wtorek, 27 stycznia 2015

Życie na molo

Ciężka sprawa z tym postem. Jeszcze nigdy nie stałem przed zadaniem opisania trzech tygodni w jednym tekście. Nie za bardzo mam pomysł jak to zrobić, aby uniknąć tak zwanej epopeji o niczym. Nie mogę niestety zastosować sposobu z jurty w postaci opisania jednego dnia, który monotonnie się powtarzał, bo na wyspie każdy dzień był inny. Spróbujmy jakoś to jednak ugryźć. 

Dotarcie na Koh Sdach autostopem było dosyć skomplikowane. Skorzystałem z pomocy dwunastu kierowców, co jak na dystans około 300 kilometrów jest rzadko spotykanym wynikiem. Końcowy etap miał być przedzieraniem się przez dżunglę, a okazał się przedzieraniem przez plac budowy. Oczywiście nie kto inny jak Chińczycy tworzyli niedorzecznie szeroką drogę w stronę archipelagu Koh Sdach. Autostrada kończyła się ślepo przy morzu, ale stan ten bynajmniej nie potrwa długo. Skośnoocy wykupili około 17 tysięcy hektarów terenu na brzegu. Następnie przesiedlili całe wioski i wybudowali im osiedla w głębi dżungli ('Panie Chińczyku, ale tam nie ma morza i naszych ryb...' 'No przecież coś wymyślicie'). Obecnie budują gigantyczny nadmorski kurort, pola golfowe, port dla statkow wielkości trzech Titaniców i hit programu w postaci lotniska. Co kilka dni z brzegu unosił się gigantyczny dym. Płonął las zatruty wcześniej specjalnymi środkami chemicznymi. Chińczycy tworzyli w ten sposób piękne miejsca pod nowe budynki. Ten naród nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. 

Z nadmorskiej wioski Poy Jopon odebrała mnie swoją łódką Hege. Razem z Krisem tworzy ona ciekawą norweską parę, która po wielu podróżach postanowiła się osiedlić daleko poza rodzinnym krajem. Oboje są instruktorami nurkowania, więc wybór wspólnego biznesu był dosyć oczywisty. Pozostał wybór miejsca. Po długich przemyśleniach padło na Kambodżę, a po przeglądnięciu kilkunastu możliwych działek do wynajęcia skończyło się na małej wysepce o wdzięcznej nazwie Koh Sdach, czyli Wyspa Króla. Tak zaczęła się historia 'Octopuses Garden' - centrum nurkowego, w którego budowie przyszło mi uczestniczyć.

Octopuses Garden






Hege i Kris

Pippi, nasz pupil



Koh Sdach jest obiektywnie rzecz biorąc niewielka. Jakieś 500m szerokości i może 3 kilometry długości. W porównaniu do wyspy Olchon na Bajkale można nawet powiedzieć, że to liliput. Wyspa ta jest jednak bardzo znacząca dla całej okolicy. Znacząca do tego stopnia, że dorobiła się własnej legendy. Otóż dawno dawno temu na Sdach rozbił się królewski statek. Po wielu dniach oczekiwania na pomoc załoga była skrajnie wyczerpana z powodu braku wody pitnej. Butny król postanowił za wszelką cenę pomóc poddanym. Potężnym ciosem uderzył mieczem w skałę, z której momentalnie trysnęła woda. Studnia funkcjonuje do dzisiaj i faktycznie przypomina trochę rozcięcie po mieczu. To właśnie zasoby wody pitnej są powodem ogromnego znaczenia niewielkiej Sdach w całej okolicy.

Koh Sdach widziana że stałego lądu

Studnia króla

Koh Sdach szerokością nie grzeszy

Na wyspie znajduje się jedna wioska. Ta typowo rybacka osada rozciąga się na północnym brzegu na długości około jednego kilometra. Oprócz wioski na Sdach znajdują się dwa resorty turystyczne, choć prawdopodobnie to zdecydowanie za duże słowo. Wrócę do nich później. Reszta terenu jest całkiem dzika. Wyspą nieoficjalnie rządzi niejaki Mr Uum. Praktycznie wszystkie decyzje zależą od niego, ponieważ jest właścicielem trzech rzeczy, bez których ludzie zwyczajnie by nie przeżyli. Generatora prądu, fabryki lodu i jednego z resortów. Może jeszcze bez prądu i pensjonatu dałoby się żyć, ale bez lodu niezbędnego do transportu złowionych ryb na pewno nie. Mr Uum jest więc bardzo bogatym człowiekiem. W resorcie ma około 15 miejsc w bungalowach. Zazwyczaj świecą pustkami, ale jak już ktoś przyjedzie to są to zazwyczaj hojni Chińczycy. Mr Uum sprzedaje też prąd po zabójczych stawkach i lód nie tylko kutrom rybackim, ale również całej ludności na okolicznych wyspach. Mimo to mieszkańcy bardzo pozytywnie wypowiadają się o swoim zarządcy. Podobno da się z nim dogadać w każdej sprawie. W obrębie swoich zakładów dba o czystość, a nawet zasadził trochę nowych palm. Równy gość z tego Mr Uuma.

Na Koh Sdach liczą się jeszcze dwie osoby. Pierwszą z nich jest Mr Dragon. Chińczyk o bardzo śmiesznie brzmiącym prawdziwym nazwisku, które postanowił zmienić na dumnego Pana Smoka. Podobno wydaje mu się, że więcej znaczy w wyspowej hierarchii niż ma to miejsce w rzeczywistości. Jakby jednak nie patrzeć posiada jeden pensjonat w wiosce, który z niewiadomych dla mnie przyczyn jest zazwyczaj pełny. Kilka razy przy różnych sytuacjach słyszałem zdania typu 'Dobra, skoro tak, to dzwonię do Mr Dragona'. Jeśli telefonem do jakiegoś człowieka można straszyć to bezsprzecznie ma on władzę. Trzecią szychą jest Mr Ant. Nie dajcie się zwieść jego mrówczemu nazwisku. To właśnie od niego Kris i Hege dzierżawią teren i tak naprawdę to on mógłby mieć w wiosce najwięcej do powiedzenia. Jest bowiem wiceburmistrzem całego 'województwa', a więc prawdziwą grubą rybą. Nie miesza się on jednak specjalnie w sprawy Koh Sdach. Nie zmieniało to faktu, że w obliczu każdych kłopotów jeden telefon do Mr Anta rozwiązywał sytuację. Tak z grubsza wyglądała hierarchia na Koh Sdach. Nie pytajcie dlaczego wszyscy każą się nazywać 'Mister'. Prawdopodobnie jeden uznał to za przymiotnik władzy, a reszta nie chciała być gorsza. 

Wioska rybacka, wbrew pierwszemu wrażeniu, jest bardzo bogata. Ludzie mają pieniądze, żeby wysłać dzieci do szkoły, co jakiś czas wybrać się do miasta i robić codzienne zakupy. Zawdzięczajaąto Matce Naturze, która zadomowiła w okolicznych wodach neprzebrane ilości rzadkich ryb. Można tu znaleźć większość przyszłych dań rybnych jedzonych na azjatyckich stołach. Łowi się tu nawet tuńczyki. Podobno większość ryb w Zatoce Tajlandzkiej pochodzi z Koh Sdach. Ilość kutrów jest tak zatrważająca, że gdy wypływaliśmy w morze, przypominało to slalom pomiędzy rozstawionymi sieciami. Mimo tego teoretycznego bogactwa płynącego z obfitych połowów, wioska rybacka do zadbanych raczej nie należy. Wszystkie domy skupione są wzdłuż betonowej ulicy. Plotka głosi, że na wyspie znajdują się cztery samochody, jednak ja przez cały pobyt widziałem auto jeden jedyny raz. Owa ulica służy więc głównie za ścieżkę dla pieszych i ewentualnie skuterzystów. W osadzie znajdował się  mały market, na którym można było kupić wszystko co potrzebne do przeżycia. Oprócz tego wzdłuż drogi rozkładało się zawsze mnóstwo kramów z drobnymi przekąskami. Moją ulubienicą była pani z przepysznymi goframi ryżowymi. Centralnym punktem był też mały placyk, gdzie można było załatwić transport na stały ląd. Raz w tygodniu niepozorny placyk zmieniał się w arenę walk kogutów i uwalniał w mieszkańcach zwierzęce instynkty.

Wioska na Koh Sdach


najlepsze gofry w moim życiu

Wioska z lotu morza



Miejsce krwiożerczych walk kogutów

Na skraju owej wioski zaczynało się molo, a na końcu mola znajdowała się spora chatka na wodzie, w której osiedlił się Kotlet. Hege i Kris przejęli ową chatkę od poprzedniego właściciela. Drugi bungalow został 'oddany do użytku' w czasie mojego pobytu. Tak naprawdę trafiłem na okres ciągłych zmian. Pierwsze kilka nocy spaliśmy w dużym bungalowie wszyscy razem. Gdy wykończony został drugi, norweska para przeniosła się 'na swoje', a my dostaliśmy do dyspozycji resztę włości. W międzyczasie jednak zatrudnieni robotnicy wymieniali słomę na naszym dachu, więc każdego dnia musieliśmy przenosić wszystkie rzeczy do drugiego domku. W nocy natomiast modliliśmy się o brak deszczu, bo dachu nad głową długi czas nie było. Wreszcie po skończonych robotach mogliśmy zasiedlić poddasze dużego bungalowu, gdzie spędziliśmy resztę nocy. 

Rozwałka całkowita

Przed...

...i po

Kogo mam na myśli pisząc 'my'? Oczywiście innych wolontariuszy. Sam zdecydowanie najdłużej zasiedliłem wyspę i miałem wrażenie, że wszyscy inni wpadają dosłownie na kilka dni. Dwa z moich trzech tygodni na wyspie spędziłem w towarzystwie Miguela - przesympatcznego Hiszpana. Nie dość, że mieliśmy razem kupę śmiechu, to zafundował mi darmowy kurs odświeżania hiszpańskiego. W zamian ja starałem się trochę podszlifować jego angielski, chociaż błędy typowo hiszpańskiej wymowy były zwyczajnie przyjemne dla ucha. Przez jeden tydzień było nas aż czworo wolontariuszy za sprawą sióstr z Francji. Marie i Nowlenn dzieliło 9 lat różnicy, ale nie przeszkadzało im to we wspólnej podróży. Czas, gdy była nas cała kupa był zdecydowanie najbardziej rozrywkowy. Ostatni tydzień spędziłem tylko w towarzystwie Krissa i Hege, co skutkowało władzą Kotleta w całym bungalowie. 
Workaway fun!

