamie śpiącej na ławce obok. Na zewnątrz deszcz lał jak z cebra. Nikt ani myślał wychylić się z poczekalni na ten nieprzyjazny świat. I w tym wszystkim jak zwykle Kotlet. Znowu z myślą spełnienia pewnego marzenia, ale tym razem również w kontekście całej podróży. Za niewiele ponad tydzień miałem lecieć do Polski. Wrócić. Przeważała oczywiście radość, ale równocześnie gdzieś majaczył smutek i powoli pojawiające się uczucie, które można nazwać tęsknotą za Azją. Tęsknotą za życiem w drodze.



1 komentarz: