sobota, 21 lutego 2015

Jeszcze dalej niż północ

Wróciłem. To informacja, przynajmniej dla mnie, najważniejsza. Mimo, że niesamowicie cieszyłem się na wyprawę na północ, zdawałem sobie sprawę z niemałego ryzyka jakie podejmowałem. Jestem spowrotem w Mandalay i powoli kieruję się do Tajlandii. Do opowiedzenia jest sporo, także niestety będzie lekkie bombardowanie postami. Będzie też sporo obrazków, więc co mniej wytrwali czytelnicy mogą się nimi zadowolić :) No to ruszamy.

- Ale po co chce Pan tam jechać?  - zapytał po raz kolejny sprzedawca biletów.
- No wie Pan, podobno ładne widoki. - odpowiedziałem ze spokojem. Nie mogłem zdradzać moich prawdziwych powodów. Od kilkunastu minut stałem w pokoju dla 'specjalnych' klientów kolei, którzy chcą jechać w miejsca rzadko odwiedzane. Wcześniej długą chwilę czekałem przy zwykłym okienku i wysłuchiwałem jakie to wspaniałe kierunki, które są całkowicie bezpieczne, mogę obrać. Gdy grzecznie odmawiałem każdego z nich i powtarzałem, że interesuje mnie tylko ten jeden, skierowano mnie do osobnego pomieszczenia. Po jakimś czasie udało mi się doprosić o rozkład jazdy i ceny, wiedziałem więc że wszystko jest na dobrej drodze. Wystarczyło uruchomić bardzo dobrze wyuczone w podróży umiejętności perswazji.
- Ale ten pociąg jedzie 17 godzin bez przerwy. Siedzenia są niewygodne i strasznie trzęsie. - nie poddawał się bileter.
- Proszę Pana, widzi Pan ten paszport? Jestem z Polski. My tam mamy PKP. Nie ma Pan pojęcia co to oznacza w kwestii komfortu podróżowania koleją. - Tego nie powiedziałem. Zawarłem to w jednym spojrzeniu, które zaowocowało ostateczną zgodą i ręcznym wypisaniem biletu przez kolejarza. Dodatkowo opatrzony napisem 'Safe for tourist', co mnie choć trochę uspokoiło.

Do wyboru były trzy klasy. Ordinary, first i upper. Nazwy nie dawały najmniejszej podpowiedzi, ale po cenach zorientowałem się w hierarchii. Ostatecznie zdecydowałem się na środkową opcję ze względu na różnicę w cenie około 2 zł w stosunku do klasy najniższej. Zrobiłem to na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że PKP to jednak nie najgorsze, co może człowieka w kolei spotkać. Wybiegłem ze stacji cały w skowronkach. Trzymałem w rękach moją przepustkę za 4$. Przepustkę na północ Birmy. Przepustkę do przygody. 

Wygląda że się uda...

Przepustka do Marzenia


Wróciłem do hotelu i postanowiłem zafundować sobie długi odpoczynek przed ciężką drogą kolejnego dnia. Podłączyłem do ładowania każde urządzenie elektroniczne, wiedząc że szybko takiej okazji nie będzie. Wziąłem zimny prysznic w pokoju bez światła, który udawał łazienkę. Później ostatni raz uruchomiłem wifi i dałem znać rodzince, że się udało i jakiś czas niestety kontaktu ze mną nie będzie. Wreszcie zapadłem w głęboki sen. 

Pociąg odjeżdżał dopiero o 16:20, więc z rana powylegiwałem się w niewygodnym łóżku i dopiero kolo południa spakowałem plecak. Z braku innych zajęć już koło 13 byłem na dworcu. Rozsiadłem się w czymś co przypominało poczekalnię, przesunąłem trochę czyjeś nogi i zmieściłem się na krzesełku. Godzina czekania. Druga. 15:00. No to chyba można się było przenieść na peron. Tam też tłum ludzi. A jeszcze większy tłum bagaży. Na szczęście nie zauważyłem dużej ilości żywego towaru w postaci kur lub gęsi. Ten jest zawsze najbardziej irytujący. Głównie ogromne zakupy z wielkiego miasta. Ciastka, oleje, przyprawy. Wszystko, o co ciężko na prowincji. Znowu usiadłem gdzieś w kącie i znowu nastało czekanie. Ludzi na peronie z każdą minutą przybywało. Przyrost wręcz logarytmiczny. Miałem nadzieję, że pociąg będzie naprawdę duży, jeśli wszyscy mieli się zmieścić. 

