piątek, 19 grudnia 2014

Laos, którego już nie ma?

W Luang Prabang zasiedliłem bardzo przyjemny pokój ośmioosobowy za 30 tyś kipów, czyli jakieś 12 zł. Swoją drogą Laos to pierwszy kraj, w którym stałem się milionerem. Przyjemnie było wpisać jedynkę z sześcioma zerami w polu 'żądana kwota' w bankomacie. Pierwszy dzień w nowym miejscu poświęciłem oczywiście na świąteczne zwiady. W internecie optymistycznie figuruje coś takiego jak parafia Luang Prabang, więc z racji niedzieli miałem nadzieję znaleźć jakiś kontakt. Zacząłem w czymś w rodzaju informacji turystycznej. Zajęło mi około 10 minut wytłumaczenie co to jest kościół i jak może wyglądać. Kolejne 10 uświadamiałem miłego pana, że klasztor mnichów to nie to, o co mi chodzi. Musiałem się poddać. Moją rozmowę usłyszał jakiś Kanadyjczyk i zagadał do mnie, gdy odchodziłem zrezygnowany. Wytłumaczył mi, że w Luang Prabang nie mam co liczyć na kościół. Nieliczni katolicy nie mają zgody na msze, więc spotykają się tylko w domach raz w tygodniu. Trochę mnie załamał innym faktem. Nawet jeśli są jakieś kościoły w Laosie to nie jest wskazane, żeby zaglądali tam obcokrajowcy. Jeśli komunistyczny rząd zobaczy coś takiego, uznaje że 'sekta' werbuje turystów i zaczynają się kolejne aresztowania. Cała opowieść nie napełniła mnie optymizmem. Tak czy inaczej wiedziałem już, że w Luang Prabang Świąt nie spędzę i jeszcze przed Gwiazdką po raz kolejny ruszę na trasę.

Samo miasteczko było niesłychanie urokliwe. Jak na standardy laotańskie było wręcz metropolią. Usytuowane nad brzegiem Mekongu z główną ulicą wzdłuż niego i licznymi knajpkami nad wodą. Szarpnąłem się na kawę z ciastkiem w wypasionej kawiarni (całość 4 zł) i napawałem widokami leniwej rzeki, która ma przed sobą kawał Azji do przebycia. Było to moje pierwsze, ale na pewno nie ostatnie spotkanie z tym azjatyckim symbolem. Francuzi zostawili tutaj po sobie całkiem sporo z czasów kolonialnych. Urokliwe i ciekawe architektonicznie domki, mnóstwo francuskich napisów i wciąż żywy język wśród miejscowych. To wszystko jednak nic. Po pierwszym dniu błogosławiłem Francuzów, że na jakiś czas przejęli te tereny, bo zostało po nich... pieczywo. Bagietki, croissanty, drożdżówki i pączki. Ostatni raz chleb jadłem w mongolskiej jurcie, więc rzuciłem się jak wilk na owce. Kanapka z kurczakiem w świeżej bułce, zapiekana z warzywami i azjatyckimi sosami. W domu jem podobną codziennie na śniadanie, tutaj smakowała jak rarytas.
Dziękuję Wam, Francuzi!


Kawka nad Mekongiem z rana jak śmietana
Po tych kulinarnych ekstazach skierowałem się na obrzeża miasta. Nie wiem dlaczego, ale w nowym miejscu zazwyczaj lubię na początku skierować się dokładnie w przeciwną stronę niż cała reszta. Poza centrum zawsze można najtaniej się najeść, zobaczyć jak żyją miejscowi i znaleźć kramy z ciekawymi rzeczami. Tym razem dotarłem, aż do wielkiego placu targowego obleganego przez Azjatów. Rozejrzałem się za czymś do jedzenia. Jest taka zasada, że w każdym kraju mają jakieś owoce, które są ekstremalnie tanie. W Chinach były to mandarynki za 1 zł kilo, w Laosie są to banany. Kompletnie inne niż nasze - małe i dużo słodsze. Za 2 zł dostawałem kiść z 20 sztukami. Przez jakiś czas będą stanowiły podstawę mojego żywienia. Następnie skierowałem się na stoiska z chińskimi butami. Musiałem kupić jakieś klapki, japonki lub coś w tym stylu bo gorąco doskwierało mi coraz bardziej. Moje sandały wyrzuciłem w ramach odchudzania plecaka jeszcze w Mongolii. Uznałem, że kupienie chińskich klapek w Azji to banał. Nic bardziej mylnego. Poszukiwania trwały dobrą godzinę. Nie to, że nie było towaru. Po prostu rozmiary były czysto azjatyckie. Od 34 do maksimum 40. Gdy już na jakichś było optymistyczne 42 okazywało się, że to chyba chwyt marketingowy, bo pomimo iż to mój rozmiar, ledwo mogłem wsadzić w nie pół stopy. Po długich przegrzebywaniach kolejnych stert, wreszcie znalazłem jedne 44, w które jakoś się wcisnąłem. Stargowalem cenę z 15 na 9 zł i wreszcie mogłem dać odetchnąć stopom. 
Tutejsze banany

A jednak dotarł!

Całą resztę dnia poświęciłem na leniwe przetaczanie się nad Mekongiem i zaglądanie do kolejnych świątyń buddyjskich. Było to zupełnie inne doświadczenie, gdyż nie są to zabytki do zwiedzania, a wciąż żyjące miejsca nauki i modlitwy młodych mnichów. Chodzą na lekcje, w przerwach kopią piłkę i przesiadują na murkach. Gdyby nie pomarańczowe stroje, w niczym nie różnili by się od polskich gimnazjalistów. A przynajmniej chciałbym w to wierzyć. Wspiąłem się też na najwyższe wzgórze, aby podziwiać niesamowitą panoramę. 



Luang Prabang






Dokąd, Kotlecie? :)

Tyle zachwytów, które trwały około pół dnia. Teraz druga strona medalu. Luang Prabang to miasto zupełnie inne, niż Luang Namtha. Ciężej tutaj spotkać Laotańczyka niż Europejczyka. Na ulicach słyszy się wszystkie języki, oprócz laotańskich 'uuuu', 'joooo' i 'aeeee', które tak pokochałem. Radość ze spotkania obcokrajowca raz na kilka dni, zamieniła się w rozpaczliwe poszukiwanie miejscowych mieszkańców. Sprzedawcy w sklepach i na straganach spokojnie dogadują się po angielsku. W każdej kawiarni dostanie angielskiego menu i 'american coffee' nie jest problemem. Nad Mekongiem, obserwując leniwych rybaków i kąpiących się mnichów czułem się jak w prawdziwej Azji. Trwało to dopóki nie odwróciłem głowy w stronę promenady rodem z greckich czy włoskich kurortów. Turystyczny raj? Nie dla mnie. Tęskniłem za rozpaczliwymi próbami dogadania się i przebywania tylko z miejscowymi. Nauczyłem się jednak, żeby nie wyciągać pochopnych wniosków, więc i w tym tekście, wstrzymam się jeszcze kilka akapitów...

Drugiego dnia zerwałem się o 5:10 rano. Chciałem zobaczyć, coś co miało szansę być autentyczne i nieturystczne. Tak Bat, czyli ofiary dusz. Codziennie wczesnym rankiem przez ulice Luang Prabang przechodzą mnisi buddyjscy. Według reguł buddyzmu nie mogą oni mieć swoich własności, więc każdego ranka otrzymują dary od ludzi. Niesamowite, że wielu miejscowych potrafi codziennie wstawać tylko po to, żeby ofiarować ryż, warzywa i słodycze. Przeżycie było dosyć mistyczne. Obcokrajowcy również mogą obdarować mnichów, jednak zniechęciły mnie do tego panie na siłę sprzedające ryż za dziesięciokrotną wartość. Wolałem siąść w oddali i spokojnie obserwować całą ceremonię. Takich, jak ja było sporo, kilku postanowiło też uczestniczyć w składaniu darów. Generalnie z racji pory dotarli tam ludzie, którzy nie mieli turystycznych nawyków. Oczywiście zdarzyło się kilku którzy potrafili podejść do nieobecnego myślami mnicha i z odległości metra trzaskać mu fleszem po oczach. Wolałem zostać z moimi fotkami kaprawej jakości, niż zniżyć się do takiego poziomu...
Ofiary dusz



