poniedziałek, 2 lutego 2015

Good morning, Bangkok!


Z Koh Sdach wyjeżdżałem z niemałą nutą smutku. Patrzyłem na oddalającą się wyspę z pokładu małej łódki, która za 5000 riel miała dowieźć mnie na stały ląd. Pojawiały się różne myśli 'Po co ci to znowu? Źle ci tutaj? Przecież możesz przedłużyć wizę i siedzieć tu jeszcze miesiąc albo i dłużej'. Krótko mówiąc napadł mnie mały kryzys. Po trzech tygodniach stanąłem stopą na stałym lądzie i skierowałem się na gruntową drogę wyjazdowa z wioski Poy Jopon, gdzie przyszło mi znowu liczyć na ludzką życzliwość. Kryzys na szczęście minął w momencie, gdy złapałem pierwszego stopa. Zabrał mnie pewien wojskowy jadący skuterem na posterunek w środku dżungli. Potem było jeszcze kilka podwózek i ostatecznie klasycznie kambodżański autobus, w którym nie chcieli pieniędzy. Dojechałem na główną drogę, gdzie po dłuższym oczekiwaniu wskoczyłem na pakę wyładowaną oponami. Sto kilometrów z kolejnymi kierowcami szczęśliwie doprowadziło mnie na granicę. Pieczątka wymeldowania się z Kambodży, wjazdu do Tajlandii (Tajowie nie wymagają wiz przy pobycie krótszym niż 15 dni) - jedna z łatwiejszych granic. Odszedłem kawałek i zacząłem łapać.
Uśmiech przez łzy, czyli wyjazd z Koh Sdach

Uśmiech szczery, czyli znowu w drodze!




'Ale zaraz, coś tu nie gra... Dlaczego ten idiota jedzie moją stroną drogi w przeciwnym kierunku??'. Chwila zaskoczenia wystarczyła, żebym zaskoczył. Ruch lewostronny. Stanąłem na tej małej drodze i byłem chyba najbardziej zagubionym Kotletem od czasu wyjazdu z Polski.
- Ale jak to? To co ja mam teraz robić? Iść lewą stroną drogi?? - pomyślałem i prawdopodobnie na twarzy miałem minę Kota w butach ze Shreka - No dobra, idę. Macham prawą ręką i nagle spostrzegam, że przecież wyciągam ją w stronę pobocza. To co? Mam lewą machać? Nie, nie umiem... Cholera, i jeszcze jak słyszę nadjeżdżające auto to chyba trzeba się odwrócić przez prawe ramię, ale też dziwnie jakoś. Ja cię, ale boli ta lewa ręka od machania. Dobra, macham prawą, ale wyciągnę ją w stronę ulicy. Nie, nie da się, za mało ją widać. To może będę szedł nie odwracając się do aut. To żeś wymyślił, zaraz cię coś przejedzie. Ok, macham lewą, nie ma wyjścia. Tylko co z tą prawą zrobić? Co ja robiłem zawsze z lewą? Cholera wie... No nic, będę trzymał przy ciele, jak do Hymnu. Nie... Wyglądam jak głupek. To do kieszeni, na luzaka. Jeszcze gorzej.' Trwało to dobrych kilkanaście minut. Możecie się śmiać, ale naprawdę nie wiedziałem co ze sobą począć. Nikt przez ten czas się mną nie zainteresował i wcale się nie dziwię. Czubków się na stopa nie bierze. W końcu jakoś się ogarnąłem i ktoś się zatrzymał. 'Ha! No to lecę do kierowcy! Acha, to nie z tej strony, tu jest pasażer.' Lecę na drugą stronę, ale w tym czasie pasażer się zorientował, że ma do czynienia z głupkiem, więc otworzył drzwi. Biegnę spowrotem. Pasażer nie gada po angielsku, trzeba znowu dookoła, do kierowcy. Wezmą mnie! Ale muszę wsiąść od strony pasażera. No mówię Wam, komedia. Muzyczka z Benny Hilla dopełniłaby całości.

Punkt zmiany ruchu z prawo na lewostronny. Nie taki skomplikowany jak zawsze sobie wyobrażałem...