Gdyby nie mnisi - jak w Polsce

16.20 pociągu brak. Nic to, przecież opóźnienia to coś, do czego polskie koleje bardzo dobrze mnie przyzwyczaiły. 16.30... 16.40... 17... 17.20... Naiwnie zapytałem jakiegoś współczekającego czy może wie, kiedy pociąg się zjawi. Popatrzył na mnie jak na wariata. W sumie sam się sobie dziwiłem, że zadałem takie idiotyczne pytanie. No cóż, skoro nie było nic do roboty to polskim zwyczajem rozłożyłem się z jedzeniem. Wyciągnąłem makrelę w puszce, trochę chleba i zacząłem łączyć to w pyszne kanapki. Zapach rozniósł się dookoła i chyba taki pyszny nie był, sądząc po rozluźnieniu się ławek obok mnie. Jadłem sobie powoli delektując się każdym kęsem. No i jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, nagle usłyszałem poruszenie, jakieś krzyki i dźwięk syreny. Nadjeżdżał pociąg. Ja w połowie konserwy. Cholera, zjeść spokojnie nie dadzą. Cóż było zrobić. Włożyłem puszkę do jakiegoś worka i wykonując ręką ruchy samopoziomujące starałem się ją nieść tracąc jak najmniej sosiku spod ryby. Rozpocząłem poszukiwania wagonu. Numeracja oczywiście w tutejszych robaczkach, a na bilecie zwykły numer. Na szczęście pomogła mi jakaś uczynna dziewczyna. Znalazłem, wszedłem i patrząc na oznaczenia siedzeń zorientowałem się, że moje miejsce jest na drugim końcu wagonu. A jakżeby inaczej. Na drodze przeszkoda w postaci dziesiątek ludzi i dziesiątek tysięcy bagaży. Zacząłem się przepychać. Na barkach plecak, w jednej ręce torba, w drugiej reklamówka z wałówką, w trzeciej makrela. Nie wiem jakim cudem mi się to udało i ilu ludzi po drodze oblałem sosem z konserwy, ale wreszcie dotarłem na miejsce. W ostatniej chwili zająłem pustą lukę na półce na bagaż, przytwierdziłem do niej plecak i rozsiadłem się na siedzeniu. 

Było więcej niż nieźle. Podwójne ławeczki skierowane przodem do siebie. Obite kawałkiem gąbki i plastikową imitacją skóry. Wszystko oczywiście ociekało brudem, ale przyschniętym, więc tym lepszym. W sumie jak w Polsce. 'Eee, dobrze jest, dasz radę. Wyobraź sobie, że jedziesz na Mazury i lada moment będziesz na miejscu.' Dokończyłem moje kanapki z makrelą. Tutaj też nie było wielkich różnic w zachowaniach ludzi, bo Birmańczycy rozpoczęli ucztę równo z zajęciem miejsc. Przeróżne dania w styropianowych pudełkach, do tego przekąski w postaci owoców i jajek na twardo. Te ostatnie niestety przepiórcze, więc gdy mnie częstowano (jako jedyny obcokrajowiec w wagonie byłem dokarmiany przez wszystkich w zasięgu wzroku) musiałem się nieźle natrudzić przy obieraniu. 

No to wio!


Ruszyliśmy. Tempo... dostojne. Nawet bardzo. Myślę, że papamobil na placu św. Piotra przemieszcza się szybciej. Ale czy miało to jakieś znaczenie? W końcu jechałem - to było najważniejsze. Obserwacje widoków szybko się skończyły z powodu zmroku. Usiadłem względnie wygodnie i utkwiłem wzrok w punkcie na końcu wagonu. Tryb czekania - włączony. Mam to szczęście, że Pan Bóg obdarzył mnie dużą cierpliwością czekania. Jeśli trzeba mogę siedzieć w jednym miejscu kilka(naście) godzin i nie przeżywać wielkich katuszy, jeśli tylko ciało nie doznaje uszczerbku. Kolejki do polskich specjalistów medycznych czy poczekalnie nigdy nie były mi straszne. Oczywiście milej jest mieć coś do poczytania czy posłuchania, ale jak nie ma to nie ma. Deska lub ściana przed oczami też jest ciekawa.

Towarzysze mojego szczęścia

Gdy skończyłem zgłębiać fakturę ściany, spostrzegłem że minęło kilka godzin. Początkowo jechaliśmy wspólnymi torami na zachód, a później odbiliśmy na boczne - na północ. I wtedy się zaczęło. Okazało się, że birmańskie tory są zwyczajnie dziurawe. Może same tory jakąś tam ciągłość mają, ale nasyp już na pewno nie. Skutkuje to najprościej mówiąc podskokami pociągu. Na takim odcinku pociąg najpierw zaczyna lekko falować w górę i w dół. Wszyscy już wiedzą co się szykuje i każdy kurczowo się czegoś chwyta. Stopniowo fale stają się coraz większe, aż wreszcie zamieniają w regularne podskoki. Przez jakąś minutę jedzie się jak na koniu. Nie przesadzam. Autentycznie pasażerowie wyskakują z miejsc na mniej więcej 5-10 cm i z synchroniczną dokładnością lądują na nim spowrotem. I znowu, i znowu. To samo robią bagaże nad głowami. Biada temu, kto nie przytwierdził swojego dobrze. Takie skaczące odcinki zdarzają się co jakieś 15-20 minut. Początkowo były dla mnie niezłą radochą i nie mogłem powstrzymać się od śmiechu patrząc na skaczących współpasażerów. Z każdym kolejnym podskokiem moim czterem literom było jednak coraz mniej do śmiechu. Podskoki przerywały również przyjemny tryb czekania, nie mówiąc już o krótkich drzemkach. 

Kotlet jedzie na Północ!


Mniej więcej do północy trwałem w oczekiwaniu, ale w końcu zaczęła brać mnie chęć przespania się. Nóg jednak nijak wyciągnąć, bo wszędzie bagaże. Oprzeć się jakoś wygodniej też bez szans, bo oparcie oscyluje raczej wokół kąta ostrego niż takiego umożliwiającego sen. Muszę przyznać, że ludzie wokół byli doświadczeni i dosyć pomysłowi. Układali się na podłogach, tworzyli ekwilibrystyczne pozycje na siedzeniach oraz ludzkie kanapki z całej rodziny. Co odważniejsi wchodzili na dach. Nie wiem czy była to dobra miejscówka do spania, ale nie widziałem żeby ktokolwiek z niego wrócił. Wolałem więc nie sprawdzać. Sam po ciężkich próbach zaśnięcia, pomyślałem: 'Chłopie, jesteś zaprawionym w bojach PKPowcem, wykaż się trochę!'. Zrobiłem szybki rekonesans w wagonie i od razu znalazłem. Wydzielony kawałek przestrzeni koło kibelka. Mniej więcej metr długości i osiemdziesiąt centymetrów szerokości. Łóżko idealne. Szybko zgarnąłem karimatę, rozłożyłem na upatrzonym skrawku, zwinąłem się do rozmiarów kompaktowych i chwilę później spałem jak dziecko. Tym sposobem zyskałem duże uznanie wśród pasażerów. Każdy kto przechodził obok mnie kiwał głową z podziwem i gratulował pomysłu. Ewidentnie zaczęli mnie traktować z jeszcze większym szacunkiem. Acha, mój sen trwał do pierwszych dziur w torach. Skakanie na pośladkach to nic w porównaniu z wyrzuceniem w powietrze całego ciała przyjemnie ułożonego do snu. I tak co 20 minut...

Wagon sypialny

Dodatkowymi atrakcjami nocnymi były krótkie postoje na stacjach. Każdy z nich był opatrzony niewyobrażalnym gwarem. Ludzie walczyli o to, by zdążyć zapakować wszystkie bagaże i wreszcie samych siebie. Trzeba zaznaczyć, że w Birmie pociągi są nieubłagane. Dwie minuty postoju i odjazd. Nie ma znaczenia czy ktoś jest w połowie załadunku lub sam do pociągu jeszcze nie wsiadł. Pojazd po prostu rusza i kropka. Ułatwieniem jest jego powolne nabieranie prędkości. Dzięki temu pasażerowie jeszcze przez kilkadziesiąt sekund wrzucają bagaże przez okna po czym wreszcie rzutem na taśmę wskakują sami. Problemu takiego nie mają obwoźni sprzedawcy. Zjawiają się oni w wagonie niczym duchy. Często nawet pomimo braku stacji. Ot, przejeżdża pociąg przez ich wioskę to czemu nie spróbować czegoś sprzedać. Wchodzą jak do siebie w pełnym biegu pociągu, po czym wyskakują kilka kilometrów dalej. Ciekawe, że drzwi do wagonów zamykane są od wewnątrz. Nigdy nie zdążyłem zaobserwować jak udawało im się je otworzyć. 'Wszedł mimo drzwi zamkniętych' chciałoby się powiedzieć. Wspomnę jeszcze, że wszystkie kobiety towar noszą na głowach. Nie przeszkadza im to jednak, aby równie sprawnie wskakiwać do rozpędzonego wagonu. Nawet lepiej, bo ręce mają wolne... 

Pan jajko na twardo może?