Polak, Hiszpan - dwa bratanki


Moja pierwsza noc na wyspie obfitowała w przemyślenia, które zawsze towarzyszą kolejnej pełni księżyca. Wyspa Olchon, pustynia Gobi, dżungla Namtha, Koh Sdach... Co będzie następne? Początkowe dni po przyjeździe jak zwykle w takich sytuacjach minęły na poznawaniu ludzi i otoczenia. Odkrywałem zasady życia 'na wodzie', zwyczaje panujące w wiosce i jej przeróżne zakamarki. Po pewnym czasie niewielka część codziennych czynności stała się powtarzalna. Zazwyczaj wstawałem pierwszy i już przed siódmą wskakiwałem do wody. Mając do dyspozycji 3 tygodnie ustatkowanego życia postanowiłem trochę odkurzyć kondycję. Początkowo myślałem o bieganiu, ale mając do dyspozycji nieograniczony basen, byłoby to zwykłą głupotą. Oddałem się więc przyjemności codziennego pływania. Utrudnieniem były występujące wokół wyspy niesamowicie mocne prądy. Czasem dystans w jedną stronę pokonywałem z ogromnym wysiłkiem, a z powrotem mógłbym równie dobrze położyć się na wodzie i chwilę poczekać na darmową podwózkę. Kłopotliwe były również pływy. Różnica pomiędzy przypływem a odpływem wynosiła blisko 1,5 metra. Przy najniższym poziomie problemem stawało się dosięgnięcie do drabinki na naszym pomoście, o czym nieuważny Kotlet zwykle przekonywał się już po skoku na bombę. Wyjście z wody na brzeg było prawie niemożliwe ze względu na rafę koralową i czające się w niej stworki. No właśnie. Rafa. Zaczynała się tuż obok naszego domku i ciągnęła przez długie kilometry. Nie ukrywam, że bardzo często moje pływanie pod przykrywką dbania o kondycję, kończyło się na wzięciu maski, rurki i płetw. Obserwowałem wtedy co nowego u kolorowych żyjątek i czy zjawili się jacyś nowi mieszkańcy. Co tu dużo mówić, nurkowanie na rafie koralowej to piękny sposób na rozpoczęcie każdego dnia. 

Przydomowe akwarium

Poranny Kotlet





Wystarczyło zejść trochę głębiej, żeby zobaczyć bardziej wstydliwych obywateli rafy









Po porannej kąpieli i ryżowym śniadaniu zwykle braliśmy się do roboty. Zwykle, bo często Kris i Hege zarządzali niedzielę również w środku tygodnia. Wylegiwaliśmy się wtedy w hamakach lub szliśmy na cały dzień na piaszczyste plaże. Swoją drogą takie plaże prawdopodobnie już niedługo przestaną istnieć na Koh Sdach. Prawie codziennie mieszkańcy wybierają kilkadziesiąt worków piasku i przewożą do wioski, aby coś zbudować. Oczywiście plaże te to jedyne źródło piasku na beton, więc trochę trudno się im dziwić, jednak nie zmienia to postaci rzeczy, że kilka plaż już w ten sposób zniknęło.


Niedziela w czwartek

Angkor Wat w wydaniu piaskowym

'No przecież piasek chyba się nie skończy...'

Coconut Beach


Czym zajmowaliśmy się w czasie dni 'roboczych'? Największym przedsięwzięciem było doprowadzenie wody do bungalowów. W tym celu przetransportowaliśmy niebotycznych rozmiarów zbiornik na wodę wysoko w głąb dżungli. Od studni Króla poprowadziliśmy system rur, którymi raz na jakiś czas trzeba było napełnić zbiornik. Używaliśmy do tego naszej szalonej, tajskiej pompy, której moc zdawała się być wystarczająca do wysuszenia studni i pogrzebania wyspowej legendy. Od zbiornika natomiast system doprowadzał wodę do obydwu domków. Z racji różnicy wysokości, ciśnienie wody potrafiło zmieść z powierzchni ziemi dorosłego człowieka. 

Innym projektem było stworzenie łazienki w małym domku. Na pierwszy rzut poszła stolarka i stworzenie ekskluzywnych siedzisk do wiadomych celów. Siedziska były dwa. Nie względu na rozładowanie kolejek do kibelka, a ze względu na podział 'spraw'. Sprawy numer jeden w siedzisku po prawej, gdzie znajdowała się po prostu dziurą w podłodze, a morze przyjmowało co trzeba. Sprawy numer dwa po lewej, gdzie czekało specjalne wiadro. Dodatkowo łazienka została w całości pomalowana, a nawet przyozdiobiona wentylacją w kształcie bąbelków na specjalnie życzenie pani domu.


