sobota, 2 maja 2015

Długa droga do Domu

Na początek informacja do wiadomości publicznej. Czytacie najprawdopodobniej ostatni post Kotleta Na Wynos. Przynajmniej w najbliższym czasie. Nie mam pojęcia jak ułożą się dalsze plany Kotleta, więc tym bardziej nie mogę nic powiedzieć o przyszłości tego bloga. Nie ukrywam, że trochę mi z tego powodu smutno, bo pisanie kolejnych postów jakoś weszło już w harmonogram moich zajęć. Życie jednak toczy się dalej, a blog i tak spełnił swoją dotychczasową rolę w wymiarze dużo większym niż się początkowo spodziewałem. Poza tym patrząc na prawą stronę bloga widzę tekst '...wyruszył w podróż i jest mu z tym dobrze. Jeśli to się zmieni to wróci'. Co prawda się nie zmieniło, ale wrócił. A dokładniej właśnie wraca.



Piszę te słowa z lotniska w Kuala Lumpur, choć opublikowanie ustawię na kilka dni później, aby pojawiła się wreszcie lokalizacja: Polska :) Co działo się przez ostatnie dni? Ostatniego Marzenia Kotleta, czyli dotarcia autostopem na równik i południową półkulę opisywał nie będę. Nie będzie więc o wyjątkowo ciężkim podróżowaniu na Sumatrze, uczestniczeniu w obronie indonezyjskiej pracy magisterskiej, dwudniowym swataniu mnie z islamską pięknością, spaniu z dwoma studentami na ośmiu metrach kwadratowych i mieszkaniu pod namiotem w indonezyjskim wulkanie. Przynajmniej na razie. Będzie za to o radości, spełnieniu i szczęściu. Ktoś pomyśli: 'Będzie podsumowanie podróży!'. Nie. Będzie o powrocie do Domu.


Po wydostaniu się z Sumatry było już z górki. Odpoczynek w Melace, autostop do Kuala Lumpur, kilka dni spokojnego życia, ostatnie napawanie się Azją, ostatnie diabelnie ostre posiłki, ostatnia ukochana kawa z worka i ostatnie pogryzienia przez malajskie pluskwy. Wreszcie podróż na lotnisko, gdzie czuję się tak nieswojo jak jeszcze nigdy w tej podróży. Kompletnie nie wiem jak się zachować. Najchętniej rozbiłbym namiot gdzieś w kącie i się w nim schował. Mam się jednak wzbić w powietrze. Stracić kontakt z gruntem. Aby dotrzeć do tej części świata poświęciłem prawie osiem miesięcy życia. Powrót ma mi zająć niecałe 20 godzin. Przedziwne uczucie. Niebawem wyląduję w Kuwejcie, spędzę tam kilka godzin, później lot do Frankfurtu i powrót autostopem do Polski. Do Domu.


Mógłbym oczywiście walnąć tekst pełny melancholii i rozrzewnienia nad tym, że moja podróż się kończy. Nie odpowiadałoby to jednak mojemu rzeczywistemu nastrojowi. Co aktualnie odczuwam? Ekscytację! Zwyczajnie jaram się tym, że wracam! Uczucie to towarzyszyło mi wiele razy w podróży, jednak w takim natężeniu chyba ostatni raz w dzień wyjazdu z Polski. Ciekawe jak to będzie zobaczyć Kraków, który przez ten czas pewnie choć trochę się zmienił. Przespać się w łóżku, które mogę nazwać własnym. Nie myśleć o tym, gdzie rozbiję namiot dzisiejszego dnia. Pójść na mszę po polsku, a nie krzyczeć w myślach polskie modlitwy, aby zagłuszyć kolejne przedziwne języki. Nie być kimś wyróżniającym się z tłumu i robiącym za atrakcję. Załatać dziurę w zębie, której wielkość powoli zaczyna wystarczać na zmieszczenie solidnej porcji obiadowej. Jak to będzie założyć inny podkoszulek niż te kilka których używałem przez ponad pół roku. Włożyć dżinsy. Usiąść na niekucanym kibelku. Spać w pościeli. Użyć komputera. Poprowadzić samochód. Zjeść polski domowy obiad. Sprawdzić prognozę pogody i zobaczyć coś innego niż wieczny upał. Wreszcie rozmawiać ze wszystkimi w naszym pięknym języku. Chodzić bez dwudziestu kilogramów na plecach... Moje życie przez te osiem miesięcy było praktycznie idealnie poukładane. Właśnie w tym plecaku. Absolutnie nie dociera do mnie, że będę go musiał rozpakować i, o zgrozo! używać jakichś innych rzeczy spoza niego. Przecież jest w nim wszystko czego w życiu potrzebuję. Znam w nim każdy zakamarek, wiem gdzie co mam pochowane, pamiętam pochodzenie każdego rozdarcia i każdej plamy. Plecak pełen wspomnień... Potrzebuję wrócić do Domu z dużej litery. Ale chyba nie potrzebuję innego domu z litery małej, oprócz tego na plecach.