Co sprzedają? Przede wszystkim pełne posiłki obowiązkowo zapakowane w styropianowe pudełka. Pudełkami tymi dosłownie usłany jest teren wzdłuż całych torów. 'A wyrzucę przez okno, przecież to się zaraz rozłoży...'. Oprócz tego handluje się wszystkimi możliwymi zakąskami w postaci orzeszków czy chipsów. Azjaci są przy tym niezłymi marketingowcami. Często najpierw przechodzą po całym wagonie częstując każdego jednym chipsem czy ziarenkiem słonecznika. Wiadomo jak jest z takimi rzeczami - zjesz jeden i już przepadłeś. Gdy więc handlarz wraca, tym razem z paczkami do kupienia, zbiera pokaźny plon. Nasi rodzimi panowie 'Piwo jasne, jasne piwo' przechadzający się leniwie między przedziałami mogliby się sporo nauczyć. Mistrzem jednak był pewien sprzedawca ryżu w bambusie, który jako dźwigni handlu użył jedynego obcokrajowca w wagonie. Uwielbiam ten ryż, więc postanowiłem się skusić.
- Ile za bambusa? - zapytałem uprzejmie.
- 500 kyat, ale dla Pana w gratisie! - otrzymałem w odpowiedzi.
Próbowałem wytłumaczyć, że na ryż bambusowy jeszcze mnie stać, ale nie było mowy o zapłaceniu. Zaraz okazało się dlaczego. Sprzedawca na oczach wszystkich wręczył mi ryż i zaczął wygłaszać mowę, która brzmiała jak 'Widzicie moi drodzy? U mnie ryż tak wspaniały, że nawet obcokrajowiec kupuje!' Zamówienia posypały się w niesamowitym tempie.

To czas na rozstrzygnięcie. Lepiej czy gorzej niż w PKP? Decyzja nie jest łatwa, ale muszę to przyznać. Birmańczycy mają gorzej. Szalę przeważyły ostatecznie skaczące wagony. Pod względem czystości i standardu samej kolei mogę swobodnie jednak ogłosić remis. Nie mamy się więc czego obawiać, nadal jesteśmy w czołówce.

W tej wesołej atmosferze pociąg przemieszczał się przez kolejne kilometry. Rano zebrałem swoje łóżko i zacząłem pakować wszystkie rzeczy. Wiedziałem, że dużo czasu na wysiadkę miał nie będę. Około 10 zobaczyłem za oknem tabliczkę 'Hopin' i wte pędy ruszyłem do drzwi. Stacja nie była za duża, więc pomimo pośpiechu wysiadłem prawie w ostatniej chwili. Dzięki wspaniałomyślności miejscowych i okienku 'Tourist help' uzyskałem wszelkie informacje o możliwościach powrotu do Mandalay. Następnie opuściłem stację i udało mi się znaleźć transport do następnego punktu na trasie.

No właśnie, nie napisałem tak naprawdę gdzie chciałem się dostać. Upatrzyłem sobie za cel jezioro Indawgyi. Z informacji, które udało mi się odnaleźć, wynikało iż jest miejscem nieskażonym cywilizacją, a w dodatku zwyczajnie przepięknym. Wiedziałem, że nie jest możliwe swobodne przemieszczanie się we wszystkich rejonach wokół jeziora, jednak dojazd od południa do wioski Lonton wydawał się być realny. Tam też zmierzałem. 

Transport, który udało mi się załatwić był terenowym pickupem wyładowanym po brzegi, jeszcze zanim na niego wsiadłem. Mimo to kierowca grzecznie poprosił mnie o poczekanie, bo 'jeszcze trochę rzeczy musimy zapakować'. Gdzie niby, ja się pytam?? Nie musiałem długo czekać na odpowiedź, po prostu zacząłem obserwować kunszt układania wielkiej piramidy z towaru wszelkiej maści. Na szczycie owej piramidy został ułożony mój plecak, a na plecaku niczym na tronie - ja we własnej osobie. Taka wisienka na torcie. Wisienek było jeszcze kilka, jednak jako obcokrajowiec dostałem honorowe miejsce. Chyba właśnie przez to nie udało mi się wystarczająco wtopić w tłum. 'Paszport!' - usłyszałem za sobą. Sklinałem nadgorliwego wojskowego w myślach, jednak z uśmiechem podałem dokumenty. Miałem nadzieję, że uda mi się przemknąć do Lonton z lokalnymi. Nie wiedziałem jeszcze ile z mojego planu się powiedzie, ale akurat na tym etapie podróży nie chciałem zostawić za sobą 'śladu' w postaci wpisu w rejestr wjazdów. Niestety się nie udało.