Pod koniec pobytu zaczęliśmy prace nad ścianą oporową pod nową ścieżkę i kuchnię na brzegu. Strasznie żałuję, że nie miałem szansy doprowadzić tego przedsięwzięcia do końca, bo było to coś bezpośrednio związanego z budownictwem. Nie na darmo uczyłem się o ścianach oporowych przez cały semestr na studiach. Mimo, że nie zakończyliśmy budowy przed moim wyjazdem, byłem dosyć dumny z wprowadzonych innowacji do projektu. Były one chyba nowatorskie w skali całego kraju. Sprowadzały się do systemu kotwienia ściany za pomocą podziemnych plastikowych lin zamocowanych palami w gruncie. Brzmi chałupniczo, ale pamiętajcie że to Kambodża. Tutaj trzeba robić coś z niczego, więc byłem stosunkowo zadowolony ze swojego pomysłu. 

Bo podstawa to dobry plan

Inne prace ograniczały się głównie do sprzątania okolicy, w tym plaży, która zdawała się być śmieciową studnią bez dna. Spomiędzy wielkich kamieni zawsze można było wyciągnąć kolejne garści styropianu, starych lin i tego, co w Kambodży kocha się najbardziej czyli plastikowych reklamówek. Pakuje się w nie tutaj wszystko, a lądują one później w dżungli albo w morzu. Nie można za to jednak szczególnie winić mieszkańców. Przez pokolenia pakowali oni wszystko w liście bananowca. Potem bez pytania nadeszła cywilizacja ze swoim wyznacznikiem w postaci plastiku. Był on bardziej uniwersalny, więc szybko wyparł liście. Kambodżanie zaczęli jednak robić  z użytymi siatkami dokładnie to, co z liśćmi bananowca, czyli zostawiać je gdzie bądź. Nikt im nie powiedział, że plastik nie rozłoży się po kilku tygodniach. Cały czas czekają więc aż Matka Natura poradzi sobie z jakoś z tym problemem. Jeszcze trochę sobie poczekają. 


Wszystkie śmieci 'palne' łącznie z tworzywami sztucznymi i innymi rakotwórczymi świństwami uzbieranymi na naszej plaży trafiały co kilka dni do wielkiego ogniska zarządzanego przez Kotleta. Trochę benzyny i po kilku godzinach nie było śladu po przymiotach cywilizacji. Ekolodzy pewnie łapią się teraz za głowę i mdleją na myśl o tym, ile to szkodliwych gazów uwolniłem do atmosfery. Sam staram się dbać o takie rzeczy w Polsce, ale tutaj trzeba sobie zadać pytanie jakie są alternatywy? Żadne. No dobra, jest jedna - wrzucić wszystko do dżungli. Mieszkańcy wyspy nie zbierają śmieci. Kilka lat temu była możliwość ich wywożenia jednak w obliczu zabójczych kosztów jednego dolara miesięcznie, wioskowicze zrezygnowali z tego luksusu. Wszystko jest teraz palone lub pozostawione na pastwę lasu. Z dwojga złego wybraliśmy tę pierwszą opcję. W miejscach takich jak Kambodża trzeba się po prostu dostosować. Pocieszeniem może być fakt, że mieliśmy kompost na odpady organiczne. Każdy z lekką obawą go otwierał, ponieważ upodobały go sobie skorpiony. Jadowite jak diabli, ale podobno nie śmiertelnie. Wolałem nie sprawdzać. Pocieszeniem były małpy, które również lubiły okolice kompostu. Niezwykle płochliwe, ale jak już się jakąś wypatrzyło to rozrywka gwarantowana. 

Kris i Hege mieli w swoim nowym domu dwie łódki. Jedną zwykłą łupinkę z silnikiem służącą do wszelkiego transportu i drugą, dużo większą do nurkowań. Łódź o nazwie Sabai Sabai, czyli Szczęście Szczęście była sprawcą wielu nieprzewidzianych problemów. A to przyszedł mały sztorm i pozrywał wysłużone cumy, a to pompa zęzowa nawaliła, a to trzeba było zrobić nowy system cumowania. To ostatnie sprawiło mi nawet sporo radości, bo ograniczało się do mieszania beczki betonu przez pół dnia, a później spektakularnego wrzucenia jej do wody. W Sabai Sabai często nawalały też silniki. Jednostki diesla z biegiem neutralnym, polegającym na wyciągnięciu turbiny z wody, lata świetności miały dawno za sobą. Uwielbiałem jednak przy nich grzebać, bo przypominały mi konstrukcję niemniej wysłużonego diesla w Ciapie - naszym VW T3,  którym z przyjaciółmi objechaliśmy Kaukaz. Wiedza zdobyta przy ciągłych naprawach w tamtej podróży niezwykle się przydała. 