Około południa zapisałem się na zbiorowy transport do wodospadu znajdującego się kilkadziesiąt kilometrów od Prabang. Jechaliśmy całą wesołą ekipą z hostelu. Pomimo, iż samo miejsce było trochę turystyczne to jednak piękno przyrody powalało. Nie będę silił się na poetyckie opisy, bo nigdy takowym nie będę. Rozwiąże to po inżyniersku i pokażę zdjęcia. 



Laura, Karolina, Roberto i Kotlet, czyli wesoła ekipa z hostelu

Dzięki tej wyprawie zakumplowaliśmy się z ludźmi z hostelu. Miło było spędzić trochę czasu na nieustających śmiechach i odpoczynku nad wodą. Poznałem nawet dziewczynę z Polski (co prawda od 7 lat mieszka w Anglii, ale po polsku jeszcze umiała) i Niemca z polskimi korzeniami. W trójkę mogliśmy wreszcie pogadać w ojczystym języku. Wieczorem spotkaliśmy się na ulicznej kolacji. To drugi w kolejności zachwyt po bagietkach. Za 15 tys kipów (6 zł) można było dostać tak zwane 'ile upchniesz na talerzu'. Wybór był niesamowity. Od smażonych warzyw, jajek do makaronów i owoców. Co prawda nie było do wyboru żadnych mięs, ale udało mi się już w Azji od nich odzwyczaić. Nieodpowiedzialni ludzie z zachodniej Europy bardzo często nakładali tylko kilka dań. Ja jako prawdziwy Polak skonstruowałem na talerzu prawdziwy Mount Everest z jedzenia. Z bardziej stałych potraw tworzyłem rusztowania dla kolejnych pięter. Na szczycie ułożyłem jeszcze kawałki arbuza i z uśmiechem dumy pokazałem pani, że wszystko mieści się w granicach talerza. Ledwo doszedłem z moją porcją do stolika. Po kolacji ruszyliśmy z nowymi znajomymi na piwko do Utopii - najbardziej znanego prabangowskiego klubu. Posiedzieliśmy trochę, później przenieśliśmy imprezę na brzeg rzeki z własnym alkoholem. Laos to chyba jedyny kraj, gdzie butelkę whisky dostaje się za 4 zł, a kilka plastikowych kubeczków za złotych 6. Wszyscy oczywiście wypili trochę za dużo i zaczęła się wielka impreza... Kotlet zmył się po angielsku po jednym piwie. Dziwne? Ciągle nie nadszedł czas na wnioski...
Do woli!


Roberto i szalony Lao
Kolejnego dnia zebrałem się wcześnie i jako, że wszyscy odsypiali imprezę, wyszedłem bez pożegnań. Trzy dni w Luang Prabang całkowicie mi wystarczyły. Kierowałem się w stronę Vang Vieng. Tam nawet nie liczyłem na spędzenie Świąt, ale była to podobno warta zobaczenia wioska na drodze do stolicy. Godzina czekania i wziął mnie Lao, który był pierwszym bogaczem, jakiego tu spotkałem. Świadczyła o tym wypasiona fura i garnitur na tylnim siedzeniu. Jak sam mówił, jego dziadek miał po prostu dużo pól ryżu... Nou miał łącznie dziesięcioro rodzeństwa, rozrzuconego po całym środkowym Laosie. W każdej większej miejscowości musieliśmy się zatrzymać i przywitać z bratem lub siostrą. Miał mnie wyrzucić w połowie drogi do Vang Vieng, ale stwierdził że dobrze mu się gada, a i tak musi kiedyś zaglądnąć na swoją działkę w Vang Vieng. Dojechaliśmy więc razem aż do końca. Znowu cała trasa na jednego stopa. 

