sobota, 6 grudnia 2014

W lektyce do Laosu


Jestem w Laosie. To informacja numer jeden na dziś. Zanim jednak przejdę do konkretów, mimo że nie chcę, to muszę na chwilę wróci do Chin. Jestem to winien ludziom, dzięki którym zakończenie mojej chińskiej przygody było niezwykłe. Sprawili oni, że opuściłem ten kraj czując się jak król niesiony w lektyce.

Na dotarcie spod Tybetu do granicy zostawiłem sobie bezpiecznie 6 dni, choć liczyłem że uda mi się to zrobić w 4. Z Shangri-la złapałem rodzinkę, która wcisnęła we mnie niebotyczne ilości jedzenia na obiedzie i zawiozła aż pod Lijiang. Spędziłem trochę czasu na stacji i złapałem klasyczną Złotą Strzałę. Planowałem jechać najpierw do Kunming (to taki chiński Tarnów - biegun ciepła gdzie zawsze jest wiosna) i później przez kolejne miejscowości przepychać się pod granicę. Na wspomnianej stacji spotkałem parę, która jechała do domu jakieś 200 km od granicy laotańskiej.  1150 km i jeszcze z chęcią zgodzili się mnie wziąć. Ostatnie takie szczęście miałem jadąc z Czipsem. Jedynym minusem był fakt, że planowali jechać na przełaj przez góry i wioski, a nie autostradą dookoła. Uznałem jednak, że takich okazji nie można przypuszczać. Jechaliśmy do późnej nocy mozolnie pokonując kolejne osady. Wreszcie dotarliśmy do miasta, którego nazwa brzmiała jak dzwonek do drzwi i para uznała, że musimy przenocować. Pomimo moich zapewnień, że będę spał w namiocie, zatrzymaliśmy się w wysokiej klasy hotelu. Kierowca bez słuchania sprzeciwów zapłacił za dodatkowy osobny pokój. Dla Króla Kotleta oczywiście. Następnie poszliśmy na kolację do ekskluzywnej restauracji, gdzie zjadłem drugi ogromny posiłek tego dnia. 
Kotlet na salonach


Wyspałem się jak nigdy, nacieszyłem telewizją i internetem w królewskim apartamencie. Rozważałem czy po polsku nie zabrać też wszystkich darmowych szamponów, mydeł, jednorazowych grzebieni i szczoteczek do zębów. Uznałem jednak, że plecak mam już wystarczająco ciężki. Umówiliśmy się rano o 9. Byłem 20 minut przed czasem, żeby przypadkiem nie odjechali beze mnie. Ruszyliśmy w drugi dzień wspólnej podróży. Początkowo narzekałem na tą szaloną drogę przez wioski, ale dzięki niej zobaczyłem trochę prawdziwych Chin. Nie tych wielkomiejskich, nafaszerowanych Europą. Myślałem że takiej Azji już nie ma. Zobaczyłem rolników mozolnie przekopujących całe pole motyką, ludzi w stożkowych kapeluszach, woły zaprzęgnięte do pracy w polu i prawdziwe (nie te elektryczne) riksze. Miejsca, gdzie nie zapuszczał się żaden turysta, a i podróżników pewnie nie ma zbyt wielu. Wartało zjechać z autostrady te 800 km.

Od mniej więcej połowy drogi zaczął zmieniać się też krajobraz. Suche pola kukurydzy zastąpiły rozkwitające kwiaty, a pospolite drzewa zmieniły się w bambusy i ogromne kompletnie mi nie znane egzotyczne rośliny. Okolica wręcz wybuchła zielenią. Zaczęło formować się coś, co do tej pory znałem tylko z książek i filmów. Dżungla. Jeszcze nieśmiała, ale już napełniająca trwogą. Moi wspaniali znajomi wysadzili mnie 150 km przed granicą. Oczywiście dali swój kontakt i obdarowali prezentami. Wysiadłem z lektyki. Utrzymanie Jego Królewskiej Mości Kotleta przez te dwa dni wyniosło bagatela kilkaset złotych, z czego pozwolono mi zapłaci 2,50 zł za paczkę ciastek.