Sabai Sabai

Diesel nie do zajechania

Gdy Sabai Sabai była wreszcie zdatna do użytku zrobiliśmy sobie małą wycieczkę. Teoretycznie dla sprawdzenia wszystkiego, ale wiadomo że tak naprawdę dorośli faceci chcieli się pobawić nową zabawką. Pomimo, iż huk silników to zdecydowanie nie to samo co cisza żagli pchanych przez wiatr, poczułem znajome uczucie, gdy usiadłem za sterami. Przypomniały mi się oczywiście Mazury i od razu wielki banan zawitał na twarzy. Oprócz 'drobnej' różnicy w postaci braku żagla, wszystko było podobnie. Manewry, aby zmieścić się przy molo, lekka nerwówka przy nieprzewidzianych problemach i kombinowanie jak to też dobrze się zacumować, żeby nie bujało za bardzo. Odświeżyłem też trochę żeglarskie węzły i ogólną, niezbyt szeroką wiedzę o pływaniu. Generalnie porównanie całego życia w bungalowie do życia na łódce na Mazurach jest całkiem trafne. Mycie garów w wiadrze i wylewanie pomyji po prostu za barierkę. Uważanie, żeby przypadkiem czegoś nie upuścić,  bo będzie można się z tym pożegnać na zawsze. Ciągłe chlupanie fal pod nogami i nieustanny wiatr we włosach (tego akurat na Mazurach czasem brakuje). Najbardziej jednak będzie mi brakować sprzątania domu, które ograniczało się do chluśnięcia wiadrem wody po podłodze. Muszę uważać, żeby po powrocie nie zrobić tego samego u siebie w pokoju. 
Prawie jak Mazury


Najbardziej praktyczna podłoga świata

Pewnego dnia Marie (jedna z francuskich sióstr) i ja dostaliśmy specjalne zadanie. Zupełnie przypadkiem byliśmy wieczorem na piwie o pięknej nazwie Cambodia w drugim (z dwóch) wyspowych kurortów. Prowadzony był on przez parę z Francji i prezentował najwyższy możliwy standard. Właściciele Benny i Belinda byli dobryim przyjacielami naszych gospodarzy i zapytali nas czy w ramach odmiany nie chcemy pomóc następnego dnia przy czyszczeniu basenu. Oczywiście chętnie się zgodziliśmy. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale praca okazała się równie ciężka co ciekawa. Cały dzień nurkowania i szorowania płytek. Mieliśmy z Marie niezły ubaw, bo często trzeba było się nawzajem przytrzymać pod wodą. Z pomysłu przydeptania jednego delikwenta na dnie, na moją prośbę zrezygnowaliśmy. Zgadnijcie kto miał być delikwentem. W zamian za pomoc dostaliśmy całodniowe wyżywienie w kurorcie, co było kwotą bagatela, około 20$ za każdy posiłek. Na koniec dnia Benny zaproponował nam nocleg w jednym z aktualnie pustych pokoi. Cena 150$ za noc. Gdyby popatrzeć na ten dzień z trochę naciąganej strony to można uznać, że dniówka blisko 600zl jest niezłym wynikiem :)