Przerwa na obiad


U celu skierowałem się wprost do hostelu poleconego przez jednego z prabangowskich przyjaciół. Za 12 zł dostałem pojedynczy pokój z łazienką i wifi. Zostawiłem rzeczy i ruszyłem na tradycyjną rundkę. Vang Vieng było bardzo małe w porównaniu do Luang Prabang. Dosłownie kilka przecinających się uliczek. Nie przeszkadzało to jednak, aby uliczki te zapełnione były turystami z Europy. Wszędzie stragany z bagietkami i naleśnikami. Mój zachwyt nimi trwał dwa dni, po czym chciałem wrócić do tradycyjnej miski ryżu z warzywami. W tych okolicach nie było na to szans. Na ulicach przemieszczali się mocno nietrzeźwi turyści, a niezliczone kluby kusiły kolejnymi darmowymi drinkami. Przypadkiem spotkałem poznanych jeszcze w Chinach Izraelczyków. Powiedzieli, że są tu już tydzień i nie mogą się wyrwać. 'Stary, to najpiękniejsze miejsce w Azji! Wieczne imprezy, alkohol za pół darmo i marihuana wysypująca się na ulice. Zobaczysz, nie będziesz mógł stąd wyjechać'. Śmiałem wątpić. 'Czy ja cały czas jestem w Laosie...? Może trafiłem na jakiś portal, który przeniósł mnie do Europy?'. Ciągle jednak nie czas na wnioski...

Rankiem jak zwykle poszukiwałem dymiących stoisk z tanimi śniadaniami. Niestety nic takiego nie spotkałem. Musiałem się zadowolić naleśnikami z bananami i nutellą. Mimo wszystko skłamałbym mówiąc, że mi nie smakowały. Powylegiwałem się trochę w łóżku i zrobiłem drugie podejście do Vang Vieng. Tym razem od razu skręciłem w przeciwną stronę od centrum. Dosłownie kilometr dalej zastałem inny świat. Dzieciaki wychodzące ze szkoły i pozdrawiające mnie radosnym 'Sabaidee', pola ryżowe i ciężko pracujący na nich ludzie. Spędziłem w tych okolicach zdecydowanie więcej czasu. Po powrocie do miasteczka usiadłem we względnie taniej knajpie i oddałem się jedynej rzeczy, za którą pokochałem Vang Vieng. 'Friendsy'. Jeden z lepszych amerykańskich seriali, który chyba dopiero co dotarł w te strony. Z tej racji był puszczany w co drugiej knajpie. Na okrągło, 24 godziny na dobę, sezon po sezonie. Przesiedziałem tam około 3 godziny, często zapominając że nie jestem na swojej kanapie w domu i wybuchanie donośnym śmiechem może nie być na miejscu. Pod wieczór w centrum zaczęło się znowu roić od zanietrzeźwionych turystów. Zwiałem do hostelu.
Vang Vieng

taki akademik to ja rozumiem

Sabaidee!


Import z Mazur?  :)

Jak w domu


Dobra, dość tego, muszę to wreszcie napisać. To nie jest Laos, na jaki czekałem! Na imprezie w Luang Prabang, gdybym spotkał sam siebie, pewnie powiedziałbym 'Ale zamula...'. Dokładnie to robiłem przez te dni spędzone w tych turystycznych enklawach Laosu. Nie to, że nie lubię imprez. Wręcz przeciwnie. Uwielbiam w Krakowie wyjść gdzieś ze znajomymi, potańczyć, napić się. Pamiętacie też, że z radością ruszyłem w chińskie tany razem z Markiem w Chengdu. Ale czy myśląc o egzotycznym Laosie, wyobrażacie sobie imprezowanie do białego rana? No właśnie. Kompletnie nie była to moja bajka. Piwo w tutejszych knajpach kosztuje 10 tys kipów, czyli jakieś 4 zł. Bajecznie tanio. Czy czulibyście się jednak komfortowo, wiedząc że w tym samym czasie w Soptod, pewna rodzina próbuje od tygodnia uzbierać 1000 kipów (40 gr) na jedno jajko w sklepie, żeby jakkolwiek urozmaicić dietę ryżową? Ja się nie czułem. Nie czułem się też komfortowo w moich znoszonych ubraniach, dziurą w spodniach wyrwaną przez jakieś kolce w dżungli Namtha i lekko obciachowych skarpetkach, które idealnie chroniły mnie od odcisków, ale prezencja... No cóż. W buszu czy Soptod, wyglądałem jak europejski bogacz. W Prabang i Vang Vieng - jak żebrak, wśród nażelowanych kolegów w koszulkach na ramiączkach. Nikogo nie krytykuję. Sam przecież byłem wiele razy na wakacjach w nadmorskich kurortach. Lubiliśmy poimprezować i wrócić do domu po tygodniu. Po prostu nie tego w tej chwili szukam...

W moim pokoju w Krakowie mam mapę świata, z wypisanym hasłem, które kiedyś przypadło mi do gustu, jako podróżnicze motto. 'Get there before the crowds do', czyli 'Dostań się tam, zanim zrobią to tłumy'. Udało mi się to na Syberii, na wyspie Olchon, aż nadto w całej Mongolii, a nawet w niektórych miejscach Chin. Prawdopodobnie zdążyłem w ostatniej chwili do Luang Namtha i dżungli, która może już niedługo zapełni się turystami. Do Luang Prabang i Vang Vieng jednak się spóźniłem. Tłumy dotarły tu przede mną. Niko, która była w tym kraju pierwszy raz w 1998 roku, powiedziała mi że wtedy były to wioski niewiele większe od Soptod. Tego Laosu już prawie nie ma. Właśnie dlatego nie warto odkładać podróży 'na później'. 'Później', może za 10 lat, a może za rok nie będzie tu już nic wartego uwagi. Może to zbyt śmiały wniosek, ale zaryzykuję stwierdzenie, że Laos umiera. Zabijają go nie tylko Europejczycy, ale sami mieszkańcy, pokornie podporządkowując się ich wymaganiom. Chodziłem po tych miasteczkach, zaczepiany przez kolejnych taksówkarzy z radosnym 'Want tuk-tuk?', a po chwili ściszonym głosem 'Want weed? Want opium?'. Zaglądałem do zwykłych knajp, gdzie na magiczne hasło 'Chcę happy menu' dostawało się kartę z każdą możliwą używką. Miałem ochotę wykrzyczeć sprzedawcom jak wielką krzywdę robią sobie i swojemu krajowi. Może lepiej by było dla wszystkich, gdyby komunistyczny rząd znowu zamknął granice tego jeszcze choć trochę dzikiego państewka? 

Nie chcę Was tym postem zniechęcić do podróży w Laosie. Radzę jednak omijać główną trasę z Prabang i Vang Vieng na czele. Trzeba skręcić mocno w bok i szukać wiosek takich, jak Soptod, gdzie laotański zegar jeszcze stoi w miejscu. Jeszcze. 

'Wnioski' niemiłosiernie się wydłużyły i pewnie niejednego zanudziły na śmierć. Czasem jednak podstępnie wykorzystam ten blog, żeby przekazać trochę prawdziwej rzeczywistości, nieopisanej w przewodnikach Lonely Planet. Po tych kolejnych dniach kieruję się do stolicy, a zarazem miasta granicznego z Tajlandią - Vientiane. Świąteczny zegar wskazuje 5 dni. Stolica będzie moją ostatnią próbą, a zarazem szansą na znalezienie spokojnej przystani na ponad tydzień, którego nie chciałbym spędzić w podróży. Wszyscy po drodze powtarzali mi, że to najgorsze miejsce w Laosie i nie ma tam nic ciekawego. Pewnie tak jest. Z drugiej strony, skoro wszyscy zachwycali się Prabang i Vang Vieng to może mój spaczony gust polubi Vientiane? Jadę tam więc trochę na przekór. Mój ulubiony fizyk (www.fizyk-w-podrozy.blogspot.com ) swego czasu zamieszkał na dwa miesiące w Darien - miejscu, które wszyscy omijają i starają się jak najszybciej przez niego przedostać. Po prostu mu się tam spodobało, czemu więc miał jechać dalej? Azja to nie Ameryka Środkowa, ale pewne schematy lubią się powtarzać. Trzymajcie kciuki. 

