poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Singapurski raj !?


W Azji południowo-wschodniej wszędzie jest blisko. Dlatego też przemieszczenie się z Kuala Lumpur do Singapuru było podobne bardziej do wycieczki do Zakopanego niż migracji międzypaństwowej. Wydostałem się z KL na bramki autostradowe i już trzeci zatrzymany kierowca zabrał mnie do Johor Bahru - miasta granicznego. Po drodze za moją prośbą zgodził się nawet zatrzymać na stacji benzynowej. Oddaliłem się trochę i przy jakimś płotku zakopałem reklamówkę ze skarbami - gazem pieprzowym i pałką teleskopową. W Singapurze tego typu bronie są surowo zakazane i musiałbym oddać je na granicy do 'utylizacji'. A tak przeleżą sobie trochę w ziemi i mam nadzieję zabrać je przy wyjeździe z Singapuru. Możecie się śmiać, ale to najlepsze co przyszło mi do głowy. Acha, dokładnego miejsca nie zdradzam, bo jeszcze by kto przyjechał i odkopał.

Skrytka z bronią

W Johor Bahru złapałem autobus, który teoretycznie miał mnie zabrać na dworzec, skąd z kolei odjeżdżały autobusy do Singapuru. Okazało się jednak, że owy autobus przejeżdża obok samej granicy, więc nie wahając się wyskoczyłem i zaatakowałem granicę pieszo. Pomimo prób zniechęcenia przez wszystkie pytane po drodze osoby, oczywiście się udało i po pół godzinie, krótkiej kontroli oraz paru pytaniach usłyszałem 'Welcome in Singapore'. Pierwszą zaletą miasta - państwa było to, iż po przekroczeniu granicy od razu mogłem się skierować do metra i bezpośrednio dojechać do centrum na spotkanie z Kubą.

Kuba to mój kumpel z czasów licealnych, który aktualnie pomieszkuje w Singapurze. Nie widzieliśmy się kupę czasu, ale gdzieś w okolicy Mongolii dostałem od niego jednoznaczną wiadomość: 'Azja południowo-wschodnia najlepsza! Dawaj do Singapuru!'. Od tamtej pory Singapur był moim celem nie tylko geograficznym, ale również mentalnym. Miło było wielokrotnie powtarzać ludziom na drodze 'Jadę do Singapuru. Do kumpla'. W tym miejscu pragnę Kubie ogromnie podziękować. Jako że sam sporo włóczy się po świecie wiedział, że najlepsze co może człowieka spotkać w tak długiej podróży to posiadanie spokojnego miejsca, gdzie można wrócić kiedy się chcę i spokojnie robić nic. Dzięki Kubie Singapur stał się dla mnie rajem. Tym z wykrzyknikiem. 

Kuba mieszkał w apartamentowcu z basenem, siłownią i sauną. Nam się wydaje to luksusem, ale na warunki singapurskie to raczej standard. Dzień codziennie zaczynałem więc od pół godzinki pływania, później śniadanie przy wiadomościach na AsiaNews i nagle robiła się 10. Zwykle ruszałem się wtedy z domu i eksplorowałem Singapur. Po powrocie pichciłem coś na obiad i znowu sprawdzałem co tam w azjatyckiej polityce. Jak gotować mi się nie chciało to szedłem na dół do Chińczyka. 

Good morning, Singapore!



Basen...

...z Kotletem

Czasem jednak łapał mnie leń i zwyczajnie przeleżałem pół dnia na kanapie. Kolejna rzecz tak bardzo niedoceniana w zwykłym życiu. Możliwość zażycia spokoju we własnym domu. W hostelach zawsze ktoś chodzi ci po głowie, wierci się na łóżku nad tobą albo postanawia sobie posłuchać muzyki na cały regulator. Często ma to swoje plusy, bo można poznać fajnych ludzi, ale czasem człowiek ma ochotę po prostu pobyć spokojnie sam. Ewentualnie w towarzystwie osób, z którymi znajomość jest na poziomie na tyle zaawansowanym, aby można było po prostu posiedzieć i pomilczeć. Wydawałoby się że to małe sprawy, ale nie wyobrażacie sobie jak mi tego od dłuższego czasu brakowało.

Dwa słowa o Singapurze. Niegdyś należał on do Malezji, jednak w pewnym momencie postanowiono się rozdzielić. Według informacji nieoficjalnych 'bo Malajowie byli zbyt leniwi'. Lenistwo zdecydowanie nie pasowało do wizji Singapuru. Dzięki sprzyjającemu położeniu nie musieli martwić się o finanse. Milion przepływających tędy statków rocznie oraz multum inwestorów dzięki obniżeniu podatków zapewniło stałe dochody. Udało się więc stworzyć enklawę. Pisząc enklawa nie mam na myśli zmian, o jakich mówiłem na przykład w Kuala Lumpur, czyli trochę czyściej, duże wieżowce i wielkie miasto. Singapur to coś więcej. To kompletnie inny świat. Nie ma praktycznie nic wspólnego z resztą krajów Azji południowo-wschodniej. Na ulicy nie uświadczy się papierka, wszyscy chodzą jak w zegarku, nie ma korków, zero chaosu, dużo zieleni... Idylla. No prawie. Ale o tym później.