W naszym małym raju mieliśmy też jedną nieprzyjemną sytuację. Włamano się do mniejszego bungalowu i ukradziono laptop oraz komórkę Hege. Nie uwierzycie, ale stało się to gdy jadłem sobie z Miguelem obiad w drugim domku. Co więcej akurat wtedy sprzeczaliśmy się w sprawie istnienia złych ludzi w każdym miejscu. Ja oczywiście w swojej lekko naiwnej wierze w ludzką dobroć, usilnie przekonywałem go, że w pewnych miejscach na Ziemi złych ludzi po prostu nie ma. Jakieś pół godziny później odkryliśmy zrabowaną chatę. Wyspiarska policja zaczęła dochodzenie z impetem i już po godzinie mieli jednego ze sprawców. Oczywiście okazał się dzieckiem w wieku 11 lat, którego starsi koledzy zostawili na pastwę losu, a sami pojechali na stały ląd sprzedać łupy. Gdy opuszczałem Koh Sdach skradzionych przedmiotów dalej nie znaleziono, choć teoretycznie znano tożsamość złodziei. Cała historia miała jednak pewien happy end. Kris i Hege, po pierwszym szale wściekłości, zdecydowali, że młodemu chłopakowi trzeba jakoś pomóc. Postanowili opłacić mu szkołę (w Kambodży to nie lada wydatek) i wziąć pod finansową opiekę. Może więc Kotlet przy obiedzie miał rację mówiąc, iż na świecie nie ma zła, są po prostu pozornie złe sytuacje, które mają doprowadzić do powstania większego dobra.
Pod koniec drugiego tygodnia mojego pobytu Kris i Hege pojechali do Sihanoukville na wielkie zakupy rzeczy, których nie można dostać na wyspie. Królowaliśmy więc na włościach razem z Miguelem (dziewczyny wyjechały kilka dni wcześniej). Mieliśmy co prawda trochę rzeczy do zrobienia, ale nie da się ukryć, że przeważała laba i hiszpańskie 'manaña'. Pichciliśmy ulubione dania hiszpańsko-polskie i nurkowaliśmy całymi dniami. Upodobaliśmy sobie szczególnie nocne pływanie przy rafie. Było to jedno z najbardziej niesamowitych przeżyć w moim życiu. Pewnie wydaje się Wam, że nic niesamowitego w tym być nie może, bo przecież w nocy nic nie widać. W okolicznych wodach żył jednak specyficzny gatunek planktonu. Gdy owy plankton przestraszył się czegoś, zaczynał świecić fluorescencyjnymi punkcikami. Oczywiście osoba Kotleta była bardzo przerażająca, więc żyjątka świeciły w okolicy każdej ruchomej części ciała. Wyglądało to trochę jak odganianie robaczków świętojańskich, z tym że pod wodą. Światło było wystarczające, aby widzieć postać swoją i kompana pływającego obok. Wrażenie naprawdę magiczne.

Jabłka w cieście wędrują po całym świecie

Możecie nie wierzyć ale to 100% autentyk! Wałkuje sobie człowiek ciasto na pierogi, patrzy, a tu kształt jakiś znajomy...
Pod koniec mojego pobytu moi gospodarze postanowili zabrać mnie na prawdziwe nurkowanie. Wspominałem im o tym kilka razy, ale nie wypadało naciskać, bo jakby nie patrzeć takie jedno wypłynięcie w każdym centrum nurkowym kosztuje blisko 300 zł. Kris i Hege szczęśliwie akurat stęsknili się za zejściem pod wodę, więc postanowili zrobić mi prezent pożegnalny i zabrać ze sobą. Wpakowaliśmy cały sprzęt na Sabai Sabai i ruszyliśmy na sąsiednią, niezamieszkaną wyspę z idealnymi podwodnymi terenami do nauki. Nie ukrywam, że miałem trochę stracha, bo wybitnym asem pływania pod wodą nie jestem, ale takich okazji się nie przepuszcza. Moi przyjaciele podeszli do sprawy bardzo profesjonalnie. Wydawało mi się, że nurkowanie sprowadza się do włożenia węża z powietrzem do ust i daniu nura pod wodę. Oczywiście wszystko okazało się bardziej skomplikowane. Po półgodzinnym wykładzie, szczegółowych pytaniach o zdrowie, a nawet krótkim teście podobno byłem gotowy do zejścia. Przećwiczyliśmy wszystkie schematy na płytkiej wodzie, obsługę urządzeń (teraz mam to straszne uczucie, że znam wszystkie nazwy tylko po angielsku, będę musiał to naprawić w Polsce), gesty pokazywane na dłoniach i sprawy wydawałoby się trywialne jak pozbycie się wody z maski (nurkując z powierzchni to jakoś dziwnie oczywiste, ale jak pozbyć się wody mając ją wszędzie dookoła?) czy wyrównywanie ciśnienia w uszach, żeby bębenki nie eksplodowały. Wreszcie nastąpiło upragnione zanurzenie i przepłynięcie na rafę. Wrażenie nie do opisania. Zeszliśmy na około 6 metrów, czyli limit dla początkujących nurków. To co najpierw uderza pod wodą to cisza i spokój. Całkowita idylla. No i oczywiście coraz to bardziej zaskakujące okazy zwierząt i roślin. Kris i Hege co chwila szturchali mnie i pokazywali jakieś nowe ciekawostki podwodnego świata. Coś niesamowitego. Myślałem, że będzie to doświadczenie jednokrotne, ale szczerze mówiąc nie jestem pewny czy nie złapałem tak zwanego bakcyla nurkowego...


Kotlet po przyspieszonym kursie


Beztlenowi!
Na koniec poruszę jeszcze ważną, choć nie najważniejszą w podróżowaniu kwestię finansów. Często na blogach pojawiają się wpisy, jak obniżyć koszty podróży. Kto wie, może kiedyś sam coś takiego stworzę. W tej chwili zauważyłem jednak, że nikt nigdy nie wspomina o Workaway. Według mnie jest to jeden z najlepszych sposobów na tanie wyprawy. Przez trzy tygodnie pobytu na rajskiej wyspie wydałem około 15$. W cenie miałem wyżywienie, spanie, codzienny kurs angielskiego i hiszpańskiego, siłownię, basen a nawet podstawowy kurs nurkowy. Wynik całkiem niezły. Oczywiście nie było to typowe poznawanie Kambodży, jednak można też znaleźć wiele ofert workaway z lokalnymi mieszkańcami. Polecam! :)
Po trzech tygodniach na Koh Sdach przyszło się z nią pożegnać. Kończyła mi się kambodżańska wiza i szczerze mówiąc czułem już chęć zmiany i ponownego poczucia podróżniczego wiatru we włosach. Czas ten przeleciał mi niewyobrażalnie szybko. Przed przyjazdem miałem milion planów, myślałem że będę się nudził podczas długich wieczorów, a okazało się że przez trzy tygodnie ciężko było mi znaleźć czas nawet na napisanie tego posta. Będę tęsknił za Koh Sdach, Hege, Krisem, Miguelem, Marie, Nowlenn, Pippi, naszymi sąsiadami, przekupkami z targu, panią od gofrów ryżowych, naszym przyjacielem Tee, Bennym i jego kurortem, za wschodami i zachodami słońca, kutrami codziennie przetaczającymi się przez nasze podwórko, żyjątkami na rafie i niejednokrotnie ciężką pracą. Jest to jedno z tych miejsc, do których tak bardzo chciałbym kiedyś wrócić, ale równocześnie wiem, że będzie to trudne. Na pożegnanie wypada wtedy powiedzieć 'See you in another life, brother...'.

Kotlet osiadł na dłużej

4 komentarze:

  1. Nie żebym narzekał na Twój polonistyczny geniusz, ale wydaje mi się, że między akapitem 19 a 20 jest nagły przeskok w historii ( ͡° ͜ʖ ͡°)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kotlet, Kotlet :) trzymaj sie dalej!

    OdpowiedzUsuń
  3. Będzie podejście do pobicia rekordu z Mongolii?

    OdpowiedzUsuń