6 komentarzy:

  1. Ide o zakład że niektóre zdjęcia są sfotoszopione. Chociaż skąd masz tam dostęp do fotoszopa... Podejrzane.
    Całego zła świata nie naprawisz. Idąc Twoim tokiem rozumowania to czemu myjesz się pod prysznicem jak dzieci w Afryce wody nie mają. A turyści mają też chyba jakiś plus - przywożą kasę i dzięki nim mieszkańcy mogą się wzbogacać. Niestety klimatu miejscówki już nie uchronisz, a nie można ludziom zakazać się wzbogacać na turystach tylko dla zachowania klimatu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chciałem napisać jakiś komentarz o stereotypach, klapkach i bananach dla uspokojenia skołatanych nerwów, bo przez Orakowy wpis zacząłem skomplikowane rozważania o prawie popytu i tym podobnych problemach, ale uznałem, że byłoby to nie na miejscu. Zwłaszcza, że chętnie najadłbym się takich słodkich bananków i to za pół darmo!

    OdpowiedzUsuń
  3. Dawaj Kapou - w internetach nie ma rzeczy nie na miejscu :p. Prawa popytu - brzmi jak temat stworzony dla kolegi Gondka. W sumie to ciekawe czy istnieje gdzieś rozwiązanie takiego problemu w fajny sposób :).

    OdpowiedzUsuń
  4. Polemika na blogu jak najbardziej wskazana! :)
    Orak, masz sporo racji, hasło 'Nie miej poczucia misji na każdym kroku' często mi towarzyszy bo inaczej człowiek by zwariował. Tylko, że dzieci w Afryce są kimś odległym i przez niemycie się w Polsce nic się nie zmieni. Tutaj uderzająca bieda jest już 1 500m od centrum (dosłownie!). No i niestety niektóre z dzieciaków już zaczynają przychodzić do centrum i wyciągać rękę że słowami 'money?' :/ kilku 'wspaniałomyślnych' turystów da im po 20 tys kipów, bo przecież dla nas to żadne pieniadze, i już dzieciństwo przegrane...
    Inna sprawa. O ile zarabianie przez miejscowe babuleńki na smażeniu egzotycznych dla nich naleśników jest ok, o tyle dorabianie się na narkotykach nigdy nie jest i nie będzie. Tu nie ma polemiki według mnie :)
    Przynajmniej częściowe rozwiązanie problemu istnieje i nazywa się 'Ecotourism'. Działa naprawdę nieźle w dżungli Namtha, napiszę o tym parę słów przy okazji jej opisywania. Zresztą można wygooglowac. Problem w tym, że łatwiej to wprowadzić w buszu niż większych miejscowościach.

    No i ostatnia kwestia i pytanie raczej retoryczne, chociaż może ktoś zna odpowiedź. Czy naprawdę nie lepiej jechać na takie imprezowe wczasy do Włoch, Grecji czy dobrze nam znanej i taniej Chorwacji niż psuć egzotyczny Laos?

    OdpowiedzUsuń
  5. Czuję się wywołany do tablicy :P
    Chociaż nie wiem, czy ze studentem ekonomii mogę stanąć w szranki w tym temacie.

    Ogólnie moją głowę zaprzątają tematy problemów Polski i/lub Europy. Nigdy nie byłem / nigdy nie czytałem nic na temat Azji - a tym bardziej Laosu - także jak dla mnie temat nieosiągalny.
    Ale chętnie prześledzę dyskusję!

    OdpowiedzUsuń