Jest jeszcze jedna rzecz. Bardzo długo zastanawiałem się czy o niej tu pisać. Zdecydowałem jednak, że muszę. Czułbym się źle wiedząc, że zostawiłem Czytelników w błędzie. Otóż jest jedna sprawa. Największy Przekręt Kotleta w tej podróży. Przekręt, który zrodził się wraz z powstaniem tego bloga i trwał do dzisiaj. Mówiąc wprost - w jednej sprawie od początku oszukiwałem. Pewnie teraz znajdzie się sporo znajomych, którzy powiedzą 'A ja coś podejrzewałem'. Jestem jednak prawie pewien, że udało mi się nabrać prawie wszystkich. O Przekręcie wiedziała tylko bardzo wąska grupka ludzi.

Nie odbyłem tej podróży w pojedynkę. Wyjechałem z Krakowa z drugą osobą, która towarzyszyła mi aż do teraz, czekając ze mną na samolot linii Kuwait Airways. Mam nadzieję, że nikt nie dostał zawału, ani nie spadł z krzesła po tej wiadomości. Przekręt był praktycznie doskonały. Udało mi się nie uwiecznić tej osoby na żadnym zdjęciu, a pisząc posty może tylko kilka razy dałem przypadkowe wskazówki do tego faktu. Na szczęście nikt się nie połapał. Osoba ta nie lubi być obecna w internecie, stawać w centrum trochę tandetnego przedstawienia, jakim nie oszukujmy się był ten blog. Ja oczywiście to uszanowałem i nie narzucałem się z jej ujawnieniem. Podróżowaliśmy sobie więc razem. Ja z moim blogiem, ta osoba - po prostu ze mną. Naprawdę myśleliście, że dałbym radę odbyć ośmiomiesięczną wyprawę po prawie całej Azji w pojedynkę? Że dałbym radę przejechać samotnie 30 tysięcy kilometrów autostopem? Że wytrzymałbym w samotnym obozie nad Bajkałem? Że znalazłbym tyle siły, żeby nie zrezygnować gdzieś w Chinach? Że przemierzyłbym te cholerne birmańskie bagna bez pomocnej dłoni? Myślę, że każdy kto czytał te moje przydługie posty w jakimś momencie pomyślał sobie 'Jak on daje radę samemu? Przecież dużo łatwiej byłoby w dwie osoby'. No i mieliście rację. Teraz już wiem, że odbycie takiej podróży samemu jest niemożliwe. Może na chwilę, gdzieś po Europie by się dało. Ale osiem miesięcy po Azji? Nie ma szans. Przewidziałem to i na długo przed wyjazdem znalazłem kompana. Wiem, że była to dobra decyzja, która uratowała tą podróż, niejednokrotnie moje zdrowie, a może i życie.

Zdziwieni? No cóż... Jeśli kogoś tym lekkim przekrętem obraziłem to przepraszam. Ale zemsty w postaci nieczytania postów zrobić nie może, bo zwyczajnie ich już nie będzie. Na uspokojenie polecam posłuchać poniższej muzyki :)


Osoba, z którą podróżowałem ma ten przywilej, że posiada dużo domów na świecie, gdzie mogła się zatrzymać, a przy okazji podejmowano i mnie. Wracając stopem do Polski chcę więc odwiedzić z nią jeszcze jeden, dosyć wyjątkowy Dom. Nie jadę więc do Krakowa. Jadę do Częstochowy. Na Jasną Górę.