Mniej więcej połowa ładunku

Jedziemy!

Po blisko czterech godzinach obijania się na ciężarówce dotarliśmy do Lonton. Myślałem o rozbiciu namiotu, jednak nie było o tym mowy. Kierowca wysadził mnie przy budce strażniczej, skąd dostałem osobistego patrona policyjnego. Zaprowadził mnie on do jedynego pensjonatu z licencją na przyjmowanie obcokrajowców. Zarządca od progu zaczął machać, że ma pełne obłożenie. Owszem, zauważyłem jedną białą głowę w środku, ale pełnym obłożeniem bym tego nie nazwał. Trochę zdezorientowany policjant zaprowadził mnie w inne miejsce. Już bez licencji, ale z cichym przyzwoleniem władzy. Tam też było 'pełno'. Może to ze mną było coś nie tak? Jako, że mój nadzorca coś ze mną zrobić musiał, więc wziął mnie do swojego domu, który też funkcjonował od święta jako hotel. Za 8$ dostałem miejsce niejako na zapleczu zakładu fryzjerskiego żony policjanta. Moje łóżko oddzielono od reszty pokoju kredensem. Generalnie było bardzo przytulnie, a rodzina była niesamowicie miła. 

Zakład fryzjerski z nowym lokatorem



Kącik Kotleta
Lonton było idyllą. Dosłownie kilkanaście domów, cisza, spokój i jezioro za oknem. Do tego całkowity brak elektryczności, zasięgu komórkowego, nie wspominając już o internecie. Możnaby tam spędzić niczym niezakłócone wakacje. Ja jednak miałem inne plany. Po przyjeździe udałem się więc niezwłocznie na zwiady. Kilkadziesiąt metrów za wioską napotkałem to czego się obawiałem - bramki policyjne. Mimo to raźnym krokiem ruszyłem drogą i o dziwo nie zostałem zatrzymany. Dla niepoznaki przeszedłem się kilkaset metrów i dopiero zawróciłem. Rekonesans wypadł pozytywnie. Później dowiedziałem się w wiosce, że na tym etapie turyści mogą jeszcze przejść dalej. Ostateczny szlaban i zakaz przekraczania dla obcokrajowców znajdował się podobno kilka wiosek dalej. Zapisałem wszystko skrupulatnie i udałem się na zasłużony odpoczynek na łóżku, które nie wyrzucało mnie w powietrze co kilkanaście minut. 

Pierwszy rzut oka na Indawgyi

Niepozorny posterunek w Lonton

Z rana opuściłem kwaterę, zapewniając właścicieli że muszę wracać do Hopin, gdyż nie mam zbyt dużo czasu na podróżowanie. Upewniłem się, że nie wyglądają na mnie z okna i udałem się w zupełnie przeciwną stronę. Wrzuciłem plecak na ramiona. Kręgosłup zgrzytnął, jakby się buntował przed takim obciążeniem. Od Bangkoku niosłem ze sobą jakieś 6 kilogramów suchego jedzenia. W Birmie nie dało się kupić takiej żywności. W Mandalay dokupiłem jeszcze ryż. Na koniec, w Lonton, dorzuciłem zapas kilku litrów wody. Łącznie ponad 10 dodatkowych kilogramów. Zapowiadało się niezłe dźwiganie. Przed sprawdzonymi dzień wcześniej bramkami skręciłem w pola ryżowe i ominąłem punkt kontrolny szerokim łukiem. Co prawda policjanci pewnie by mnie przepuścili, jednak ogromny plecak z przytroczonym namiotem i karimatą mógł wzbudzić ich podejrzenia oraz ciekawość. Wolałem nie ryzykować. Po kilkuset metrach wróciłem na drogę.
Podczas przemieszczania się autostopem moje piesze wędrówki ograniczały się do żwawego chodu poboczem lub podbiegania do samochodów. Spacery w urokliwych miastach mają swoje plusy, ale to ciągle nie było to. Brakowało mi długich marszów na łonie natury. Chodzenia po polskich górach. Wyskoczenia w ulubione Gorce. Tak o, wyjść na Turbacz i spowrotem. Bez celu. A właściwie to z celem. Przejść się. Wyglądało na to, że wreszcie się uda. 

Ponownie popatrzyłem na mapę armii amerykańskiej z 1954 roku. Jedyną mapę topograficzna tych terenów, jaką udało mi się ściągnąć będąc jeszcze w Bangkoku. Wszystko się zgadzało. Krokiem szczęśliwego człowieka ruszyłem przed siebie. Maszerowałem tak ponad tydzień...

Nareszcie!

3 komentarze: