niedziela, 22 lutego 2015

Kotletowy Szlak Na Ziemi. Cz. 1


Na początek szybka uwaga. Trochę zmieniłem układ bloga. W razie gdyby ktoś się nie połapał, to teraz trzeba wcisnąć 'Czytaj dalej', aby otworzyć całość posta :) Tyle ogłoszeń. 

Gdy wyruszałem z Lonton zostawiając za sobą strzępki cywilizacji, miałem sporo myśli i marzeń w głowie. Chciałem spędzić trochę czasu w samotności, chciałem popodglądać dziką naturę, miałem nadzieję choć raz wykąpać się w Indawgyi. Wszystko to były jednak marzenia poboczne. W mojej głowie jakiś czas temu pojawiło się jedno Marzenie. Na końcu jeziora znajduje się największa w okolicy góra. Figurowała na moich amerykańskich mapach, więc chwilę już tam stała. Nie była opatrzona żadną nazwą, więc po długich przemyśleniach ochrzciłem ją Górą. Na szczycie Góry znajdowała się sporych rozmiarów pagoda buddyjska. Wiedziałem o niej od miejscowych, bo z Lonton Góry próżno było wypatrywać. 'A gdyby tak...'. Zaraz pojawiła się też druga część Marzenia. 'Może by spróbować obejść całe jezioro Indawgyi'. Owszem, było duże, ale przecież nabicie trochę kilometrów mi nie zaszkodzi. Czas miałem. Na drodze do realizacji Marzenia stały dwa główne problemy. Pierwszy to absolutny zakaz przebywania obcokrajowców w obszarze, którego granica przebiegała mniej więcej 15 kilometrów za Lonton i przecinała jezioro na pół. Góra znajdowała się oczywiście w tym zakazanym rejonie. Wiedziałem więc, że to Marzenie stoi poza granicą legalności. Z drugiej strony, jakby to powiedział mój licealny wychowawca 'Jest ryzyko - jest zabawa'. Druga przeszkoda to ogromna rzeka, wypływająca z jeziora dokładnie na przeciwległym brzegu. Na mniejszych strumieniach miałem nadzieję na mostki, ale na tej musiałaby powstać konstrukcja godna jakiegoś absolwenta Politechniki. Nie miałem oczywiście wtedy pojęcia, że oprócz tych dwóch problemów nie do obejścia, może zatrzymać mnie jeszcze tysiąc innych.

Profesjonalna mapa poglądowa okolicy

Pierwszego dnia zwyczajnie więc szedłem. Delektowałem się ideą samą w sobie. Marszem przed siebie w nieznane. Początkowo szedłem całkiem niezłą, miejscami asfaltową drogą. Szybko zaczęły mnie jednak irytować sporadyczne ciężarówki ciągnące za sobą tumany kurzu. Wiozły one urobek z odległych kilkadziesiąt kilometrów kopalń. Te wypakowane po brzegi trasportowały pewnie wapień lub marmur. Te mniejsze... Głównie rubiny, ale również diamenty, a może i złoto. Nie żartuję. Birma jest bogatym w złoża krajem. Oficjalnie na końcu drogi prowadzącej z Lonton nie ma nic. Półoficjalnie jest jedna kopalnia średnio wartościowego kruszcu. Nieoficjalnie jest dużo więcej. To właśnie przez te kopalnie droga jet tak pilnie strzeżona, a od pewnego momentu całkowicie zamknięta dla wszystkich oprócz mieszkańców.

Przez kika kilometrów szedłem ową drogą wdychając tabuny pyłu. Nie podobało mi się to też z innego względu. Wzbudzałem niemałe zainteresowanie. Owszem, tym odcinkiem trasy mogli się przemieszczać turyści, jednak każdy z nich pożycza rower lub skuter, odwiedza odległą kilka kilometrów świątynię i wraca. Widok pieszego z plecakiem większym od niego był czymś odmiennym. Z wielu względów nie chciałem być odmienny, więc gdy tylko pojawiła się alternatywa, odbiłem w pola. Kierunek był dosyć prosty. Chciałem dotrzeć do jeziora, a później iść wzdłuż jego brzegu. 

Przebiłem się przez pewną wioskę, w której na moje nieszczęście akurat skończyły się lekcje w szkole; następnie przez pola ryżowe, na których wpadłem w chwilową zadumę ile pracy musiało kogoś kosztować wymłócenie takiej ilości zboża; minąłem pastuszków bydła, wreszcie samo bydło, a na koniec zobaczyłem jezioro. Nie wiem czy ja mam jakąś spaczoną psychikę czy może to cecha wszystkich ludzi, ale jest coś w takiej otwartej wodnej przestrzeni. Coś co przyciąga i aż zaprasza aby zostać na dłużej. Rozbić obóz w środku lasu? Kilka dni może i fajnie, ale później w sumie co ze sobą zrobić? Rozbić obóz nad takim Bajkałem? To już inna sprawa, można tak spędzić pół życia. Napawałem się więc widokiem jeziora i ciszą zakłócaną tylko dzwonkami zawieszonymi na szyjach krów. Siedziałem tak długą chwilę, ale w końcu uznałem, że trzeba iść dalej. Przecież nie byłem na wakacjach. 

Czyżby ktoś mnie śledził?


Marsz wzdłuż jeziora był dosyć nieobliczalny. Miejscami szedłem całkiem przyzwoitą ścieżką wydeptaną przez rybaków i rolników. Miejscami ścieżkę wytyczałem sam. A miejscami o ścieżce nie było mowy. Jak się okazało Indawgyi ma niezliczoną ilość małych rzeczek wpadających do niego. Z racji pory suchej rzeczki postanowiły wyparować i zostawić po sobie pamiątkę w postaci bagien. Była to największa zmora mojej wędrówki. Czasem takie podmokłe koryto udało się przeskoczyć z różnym skutkiem. Czasem jednak musiałem nadkładać od kilkuset metrów do kilku kilometrów, idąc w górę bagna gdzie wreszcie stawało się wystarczająco suche. Małe rzeki też się zdarzały. Wiły się tak, że czasem nie miałem pojęcia czy jestem na dobrym brzegu. Szukałem wtedy wytrwale jakiegoś zwalonego drzewa, służącego miejscowym do przeprawy. Czasami sam budowałem sobie most z pobliskiego bambusa. Rozpiętość do dwóch metrów. Obciążenie obliczeniowe - jeden Kotlet. Szybkie obliczenia i już bambusy dobrane. W końcu po coś skończyło się te studia. 

Bagno

Też bagno

Mostek ( żeby nie było - niekotletowy)

Pod koniec pierwszego dnia niespodziewanie dotarłem do dżungli. Jakoś tak to jest z tą dżunglą, że nie daje żadnego ostrzeżenia tylko nagle wyskakuje zza krzaka. Wziąłem głęboki oddech, spróbowałem przywołać z pamięci wszystko, czego nauczyłem się od Sata w laotańskim buszu i powoli ruszyłem przed siebie. Bez przewodnika było to oczywiście zdecydowanie trudniejsze. Ścieżek sporo, ale którą wybrać? Przedzierałem się trochę na ślepo, marząc o solidnej maczecie. Jako że skrawek dżungli rozciągał się tylko kilka kilometrów, nagromadziły się w nim chyba wszystkie buszolubne zwierzęta z okolicy. Nawet w Namtha nie widziałem takiej różnorodności. Oprócz zwierząt oczywiście typowa dla dżungli ściana roślinności. Nie było szans zobaczenia jakichś punktów odniesienia w krajobrazie czy nawet samego jeziora. Musiałem zdać się na siebie i liczyć, że utrzymam dobry kierunek w obieraniu kolejnych ścieżek.

Chyba tukan, w każdym razie największe ptaszydło jakie w życiu widziałem

Dżungla jak szybko się zaczęła tak szybko się skończyła. Ostatnia liana i bach! - otwarta przestrzeń. Trochę odetchnąłem. Miło było znowu zobaczyć jezioro w całej okazałości. Z mojej 60 - letniej mapy wyczytałem, że zbliżam się do jakiejś wioski. Nie chciałem się tam zjawiać popołudniu. W końcu oficjalne jeszcze tego samego dnia wracałem do Lonton na nocleg. Znalazłem więc małe wypłaszczenie za bambusowym płotkiem i rozbiłem namiot. Ugotowałem trochę ryżu, podgrzałem fasolę i patrząc na toń jeziora sam do siebie skinąłem głową. Tym samym Kotlet uznał dzień za udany.

Czasem pływały Klasztory...

...a czasem tylko rybacy

Zebrałem się z przyzwyczajenia równo ze wschodem. Kryjówka była na tyle dobra, że niepożądanych oczu raczej się nie bałem. Owsianka i wio! Dzisiaj najważniejszy dzień. Być albo nie być dalszej wędrówki. Przede mną ostatnia wioska, do której można wjechać obcemu. Później już tylko felerne bramki wojskowych. 

W wiosce życie toczyło się na całego. Ktoś prał ubrania w jeziorze (swoją drogą już wiem skąd się to słowo wzięło. Tutaj kobiety piorą koszule kijem, aby wypędzić brud). Ktoś ścinał bambusy. Ktoś ładował je na barkę oczywiście również z bambusa. Ktoś zamiatał placyk przed świątynią. Cokolwiek ktokolwiek nie robił miał właśnie najlepszą okazję do długiej przerwy. Nowy obiekt w wiosce. Każde oczy skierowane były w moim kierunku. Nie ma to jak idealnie wtopić się w tłum. Uznałem, że skoro nie wyglądem to przynajmniej pozytywnym nastawieniem wpasuję się w okolicę. Obdarzałem więc każdego solidną dawką odwzajemnianego uśmiechu. Szło się dużo milej. Ostatnią wioskę, w której oficjalne mogłem przebywać wykorzystałem na uzupełnienie wody, a nawet skusiłem się na małą zupkę. Pani była przekonana, że właśnie przyszedłem z Lonton, co zaowocowało dodatkową chochlą.


Transport bambusa - perpetum mobile

Wróciłem nad jezioro. Jakieś dwa kilometry dalej spodziewałem się blokady na drodze. Jedyną szansą przejścia był brzeg Indawgyi. Jego też postanowiłem się trzymać. Początek był niezły. Ścieżki w lasku. Stopniowo jednak wszystkie z nich zaczęły odbijać w stronę głównej drogi. Równoległej do brzegu i odległej od niego zaledwie kilkaset metrów. Właśnie tej, którą przejść nie mogłem. Nie zrażając się trzymałem się kurczowo wybrzeża. Wkrótce okazało się dlaczego ścieżki rozpaczliwie uciekały do większej koleżanki. Bagno. I to nie byle jakie. Końca nie było widać. Mundurowi wiedzieli gdzie się ustawić z ostatnią bramką. Pomyślałem nad alternatywami. Brak. Hmm... 'Jak Marzenie ma się spełnić to trzeba się trochę poświęcić Kotlecie' No to hop! Pierwszy skok na kępkę przy drzewie udany. Drugi też. Trzeci... mniej. Noga po kostkę w błocie. No trudno, wyschnie i się wykruszy. Hop! Hop! I jeszcze raz! Planowałem skoki jak w szachach. Kilka ruchów do przodu, aby nie utknąć. Czułem się trochę jak Gollum szukający drogi do Mordoru.

Trwało to szmat czasu i nieźle się napociłem. Wreszcie jednak suche kępy zaczęły być coraz większe i większe, aż wreszcie wyparły mokre bagna. Stanąłem suchą, acz ubłoconą stopą. Policji nie było widać. Wojska, żandarmerii czy kawalerii też. Na prawo spokojne jezioro. Na lewo, w oddali pusta droga. No to... chyba się udało! Nie wpadałem jeszcze w euforię, bo wiedziałem, że bramek może być więcej. Złapałem oddech i ruszyłem naprzód. 

Tego dnia natrafiłem jeszcze na jedno bagno. Tego nie dałem rady przejść. W pewnym momencie zwyczajnie zabrakło suchych wysepek i musiałem zarządzić odwrót. Nie było wyjścia. Albo główna droga z mostem albo wpław jeziorem. Na Koh Sdach uczyłem się pływać z pasami balastowymi, ale bynajmniej nie takimi trzydziestokilogramowymi na plecach. Musiałem więc się na chwilę ujawnić. Wzdłuż drogi było kilka domków. Wszyscy oczywiście z zaciekawieniem patrzyli na mnie, jednak nie widziałem jakichkolwiek oznak wrogości czy chęci wyrzucenia mnie z ich terenów. Przeszedłem bez przeszkód. Następnie skierowałem się polami w stronę ujścia największej rzeki. Piękna otwarta przestrzeń, z jednej strony jezioro oddzielone w miarę ładnym bagnem, z dwóch kolejnych również mokradła, a z czwartej jedyne dojście i kilka drzew na końcu. Biwak idealny. Nie mając ochoty wiecznie się ukrywać rozbiłem namiot jeszcze na długo przed zachodem słońca, nagotowałem ryżu i oddałem się zasłużonemu odpoczynkowi. Kotlet znowu skinął głową sam do siebie. Cel był coraz bliżej.

Obóz

Kolejnego dnia wypadła niedziela. Jak to zwykle bywa trzeba było odpocząć. Nie ruszyłem się więc więcej niż na pięć metrów od obozu. Spędziłem większość upalnego dnia w namiocie z przyjemnym przewiewem i widokiem na jezioro. Wziąłem za to coś na kształt prysznica. W bagnie. Wydawać by się mogło, że to niemożliwe. Przy odpowiedniej dawce samozaparcia w nabieraniu względnie czystej wody z małych stawików wszystko jednak było możliwe. Pokazałbym Wam zdjęcia, ale jako że w pobliżu nie było żywej duszy, uznałem że nie ma sensu moczyć spodenek. Sami rozumiecie.

Na moim cyplu miałem niestety gości. Dwójka chłopaczków niedługo po moim rozbiciu się pierwszego dnia urządziła sobie polowanie na ptaki w okolicy. Ich zaciekawienie moją osobą było ogromne, co okazali poprzez półgodzinne siedzenie i gapienie się jak w obraz. Przychodzili również kolejnego dnia. Cyklicznie. Potem zaczęli przyprowadzać kolegów i koleżanki. Siadali w kółku i wpatrywali się we mnie. Mogłem mieć tylko nadzieję, że nie postanowią tym zaciekawieniem podzielić się z rodzicami. Choć coraz bardziej docierało do mnie, że owy zakaz dla obcokrajowców to wymysł tylko rządu. Miejscowi chyba nawet nie mieli o tym pojęcia. Tak czy inaczej, dzieciaki przyszły pewnie również kolejnego dnia. Zastały jednak tylko ubite miejsce po namiocie. Kotlet ruszył dalej.

Moi prześladowcy

Następne dni mijały podobnie. Dosyć długie marsze urozmaicały atrakcje w postaci bagien i rzek. W końcu musiałem jedną z nich ominąć wkraczając do pewnej wioski i korzystając z mostu. Było mi to nawet na rękę, bo i tak trzeba było uzupełnić zapasy wody. Krocząc przez wioskę wszystkie spojrzenia spoczywały na mnie. Mimo, że znowu nie spotkałem się z najmniejszą oznaką wrogości, cały czas obserwowałem każdego i myślałem czy to nie właśnie ten za chwilę opowie jakiemuś wojskowemu, że widział Białasa w wiosce. Czułem się trochę jak zbieg. Uczucie niezbyt miłe, więc gdy tylko nadażyła się okazja wróciłem na leśne ścieżki przy jeziorze.

Po czterech dniach dotarłem na końcówkę jeziora. Droga do kopalni wreszcie odbijała na zachód, a ja na przełaj przez ryżowe pola podążyłem wzdłuż brzegu. Był to jeden z najpiękniejszych odcinków. Ostatnią osadę zostawiłem daleko w tyle, wokół żywej duszy, a przed oczami zbliżający się cel - Góra. Ogromne pola ryżowe były błogosławieństwem, gdyż wybudowano na nich całkiem przyzwoite chatki, do których wprowadzały się całe rodziny na czas żniw. Aktualnie było już kilka miesięcy po zbiorach, więc wszystkie domki stały puste. Na nocleg wybrałem najbardziej skrajny - byle bliżej Góry. 

Zostawiłem plecak i ruszyłem na zwiady. Niestety nie przyniosły one dobrych informacji. Wzdłuż brzegu ciągnęło się bagno. Przez jakiś czas podążałem ścieżkami wydeptanymi przez pasące się woły, ale wszystkie w końcu zanikały. Mógłbym iść na przełaj i próbować znowu poskakać po bagnie, jednak było jedno 'ale'. W okolicy nie było min. Tego byłem pewien. Skąd? Wypytywałem miejscowych i przegrzebałem internet. W dodatku każde miejsce na łąkach, dosłownie centymetr po centymetrze było udeptane przez woły. Rząd jednak straszy turystów tą bajeczką o minach i niestety bajeczka działa. Gdzieś w podświadomości zawsze mi siedziało 'a co jeśli..'. Marzenie marzeniem, ale jeśli było chociaż promil ryzyka to w tym względzie akurat nie miałem zamiaru go podejmować. Wszelkie drogi na skróty odpuszczalem. Jeśli kiedyś nie będziecie chcieli mieć gości w ogródku, wywieście znak 'Miny przeciwpiechotne'. Niby wiadomo, że blef ale zapewniam że na psychikę działa wyśmienicie.

Punkt obserwacyjny

Widok z punktu obserwacyjnego


Nie mogąc znaleźć żadnej sensownej drogi w stronę Góry, wróciłem zrezygnowany do mojej chatki. Jeszcze raz spojrzałem na moje amerykańskie mapy. Ewidentnie jakaś mała ścieżka była. 'Głupie Amerykańce, jak mogli zaznaczyć ścieżkę, która zniknęła 60 lat później...'. Zacząłem snuć plany o kolejnym dniu. Jedynym sensownym rozwiązaniem wydawało się obejście całej Góry i spróbowania podejścia od drugiej strony. Nic pewnego. W ramach popołudniowego spacerku poszedłem od niechcenia na skraj pól, poobserwować uprawy nieobecnego sąsiada. I wtedy zdażył się wręcz cud. Zza trzcin ewidentnie wskazujących bagno ukazała się solidna ścieżka. Była na tyle ubita, że praktycznie na pewno prowadziła do jakiegoś celu. Nie mogłem wyobrazić sobie w okolicy celu innego niż pagoda na szczycie Góry. Moja radość była nie do opisania. Oto wszystko się nagle odmieniło i znowu była szansa na realizację pierwszego etapu Marzenia. W podskokach wróciłem do chatki. 

Tu się schowała!

Przez chwilę obserwowałem jeszcze woły, łażące bez celu. Ich widok nieodłącznie będzie kojarzył mi się z Indawgyi. Osobiście lubiłem woły, bo tworzyły całkiem niezłe ścieżki i potrafiły ubić kopytami nawet bagno. Ogólna historia wołów jest jednak znów dosyć smutna. Był czas przestoju w robotach na polu, więc woły były bezużyteczne. W całej okolicy jeziora spotykałem je chodzące bez celu w dzień i w nocy. Nikt się nimi przez ten okres nie zajmował. Pewnie zaczną ich szukać przed następnymi żniwami. Po krowy właściciele codziennie przychodzili na pola. Woły tylko smutno patrzyły i zostawały na całą noc nad jeziorem. Z braku zajęć jadły. 24 godziny na dobę. Miałem z wołami trochę przejść, bo kilka razy atakowały mój namiot. Zdarzyło się nawet, że zaatakowały cały domek na palach, w którym spałem. Obudzenie się w trzęsącym namiocie do miłych nie należy. Musiałem interweniować w środku nocy i rozgonić towarzystwo. Później było mi głupio, że nie dość że o wołach wszyscy zapomnieli to jeszcze ja na nie nakrzyczałem. Taka to smutna historia wołów znad Indawgyi.

Czarne, zapomniane punkty na jeziorem. Woły.

'Zająłeś mi miejscówkę. Widzimy się na boisku po szkole'
Noce na północy Birmy były zaskakująco zimne. Muszę przyznać, że cieszyłem się z tego jak dziecko. Dawno już nie zaznałem tak przyjemnego chłodu. Chyba jednak słowiańskie geny wychodziły. Lubię ciepło, ale miło było wreszcie wejść w nocy do śpiwora, a nie pocić się pomimo jego braku. Wieczorami siedząc przed namiotem musiałem ubierać polar, który mniej więcej od Chin służył mi tylko jako poduszka. Na nogi za to zarzucałem moją Longi. Ileż ta spódnica ma zalet! 

Kotlet w wersji zimowo - birmańskiej

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy z dużym prawdopodobieństwem czekał mnie atak szczytowy na Górę. Oglądnąłem wschód słońca z mojej werandy i ruszyłem cudownie odnalezioną ścieżką. Po jakiejś godzinie, ku mojej rozpaczy, zaczęła się dzielić, a kolejne odnogi zanikać. 'No Ścieżka daj spokój, nie rób jaj!'. Reprymenda dała efekt i po krótkiej przeprawie przez niewielkie bagno, dróżka znowu nieśmiało się pokazała. Doszedłem do stóp mojego celu. Kilka ścieżek w górę. Byłem szczęśliwy, bo krowy raczej pod górę by się nie pchały, więc ewidentnie były to drogi ludzkie. Radość sprawnie minęła. Podejście było mordercze. Prawdopodobnie zawdzięczałem to mojemu plecakowi, bo sama Góra miała według armii USA trochę ponad 1000 m. n.p.m. Nie startowałem też z zera, więc aż takich przewyższeń nie było. Animuszu dodawał jednak widok zbliżającej się pogody na szczycie. Czasem znikała, czasem wyskakiwała znowu zza jakiejś palmy, ale ewidentnie stawała się większa i większa.

Wiele sapiących oddechów później stanąłem przed obliczem małego Buddy pod pagodą. Oddałem mu ukłon uznania. A bardziej ludziom, którzy to cudo tam zbudowali. Odwróciłem się w stronę jeziora i jak można się spodziewać zwyczajnie mnie zatkało. Widok przechodził moje najśmielsze oczekiwania. Zapewne było to zwielokrotnione włożonym wysiłkiem. Nie spodziewałem się, że Indawgyi było tak wielkie. Owszem, szedłem wzdłuż jego brzegu kilka dni, ale na mapie wyglądało to dosyć niepozornie. Z góry sprawy miały się zupełnie inaczej. Kątem oka zobaczyłem przeszkodę, o której bardzo dobrze wcześniej wiedziałem. Ogromna rzeka wypływajaca z jeziora. Prawdopodobnie nieprzekraczalna. Myśli o niej zostawiłem jednak na później. Nic nie mogło mi zepsuć tej chwili. Udało się. Byłem na końcu jeziora Indawgyi.

Bliżej

i bliżej

I bliżej...

Jest!

i nagroda!


Przez góry...

...przez wody...

...przez łąki...

...przez pola...

...zawsze z uśmiechem...

...pomimo przeciwności...



...do celu!

 W tej pompatycznej chwili przeszedłem wreszcie na drugą stronę pagody i rzuciłem okiem na przeciwną stronę Góry. Jakież było moje zdziwienie,gdy zobaczyłem odosobniony klasztor buddyjski i grupkę mnichów przyglądających mi się jakby zobaczyli ducha...




7 komentarzy:

  1. Ty tam uważaj, bo jeszcze tamtejsi ludzie/mnisi uznają Cię za jakiegoś wyczekiwanego bohatera, który "... przyszedł w zakazane terany - nie wiadomo skąd - by nas uratować".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Neo z Matrixa :P Porownanie nawet na miejscu bo oni sobie zyja tam w takim swoim malym Matrixie :)

      Usuń
    2. Neo z Matrixa :P Porownanie nawet na miejscu bo oni sobie zyja tam w takim swoim malym Matrixie :)

      Usuń
  2. Uwaga! To jest pseudo-komiczny komentarz z dedykacją dla Wica. Wyrażam poparcie dla pro-bródki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako ze jestes specjalista w tym temacie - dziekuje! :) Niestety brodka juz zniknela bo nie byla wynikiem upodoban ale lenistwa ;P

      Usuń
  3. Smutnym Kapołem. Za to nadrobiłem lekturę w końcu i znów jestem na bieżąco :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dymelowe "jest ryzyko- jest zabawa" do dziś budzi we mnie strach :D

    OdpowiedzUsuń