Jakoś się w tym wszystkim odnalazłem i dotarłem do Tar, pierwszego większego miasta. Europa! Luksusowe auta, banki na każdym rogu, wielkie ronda. To co od razu rzuciło mi się w oczy to wielki szyld Tesco w oddali. Oznaka metropolii, których w tej podróży unikam jak mogę. No to teraz się zacznie kolejna litania Kotleta jak to nienawidzi takich cywilizowanych miejsc. Ok, zaczynam. Wszedłem do Tesco, spędziłem tam pół godziny i... byłem najszczęśliwszym Kotletem na Ziemi! Nie myślałem, że człowiek może tak stęsknić się za cywilizacją. Łaziłem między półkami z kapciami za 5 zł i majtkami po złotówce. Na stoisku kosmetycznym spędziłem kilkanaście minut gapiąc się bezmyślnie na mydła i kremy. Gdy dotarłem wreszcie do działu spożywczego, całkowicie straciłem głowę. Chciałem kupić WSZYSTKO. Takiego szału zakupów to nawet w Biedronce na Mazurach nie doświadczałem. Wrzucałem garściami do koszyka europejskie produkty, których od wielu tygodni nie widziałem na oczy. Później oczywiście zacząłem podliczać koszty i ze spuszczoną głową dziecka okrzyczanego przez mamę, zacząłem krążyć między półkami i odkładać większość rzeczy na swoje miejsce. Nie odmówiłem sobie jednak taniego mleka, wspaniałych drożdżówek i bułek za pół darmo. No mówię Wam, warto było podróżować dla tego momentu! 


Jakkolwiek to zabrzmi - prawie jak w domu

Patrząc z perspektywy kilku dni wydaje mi się, że nie chodziło tu o tęsknotę za europejskimi specjałami. Pokochałem Azję, jej kuchnię, codzienny ryż i nudle. Chodziło o coś więcej. Tesco od środka wyglądało jak każde inne na Ziemi. Po prostu czułem się prawie jak w swoim Tesco na Ruczaju! Nie zmniejszenie tęsknoty za jedzeniem było więc prawdziwym powodem mojej radości. Poczucie się choć trochę 'jak w domu' było niewiarygodne. Gimnazjalne powiedzenie 'Fajnie masz w Tesco' nabiera niespodziewanie głębokiego sensu metafizycznego! Ostatnio dowiedziałem się, że blog czyta kilku znajomych z gimnazjum, może więc docenią ten żart niskich lotów :)

Powstrzymałem się od zjedzenia wszystkiego na miejscu i ruszyłem drogą w stronę Bangkoku. Była godzina 15, miałem jakieś 300 km do przebycia, więc uznałem to za nierealne. Postanowiłem rozbić namiot i spałaszować zapasy z Tesco. Idąc poboczem (lewym!) zobaczyłem cofające auto.
- Gdzie idziesz z tym wielkim plecakiem?
- A do Bangkoku.
- Chryste, pieszo?!
- Nie... Popytam kierowców, może mnie ktoś zabierze. - przestałem już używać słowa 'autostop', bo i tak nikt go nie rozumie.
- Aaa, to potrzebujesz kartki z napisem. Chodź ze mną!
Kierowca zostawił samochód, pożyczył karton w salonie samochodowym i nabazgrał po tajsku 'Bangkok, za darmo'. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Ruszyłem miejską ulicą ze smętnie spuszczoną tabliczką, bo wiedziałem że łapanie w mieście raczej się nie uda. Zatrąbił taksówkarz. W takich sytuacjach już nawet się nie odwracam tylko kręcę ręką w geście wkręcania żarówki, który w tych stronach oznacza zwykłe 'Nie'. Podszedł do mnie. 'A to natarczywy drań!'.
- Gdzie jedziesz?
- Bangkok, ale na taksówkę to mnie raczej nie stać.
- No widzę. - Najpierw pomyślałem, że wyglądam aż tak źle, ale szybko przypomniałem sobie, że przecież mam to napisane na kartonie. - Wiesz co? Akurat przyjechałem tu z klientem z Bangkoku. I tak muszę wrócić do domu, więc jak chcesz to Cię wezmę.
Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście. Oczywiście kilka razy upewniłem się czy aby na pewno za darmo i wskoczyłem na tylne siedzenie. Tym sposobem wziąłem taksówkę na ostatnie 300 km do Bangkoku. Kotlet się wozi. 