Harmonia...
...spokój...

...szanowanie kultur...

...czy to jeszcze Azja, czy już druga strona Pacyfiku?

Oczywiście jedną z pierwszych atrakcji, jakie zobaczyłem była Marina Bay. Centrum miasta, które prawdopodobnie robiłoby wrażenie nawet po postawieniu obok Manhattanu. Wisienką na torcie jest hotel Marina Bay Sands, czyli trzy wieżowce, na których jakiś dowcipniś położył statek. Co jak co, ale  Singapurczycy mają rozmach. 'Hotel to mało, dajmy statek na górze. Jeszcze mało, zbudujemy na statku najdłuższy na świecie basen. Mało, wokół hotelu zbudujemy gigantyczne sztuczne drzewa. Mamy mało miejsca w naszym państewku? Dobudujmy sztuczną wyspę.' I tak dalej... Ową sztuczną wyspę zwaną Sentosa również odwiedziłem, chociaż okazała się atrakcją raczej w stylu Disneylandu. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie te ceny...

O, coś płynie...





Drzewka nówki sztuki



Przejażdżka łódką po galerii? Nie ma sprawy!

Sentosa

Singapur był przeze mnie długo wyczekiwany jeszcze z jednego powodu. To raj dla fanów kładek dla pieszych. Swego czasu szukałem informacji o nich, aby umieścić w swojej pracy magisterskiej, a teraz miałem okazję zobaczyć je na własne oczy. Zaliczałem kolejne dzień po dniu, aby rozłożyć przyjemność w czasie. Helix Bridge, czyli kładka w kształcie DNA. Henderson Waves, wyglądająca jak drewniana sinusoida. Cavenagh Bridge, Read Bridge. Lista jest długa, ale generalnie było na czym oko zawiesić :)

Henderson Waves



Helix Bridge



Gdy tylko Kuba miał trochę wolnego czasu oprowadzał mnie po okolicy. Główny nacisk kładliśmy na odwiedzanie najlepszych miejsc z jedzeniem i wspaniałą kawą. Gust kulinarny na szczęście się nam pokrywał, więc wizyty 'U Hindusa' były praktycznie codziennie. W weekend wybraliśmy się na imprezę organizowaną przez Arka - jednego ze znajomych Polaków Kuby. Była o tyle nietypowa, iż odbywała się na dachu jednej z kamienic w Chinatown. Oczywistym plusem były niewyobrażalne widoki na nowoczesny Singapur. Dla mnie jednak największą zaletą była możliwość pogadania sobie po polsku. Na dachu zeszła się spora część 'Polonii singapurskiej', więc okazji ku temu było co niemiara. Skończyło się również po polsku, czyli powrotem do domu nad ranem. 

Rzeczą, która w Singapurze męczy jest klimat. Od kilku miesięcy zmagam się z upałami, ale to co działo się tu przechodzi ludzkie pojęcie. Już nawet nie ta temperatura jest najgorsza, ale ekstremalne nasłonecznienie. Słońce świeci praktycznie idealnie z góry, więc nie dość że nie ma szans na cień to jeszcze dosyć szybko ma się uczucie jakby ktoś smażył nam mózg. Pewnego dnia postanowiłem się przejść do parku. Dystans na mapie wyglądał przyzwoicie, więc odpuściłem metro. Nigdy więcej nie popełniłem tego błędu. Doszedłem na miejsce nie tyle zmęczony, co utopiony. Pot w tych warunkach leje się strumieniami. Poruszanie się po tym mieście trzeba zazwyczaj planować 'od galerii do galerii', względnie 'od McDonalda do McDonalda'. W klimatyzacji trzeba trochę obeschnąć i można ruszyć dalej. Właśnie z tego względu na ulicach Singapuru nie uświadczy się ani jednego rowerzysty. 

Kotlet po małym spacerku

Widok na port - pierwotny powód istnienia Singapuru

Little India
Skąd ten znak zapytania w tytule? No więc jest trochę rzeczy, które mogą wywołać dyskusję czy Singapur faktycznie jest rajem. Pierwsza to ceny. Pracując na miejscu może jeszcze tragedii nie ma, ale wjeżdżając jako biedny podróżnik lekko rozpuszczony cenami w Malezji czy Tajlandii, można z łatwością dostać zawału. Cyfry przy produktach są zasadniczo te same co w Malezji, z tą różnicą, że dolar singapurski to blisko trzy ringity malajskie. Najgorsze są alkohole, których ceny szybują do niewyobrażalnych poziomów. Piwo w sklepie za 15 zł czy butelka wódki za 140 zł zachęcają do abstynencji. Jedynym plusem jest wyrównanie cen produktów typowo azjatyckich i europejskich. Mogłem więc wreszcie posmakować trochę europejskich rarytasów, bo skoro i tak było drogo to wybierałem domowe smaki.

Pisałem o czystości i porządku. Powód jest bardzo prosty. Niebagatelne mandaty. Śmiecenie na ulicy - 15 tys złotych. Palenie papierosów - 3 tys złotych. Splunięcie - 1,5 tys złotych. Wyrzucenie gruzu w lasek - 30 tys złotych. Jedzenie w metrze - 1,5 tys złotych. I tak dalej... Przyznacie, że odechciewa się rzucić papierek na chodnik. Brak korków? Również nie bez przyczyny. Aby dostać pozwolenie na posiadanie samochodu w Singapurze trzeba trochę zapłacić. Bagatela 300 tys złotych. Rocznie. Jak słusznie stwierdził Kuba wystarczy wstrzymać się z autem trzy lata i można kupić Lamborghini. Swoją drogą jeżdżą tu auta głównie takiej klasy. Brak narkotyków? Jak najbardziej. Wieloletnie więzienie za nawet najmniejszą posiadaną ilość i natychmiastowa kara śmierci za rozprowadzanie skutecznie rozwiązują sprawę. Jeszcze innym ciekawym prawem jest absolutny zakaz gumy do żucia. Nie można jej wwozić ani kupić w żadnym sklepie. Powód? Ludzie kiedyś zaklejali nią czujniki w metrze. Rozwiązanie bardzo proste - zakazać gum w całym kraju. 


 

Dodatkowym urozmaiceniem kary pieniężnej jest... chłosta. Kompletnie nie pasuje to do wizji nowoczesnego Singapuru, ale ten sposób karania jest cały czas na porządku dziennym. Chłosta to tak naprawdę baty kijem bambusowym na goły zad. Bez żartów. Możecie sobie poczytać o kilku Europejczykach, którzy niedawno byli na tyle głupi aby zrobić jakieś graffiti na jednym z budynków. Prawdopodobnie do dzisiaj nie mogą usiąść na krześle.

Wszystko to sprawiało, że w Singapurze czułem się w pewnym sensie nieswojo. Może to kwestia przyzwyczajenia, ale po siedmiu miesiącach w całkowicie liberalnej Azji, Singapur sprawiał wrażenie bardzo nowoczesnego więzienia. Żyje się tu bezproblemowo. Jeśli ma się dobrą pracę to również w dostatku. Możesz zostawić komórkę na stole, a ktoś przyniesie Ci ją do domu. Nie musisz bać się nocnych spacerów. Wszystko co potrzebne do życia masz pod ręką. Mimo to chodząc ulicą ciągle myślałem, żeby przypadkiem nie upadł mi jakiś papierek, a gdy z przyzwyczajenia przeszedłem na czerwonym świetle przez pół dnia oglądałem się za siebie czy nie ściga mnie wojsko. Swoją drogą sam otarłem się o singapurskie więzienie. Jadąc do Kuby przewiozłem w metrze moją butlę gazową do kuchenki. Jak się później okazało takie przestępstwo kosztuje 15 tys złotych, a gdy nie masz jak zapłacić... sami rozumiecie. Może udałoby mi się zamienić wyrok na tego bambusa, ale to nic pewnego. Następnego dnia gdy się o tym dowiedziałem wypuściłem cały gaz w powietrze, a butlę wyniosłem do śmietnika w innym bloku, żeby mnie nie namierzyli. Jak się okazuje namierzenie jest tu zadziwiająco łatwe. Kuba kiedyś rzucił kilka petów z balkonu, a następnego dnia dostał list, iż jeśli proceder się powtórzy, czekają go dwa lata urlopu za kratkami. Możecie się śmiać i uważać, że przesadzam, ale dla turystów nie ma taryfy ulgowej. W tutejszym więzieniu siedzi wielu, którzy 'nie wiedzieli i bardzo przepraszają'.


Pewnie zauważyliście, że w poście wyjątkowo przeważają zdjęcia nad tekstem. To nie moja wina tylko Singapuru. Nie da się go opisać - trzeba zobaczyć. Życie w takich miejscach jak Singapur jest na pewno marzeniem wielu osób. Trzeba tylko do tego przywyknąć, czego po tygodniowym pobycie zrobić się nie da. Jednak nawet po tej aklimatyzacji, jak to mówi Kuba 'Nie ma tu miejsca nawet na najmniejsze wariactowo'.

Good night, Singapore!

1 komentarz:

  1. http://www.contactsingapore.sg/find_a_job/8_steps_to_working_in_singapore/
    :)

    OdpowiedzUsuń