Człowiek wierzący nigdy nie jest sam. To taki ogromny przywilej, z którego niby zawsze zdawałem sobie sprawę, ale naprawdę poczułem to dopiero w tej podróży. Nieważne czy jesteś na granicy w Augustowie i zastanawiasz się co cię czeka przez najbliższe miesiące, gdzieś w głębokiej Rosji, na stepach Mongolii, górach Birmy, wyspach Kambodży czy w ekskluzywnym Singapurze. Po prostu nie jesteś sam. Masz zawsze z kim sobie pogadać, do kogo się uśmiechnąć, kogo zapytać gdy nie masz pojęcia co robić, kogo poprosić o pomocną dłoń. A ten Ktoś zawsze będzie na posterunku.

Jeszcze gdzieś do okolic Bajkału, a może nawet Mongolii miałem myśli typu 'O żesz ty w mordę, przecież ja nie mam nic zaplanowane i zaraz się okaże, że jestem w kompletnej kaszanie, z której nigdy się nie wyplącze'. Później jednak zaznałem swego rodzaju spokoju absolutnego, który wynikał z coraz częstszego dostrzegania Kompana. Moje podróżowanie stało się proste jak konstrukcja cepa. Jeśli coś nie wychodziło po mojej myśli to wiedziałem, że tak jest dla mnie lepiej. Kto wie czy jeśli dotarłbym do Tybetu jak planowałem, nie wybuchła by tam wojna domowa? Kto wie, czy tańszy o dwie stówki lot, który uciekł mi sprzed nosa nie zaginąłby jak to mają w zwyczaju azjatyckie linie? Kto wie czy jeśli podróżowałbym dalej jak miałem zamiar, nie spotkało by mnie coś złego? (Te słowa okazały się tragicznie prorocze, ale o tym kiedy indziej). Nigdy nie wiemy jakie wybory są dla nas dobre. Dzięki takiemu rozumowaniu pozbyłem się narzekania, żałowania, obsesyjnego planowania i zamartwiania, czyli wszystkiego co zabija przyjemność podróży. Czy można chcieć czegoś więcej?



To co napisałem na początku, iż długo zastanawiałem się czy pisać takiego posta na blogu to absolutna prawda. Nie uważam, żeby tego typu tematy były dobrym materiałem do wciskania w blog. Nie jestem osobą, która na każdym kroku ma poczucie misji. Wydaje mi się, że narzucanie komuś czegoś na siłę tylko i wyłącznie słowami do niczego nie prowadzi. Pokazywanie tego przez własne zachowanie to już inna bajka, którą nie mnie oceniać. Tak czy inaczej ostatni post na blogu ma swoje przywileje i uznałem, że mogę sobie pozwolić na takie wynurzenia. A kto wie, może kiedyś jakaś jedna jedyna osoba, po przeczytaniu tych słów postanowi zabrać takiego Kompana na swoją podróż? Wtedy cały wysiłek włożony w pisanie tego bloga zostanie dziesięciokrotnie wynagrodzony.

Na koniec jeszcze ostatnia sprawa. Dziękuję. Wszystkim, którzy czasem zaglądali na tego bloga, komentowali i wysyłali pozytywne słowa. Każdy głos z Polski był dla mnie na wagę złota i dodawał ogromnej energii na całą podróż. Wiem, że nie zawsze odpisywałem w oczekiwanym tempie, ale robiłem co mogłem. Fajnie było mieć z Wami przynajmniej taki wirtualny kontakt.

Tak więc kończy się ta największa przygoda mojego dotychczasowego życia. Kotlet ładnie się kłania i mówi 'Dzięki, cześć!'. Ot, cała historia. :)






4 komentarze:

  1. Znalazłam ten blog dopiero teraz. Ale ten post jest fantastyczny. Ten Towarzysz podróży jest niesamowity i dobrze, że o Nim wspomniałeś :)
    Być może wreszcie w wolnej chwili przeczytam całą Waszą podróż.
    Pozdrawiam
    Anna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za pozytywne słowo :) I oczywiście polecam się z resztą bloga do przeczytania :)

      Usuń