Ładne robaczki
Mój kierowca niewiele się odzywał, ale jechał jak wariat. Może właśnie dlatego. Odpowiadało mi to, bo nie chciałem być w Bangkoku w środku nocy i budzić mojej hostki z CS. Wysadził mnie na dworcu, gdzie ustawił się grzecznie w kolejce po następne kursy. Siadłem w poczekalni, zjadłem drożdżówki z Tesco, przestudiowałem mapę i ruszyłem w stronę noclegu. Nie powiem, miałem lekkiego stracha, bo o tym mieście nasluchałem się różnych historii, a spacerowanie samemu w nocy z wielkim plecakiem do bezpiecznych nie należy. Dotarłem na szczęście bez przeszkód. Moją hostka była 66 - letnia hinduska. Jak widać CS działa bez względu na wiek. Razem z rodziną miała wykupione całe piętro w wieżowcu. Połowę zajmował ich apartament, który bardziej przypominał muzeum. Wystrój złożony z hinduskich płaskorzeźby, posągów i fontann przyprawiał o zawrót głowy. Drugą część piętra stanowiły pokoje hotelowe, w większości zajmowane były przez Couchsurferów. Dosyć ciekawy był też sam budynek, który z zewnątrz wyglądał raczej jak slumsy. Nosił dumną, choć odrapaną nazwę 'Welcome Apartments'. W całości zamieszkany był przez Afrykanów o przeróżnym statusie. Od biznesmena po wioskowicza, który chyba dopiero co opuścił szałas. Generalnie Czarnoskórzy byli bardzo w porządku, chociaż co jakiś czas przez okno słyszałem odgłosy przyblokowych przepychanek. Wszystko to sprawiło, że był to najbardziej niekonwencjonalny CS na jakim przyszło mi się zatrzymać. 

Good morning, Bangkok! Czyli widok z okna CS
Pierwszego dnia od razu skierowałem się do ambasady Birmy złożyć dokumenty o wizę. Był to mój kolejny cel podróży. Ustawiłem się w dosyć pokaźnej kolejce, ale wszystko poszło zaskakująco sprawnie. 810 bahtów (jakieś 81 zł) i za trzy dni miałem się zgłosić po paszport. Następnie postanowiłem kontynuować napawanie się cywilizacją i ruszyłem naziemną kolejką SkyTrain do dzielnicy nowoczesnych centrów handlowych. To co się tam działo przekroczyło moje oczekiwania. Wieżowce wyrastały praktycznie jeden na drugim. Fontanny, palmy i neony wręcz raziły swoją nienagannością. W środku galerii jak w ulu. Tłumy ludzi, europejskie sklepy, kina i komunikaty z głośników płynnym angielskim. Na ulicy natomiast było wręcz ciemno. Bynajmniej nie ze względu na chmury, a przysłaniające wszystko gigantyczne estakady SkyTrain przecinające się na różnych poziomach. Do tego obwodnice samochodowe, które również prowadzone były jak gdyby bez względu na wszystko. Najczęściej górowały nad okolicznymi budynkami, a gdy jakiś okazywał się za wysoki, trochę go skracano i po sprawie. 

Kilku chętnych jednak jest...


Kotlet w wielkim mieście



Bangkok to miasto - gigant. Wiem, pewnie w Azji jest więcej takich tworów (zaczynam się bać Singapuru...), ale do jakiejkolwiek europejskiej metropolii ciężko mi go porównać. U nas wszystkie miasta mają swoją długą historię, rozrastały się powoli i z pewnym dostojeństwem. Taki Paryż na przykład pewnie jest większy, jednak nie odczuwa się tego przechadzając starymi uliczkami. Centra biznesowe są bardziej równomierne rozłożone w różnych dzielnicach. Nawet w Krakowie nikt nie stawia jednej galerii obok drugiej. W każdej części miasta jest jedna i wydaje się to dosyć rozsądne. Nie dla Azjatów. Tu obowiązuje zasada 'Sąsiad rozłożył stoisko z parasolami? Znaczy, że to niezły biznes w tym miejscu! Zrobię to samo!' Tym sposobem całe ulice zapełniają się sprzedawcami parasoli, którzy dziwią się że klientów jak na lekarstwo. Dla samego klienta jest to dosyć wygodne, bo chcąc kupić owy parasol wie on dokładnie gdzie się udać. Wydaje mi się, że w Bangkoku zastosowano tą samą zasadę tylko w wielokrotnie większej skali. Wszystko jest na kupie. Przez to wydaje się, że wkroczyliśmy w największą metropolię świata, choć pewnie nie jest to do końca prawdą. 


Chyba pociąg dzisiaj nie jedzie

Tak czy inaczej, jak już wiecie, na krótką metę potrzebowałem tej wielkomiejskości. Z miasta jesteś, do miasta wrócisz, czy jakoś tak. Metropolię wykorzystałem w kolejnych dniach na odwiedzenie kilku ambasad i zgłębianie różnych 'możliwości'. Gorączkę zakupów natomiast skupiłem na nowych kartach pamięci, soczewkach kontaktowych raczej ciężko dostępnych w wioskach i innych drobiazgach, których lista zbierała się od kilku tygodni. Poczułem się trochę jak wiejski farmer, jadący 'na salony' na kilka dni, aby dokupić paszy dla zwierząt i papieru toaletowego do latryny (choć może to akurat zły przykład, bo na Koh Sdach nauczono mnie się bez niego obchodzić, ale to chyba nie temat na bloga ;)). Jednym słowem laotańska i kambodżańska słoma ciągle trochę mi wychodziła z butów, ale zalety miasta można było wykorzystać.

W tej euforii nie mogłem się oprzeć jeszcze jednej rzeczy. Powiększony zestaw z Bigmac'iem, ogromnymi frytkami i colą godną amerykańskich rozmiarów. W Polsce niezbyt gustuję - tutaj było to rarytasem. Smakowało wybornie i... pierwszy raz w całej podróży na poważnie się zatrułem. Jadałem w knajpach, w których robactwo panoszyło się na stołach, a dania podawane były na jednorazowych talerzach wielokrotnego użytku i nigdy, ale to nigdy w tej wyprawie nie miałem problemów z żołądkiem. Nie wytrzymał McDonalda. Paradoks. Noc miałem z głowy, czułem się jakby ktoś ćwiartował mi wnętrzności tasakiem. Z rana ledwo żywy, zaaplikowałem lekarstwo w postaci ostrego żarcia z najbardziej obskórnej budy z jedzeniem. Pomogło. 
Sprawca niedoli

Bangkok był dla mnie również miejscem spotkań. Już w pierwszy dzień zobaczyłem się z Asią - znajomą ze studiów, która akurat przypadkiem była na 10-dniowej wycieczce w Tajlandii. Takie zbiegi okoliczności nigdy nie przestaną mnie równie mocno zadziwiać, co cieszyć. Któregoś z kolei dnia mojego pobytu w tajskiej stolicy zjawiła się też Emily. Dziewczyna, z którą trzy miesiące temu wypasałem owce w Mongolii. Coś niesamowitego. Zdążyła w międzyczasie pokonać trochę inną od mojej trasę, więc mogliśmy się wymienić wieloma opowieściami. Jako, że Emily również podróżuje sama, a w wielkim mieście fajnie jest mieć jakiegoś kompana, spędziliśmy ze sobą dużo czasu. W dniu jej przyjazdu mieliśmy się przejść po Chinatown. Dla niej było to coś zupełnie nowego, gdyż sprytnie przeleciała samolotem Krajem Środka. We mnie odżyły wspomnienia z Chin. Zarówno te dobre jak i złe. Wieczór skończył się po polsku, czyli piwko Chang kupione w Tesco i długie posiedzenie na nabrzeżu. Swoją drogą dziwne uczucie, gdy pani w kasie pyta czy od razu otworzyć butelkę. Z Emily powspominaliśmy życie na farmie i usilnie próbowaliśmy odnowić znajomość słówek mongolskich. Łatwo nie było. Dzięki długim wieczorom w jurcie wiedzieliśmy o sobie sporo i wreszcie można było pogadać pogadać z kimś na tematy inne niż aktualny plan podróży. Lubię poznawać nowych ludzi, ale po jakimś czasie identyczne rozmowy w hostelach, zaczynające się od tego, skąd jesteś i gdzie jedziesz stały się trochę męczące. 
Lumpini Park - gdybym się tu obudził byłbym przekonany że to Central Park w Nowym Jorku


Leżysz sobie na trawce a tu...


Leniwa atmosfera udziela się każdemu
Wykosztuj się człowieku na łabędzia, a ona i tak będzie patrzeć w komórkę. Ech, kobiety...


W sobotę odwiedziliśmy z Emily tak zwany Weekend Market. Kolejny 'największy w Azji'. Już ich trochę było, mogliby się zdecydować, który jest faktycznie największy. Tradycyjnie kupiłem jakiś najmniej urokliwy bzdet w charakterze pamiątki. Wieczorem natomiast spełniło się coś, o czym marzyłem praktycznie od wyjazdu z Polski. Kino. Ogromne, z kilkunastoma salami, ladami pełnymi popcornu i tłumem ludzi. Umówiliśmy się z Emily na 18, ale w obliczu magicznej promocji 'po 20.30 bilety za 120 bahtów', postanowiliśmy poczekać i spędziliśmy czas na darmowym koncercie w jednej z ośmiopiętrowych galerii. Mieliśmy nadzieję na super produkcję typu Hobbit. Ostatecznie stanęło na 'Mortdecai', co było strzałem w dziesiątkę. Ach, ten zapach popcornu, zapadajacy zmrok na sali, szepty ludzi, szelest papierków. Coś pięknego. Tak, Kotlet ma w sobie też coś z mieszczucha. Ciekawym urozmaiceniem był początek seansu. Koniec reklam, a tu nagle napis na ekranie 'Proszę wstać i oddać hołd królowi'. Wszyscy jak jeden mąż stają na baczność i oglądają kilka minut rozczulających momentów z życia króla. Może i była to podniosła chwila, ale muszę się przyznać, że stoczyłem ogromną walkę, żeby nie parsknąć śmiechem. Jakoś to nie pasowało do atmosfery kina. Nie pomagał mi też widok Emily, która obok walczyła ze sobą równie silnie jak ja. Seans skończył się około północy. Pustymi ulicami Bangkoku wróciłem do swojego lokum w rytm dobrej, polskiej muzyki w słuchawkach. Acha, Mortdecai na końcu umiera. Hłe hłe hłe! ;)

Weekend Market i żywy asortyment


Cinema time!

Co tak właściwie zobaczyłem w Bangkoku? Hmm... Może głupio się przyznać, ale chyba niewiele. Przynajmniej z turystycznych 'must see'. Nie nawiedziłem żadnej ze sławnych świątyń. Do jednej nawet chciałem wejść, ale długich spodni zapomniałem... No trudno, jakoś będę musiał musiał z tym żyć. Odwiedziłem natomiast targ amuletów, na którym można dostać remedium na każdą chorobę i niepowodzenie życiowe. Niektóre były nawet ciekawe, ale jako człowiek wierzący wolałem się ograniczyć do 'bezpiecznej' od uroków cepelii. Zaglądnąłem też na sławną Khao San Road. Stolicę backpackerskiego Bangkoku, gdzie można kupić ciekawe, nie do końca legalne rzeczy. Pewnie nie powinienem tego pisać na blogu, ale miałem zamiar zaopatrzyć się w nową kartę studencką Isic. Po niewymagających wiele wysiłku poszukiwaniach okazało się, że w stosunku do europejskich paszportów i praw jazdy jest ona stosunkowo droga, więc ostatecznie zrezygnowałem. Byłem też w miejscu, o którym chyba nie wspomina żaden przewodnik, a o którym sam przeczytałem kiedyś w jakiejś książce. Świątynia Penisów. Wiem, że kult falliczny to w tych okolicach poważna sprawa, ale nie będę ukrywał że poszedłem tam z czystej ciekawości i lekkiej rozrywki. Na miejscu spotkałem pewną parę, która ewidentnie była trochę skrępowana, że nakryłem ich w takim miejscu. Przełamałem lody kilkoma tęgimi dowcipami i już po chwili robiliśmy sobie zdjęcia z coraz to większymi członkami. Nie zawiodłem się, żarty tego typu śmieszą każdego dorosłego faceta. Jeśli jest inaczej, to znaczy że udaje.

Bicie rekordu bez wypadku na budowie - tego nawet Nawet w Polsce nie ma

Khao San Road



Targ amuletów
Świątynia Penisów



Początkowo patrząc na mapę Bangkoku wydawało mi się niedorzeczne, że linia metra, ani kolejki naziemnej nie wjeżdża w stare miasto. Autobusy są o tyle problematyczne, że nikt nie wie gdzie dana linia jedzie. Rozwiązaniem okazał się transport wodny. Wzdłuż głównej rzeki i bocznych kanałów kursuje Wodny Express, który jest idealnym środkiem transportu w Bangkoku. Bilet kosztuje 15B (1,5 zł, jeśli ktoś jeszcze się nie zorientował, że wystarczy podzielić przez 10), a można nim dojechać w większość miejsc. Zadziwiła mnie przede wszystkim sprawność kapitana, któremu cumowanie i załadunek pasażerów zabierał mniej niż niejednym krakowskim autobusom. 
Jak w MPK


Jest takie miejsce w Bangkoku, do którego wybierają się całe hordy Europejczyków. Nazywa się... nie, nie będę robił reklamy, ale pewnie już wszyscy się domyślają z czego słynie. Są to właściwie dwie ulice. Z tego co zaobserwowałem to jedna jest hetero, a druga homo. Właściwie to 'homo + inni', bo przecież ludzka wymyślność w tych tematach nie zna żadnych granic. Pół biedy ci homo, ale reszta... Ech. W dzielnicy tej można dostać wszystko, czego się zapragnie. Przedział wieku 12 do 80 lat, każda rasa świata i około pięciu płci. Przez okolicę nie da się przejść bez nachalnego podsuwania nam przed oczy obrazków przyjemności, które mogą nas spotkać. Pół biedy, gdy są to 'zwykłe' usługi. Pokazywanie swoich nagich zdjęć przez 60 - letnią panią jest już jednak trochę poza granicami dobrego smaku. Wieczorami zarządcy domów rozdają na ulicy regularne cenniki z ofertą. Lista była długa, a połowa słów do tej pory kojarzyła mi się z zupełnie innymi rzeczami. Nie miałem ochoty i zamiaru pytać kogokolwiek co oznaczają w tym kontekście... Jeden Couchsurfer wytłumaczył mi tylko jedną nazwę. Ping Pong Show. Nie chcę rozwijać, bo nawet mnie, jako faceta to obrzydza. Ciekawskich odsyłam do wujka Google. Piszę to wszystko z lekką dozą humoru, ale tak naprawdę to miejsce było smutne. Oczywiście nie mogłem go ominąć, bo wtedy musiałbym opierać się na opiniach innych, czego robić nie lubię. Jakoś wątpię, żeby wszyscy pracowali tam z własnej woli... Niech te wszystkie dziwadła przyjeżdżają sobie do Bangkoku, ale niech chociaż tych biednych Tajów i zwykłych turystów zostawią w spokoju. Uraziłem kogoś słowem 'dziwadła'? No trudno, mój blog - moje poglądy.
Zły Bangkok


W Bangkoku spędziłem tydzień, pomimo iż birmańską wizę dostałem po trzech dniach. Chyba już nie potrafię szybko przemknąć przez jakieś miasto. Nie mogę wyjść z podziwu, że na początku podróży umiałem wyjechać z Moskwy czy Irkucka po dwóch dniach. Nie to, żeby było tu coś specjalnego do zwiedzania. Po prostu miło było połazić po mieście dwie godzinki, a resztę dnia spędzić w parku lub po prostu w pokoju oglądając film na tablecie. Życie w drodze. Temat rzeka, który w obliczu obecnego posta ciągnącego się jak nie powiem co z nosa, zostawię na kiedy indziej. Dobrze podsumowuje to jednak jedna drobna pomyłka, która przytrafiła mi się w rozmowie z Emily.

'It's not far, I live in Naret Road. I mean... I stay there.' (To niedaleko, mieszkam na ulicy Naret. Znaczy... Zatrzymałem się tam...)

Good night, Bangkok!


3 komentarze:

  1. Super jest - czytając Twoje posty - chociaż a chwilę przenieść się w kolejne, egzotyczne (lub mniej) miejsce.

    No i jest zdjęcie nóg Kotleta! Post zaliczam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Świątynia Penisów (。◕‿‿◕。)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Az sie dziwie ze dopiero teraz ktos sie odniosl do tego tematu :P toz to najwieksza atrakcja Azji!

      Usuń