Złapałem jeszcze krótkiego stopa i uznałem, że nie będę ryzykował szukania miejsca na namiot w dżungli po ciemku. Była 17 i niedaleko ukazało się idealne miejsce na nocleg - niedokończony domek z drewna. Budowla już trochę egzotyczna, chatka była posadowiona na palac wystających z ziemi. Ulokowałem się na pierwszym piętrze (na wszelki wypadek w namiocie bardziej ze względu na zwierzęta niż chłody). Były 24 stopnie i poczułem wspaniały zapach lata. 
Widok z mojego apartamentu

Mój apartamentowiec

Też salony

Z rana tradycyjnie zebrałem się wcześnie, ale gdy wyjrzalem przez okno mojego apartamentu, postanowiłem się nie spieszyć. Całą okolicę spowiła gęsta mgła. Przypomniałem sobie, że kiedyś o tym czytałem. Jedynym minusem pory deszczowej w tropikach jest właśnie poranna mgła utrzymująca się mniej więcej do 10. Łapanie stopa było porównywalne do nocnego machania. Mimo to już po kilkunastu minutach ktoś stanął z czystej ciekawości, a może strachu. Gdy zorientował się o co chodzi przez chwilę chciał odjechać, ale szybko otworzyłem drzwi i bez pytania wskoczyłem do środka. Następna okazja mogła się nie trafić. Kierowca zawiózł mnie aż 120 km do następnej wsi, gdzie po dłuższej chwili złapałem transport na samą granicę. Jeszcze szybki ostatni chiński posiłek za ostatnie juany i byłem gotowy do tradycyjnych granicznych walk. Jak się okazało niepotrzebnie. Ku mojemu zaskoczeniu wszystko przebiegło bardzo spokojnie. Głównie dlatego, że wreszcie granicę można było pokonać pieszo, a nie prosić o łaskę kierowców. Szybka odprawa po stronie chińskiej ('Polska? A znam, całkiem niezłą drużynę piłkarską macie!' - celnik chyba myślał o innej Polsce...), kilometr marszu Ziemią Niczyją i dotarłem do dosyć egzotycznego budynku granicznego Laosu. Pan wydający wizy akurat jadł obiad, więc musiałem trochę poczekać, ale ostatecznie za 30$ dostałem ładną laotańską naklejkę w paszporcie. Nikt o nic nie pytał, nie sprawdzał bagażu. Najprzyjemniejsze przejście jakie miałem okazję odwiedzić. 
Poranne uroki pory suchej

Ostatni rzut oka na Chiny. Na razie tęsknił nie będę.

Znalazłem się w Laosie. Jeszcze rok temu nie do końca umiałbym umiejscowić ten kraj na mapie. Co uderzyło mnie zaraz po znalezieniu się na tej ziemi? Wszechobecna dżungla? Odgłosy jak w krakowskim zoo? Brak ludzi? Niesamowity upał i wilgotność uniemożliwiająca większy wysiłek? Potrzeba natychmiastowej zmiany spodni na szorty? Nie. To co pierwsze zachwyciło mnie w Laosie to Cisza. Wreszcie. Po miesiącu w Chinach zacząłem się przyzwyczajać i chyba zapomniałem co to znaczy 'słyszeć' ciszę. Żadnych krzyków, warkotów silników, wrzasków i pisków. Tylko odgłosy natury i lekkie skrzypienie mojego prawego buta. Od tamtej chwili wiedziałem już, że w tym kraju odpocznę i zaznam niczym nie zmąconej podróżniczej atmosfery. Tak swoją drogą to kolejny powód do docenienia naszego pięknego kraju nad Wisłą. Spotkałem po drodze wiele osób, które mówiły 'Polska? Tak, byłem kiedyś! Boże, jak Wy tam macie cicho i spokojnie. I te Mazury...'. Nie zmyślam tego na potrzeby posta, to autentyczny cytat. Zawsze wtedy myślałem, że przesadzają. Przecież u nas w miastach jest gwar i hałas. Teraz już wiem, że to co nazywamy gwarem w rzeczywistości jest oazą spokoju. Trochę się o tej ciszy rozpisałem, ale jest to temat warty podkreślenia. Tego dnia nie tylko zakochałem się od pierwszego wejrzenia w Laosie, ale również zapałałem po raz kolejny miłością do Polski.

No to wio!

Inny świat

Kotlet nie do końca wiedzący jak się zachować w takiej temperaturze
Z granicy leniwym krokiem doszedłem do pierwszego miasteczka. Bałem się, że czar pryśnie, ale nic takiego się nie stało. Kilka straganów, domki z cegły, żadnego ruchu czy pośpiechu. Kupiłem puszkę coca-coli (to taki mój zwyczaj na ukoronowanie jakiegoś osiągnięcia) i po kilkunastu krokach byłem na wylotówce z miasta. Nawet nie potrzebowałem Hitchwiki. Nikt mnie nie mijał, ale specjalnie się nie przejmowałem, miałem czasu pod dostatkiem. Po niedługiej chwili zgarnęli mnie... Chińczycy. 'Cholera, chyba się od nich nie uwolnię'. Raz jeszcze użyłem mojego liściku i okazało się, że mogą mnie wziąć aż do wioski Luang Namtha, czyli mojego celu. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze ich laotańskiego przyjaciela. Przekonałem się, że oprócz kraju polubię również ten naród. Wreszcie choć trochę spontaniczności w porównaniu do dosyć sztywnych Chińczyków. Lao (chyba po polsku się tak nie mówi, ale będę używał zamiennika angielskiego bo jest kilkakrotnie krótszy od 'Laotańczyka') wyglądał i zachowywał się jakby właśnie wyskoczył z dżungli. Zatrzymywaliśmy się przy jakichś krzakach, wycinał gałązki i łodygi, szukał czegoś wokół drogi, po czym z tych wszystkich rzeczy i butelki po wodzie skonstruował fajkę wodną i zaczął w niej palić jakieś specyfiki, które mogły znieść chyba tylko indiańskie płuca. Oczywiście byłem częstowany, ale postanowiłem nie ryzykować. Zagęszczenie dymu w małym samochodzie i tak wystarczyło, żebym przez resztę dnia czuł się 'dziwnie'. W tej wesołej atmosferze dotarliśmy do Namtha. 
Szalony Lao

Kompletnie inny świat. Już pomijam, że ludzi mniej i jakoś spokojniej. Dookoła autentyczna dżungla, a miasteczko wyglądało jak kolonia francuska. Nareszcie jakaś nowa architektura, a nie ciągle te smoki i lwy w każdym okapie domu, które na początku fotografowałem z wszystkich stron, a po miesiącu miałem ochotę bez powodu wykopać je na orbitę. W skwarze lejącym się z nieba obszedłem wioskę, zagadałem do kilku obcokrajowców i poszukiwałem noclegu. Najtańszy za 8 zł w szopach z łóżkami piętrowymi, ale ostatecznie zdecydowałem się na pokój jednoosobowy z łazienką i wifi w hotelu. 20 zł. Nie to żebym szukał wygód, po prostu na jeden dzień potrzebowałem internetu. Po rozgoszczeniu się ruszyłem na główną ulicę w celu, po który tu przyjechałem. Poszukiwałem przewodnika po dżungli, z którym mógłbym wybrać się na kilka dni w busz i który nauczyłby mnie jak najwięcej survivalowych metod na przetrwanie. Luang Namtha jest bazą wypadową do ogromnego chronionego terenu, gdzie ludzie żyją spokojnym życiem w małych osadach. Uprawiają małe polany w lesie, zbierają co się da i polują. Autentyczna dżungla zawierała również dzikie zwierzęta (łącznie ze słoniami), które w wielu przypadkach mają ochotę cię zjeść żywcem. Wyzwanie przyjęte! 

Okazało się, że jest kilka firm zajmującymi się takimi wyprawami. Właśnie do tego potrzebowałem internetu. Przeglądnąłem opinie i wybrałem trzy, które nie wyglądały na naciągaczy, którzy zaprowadzą mnie na obrzeża wsi i powiedzą, że to już dzicz. Odnalazłem je  w gąszczu domków Namtha i wypytałem o szczegóły. tak jak podejrzewałem impreza była dosyć droga. Dużo taniej wychodziło znaleźć jakichś kompanów. Wybrałem więc najbardziej interesujący mnie kierunek (trzy dni ostrego marszu z noclegami w wioskach), a miła pani obiecała wywiesić reklamę na tablicy i spróbować dobrać mi kogoś do grupy. Resztę dnia spędziłem na rozmowach z przypadkowymi ludźmi (wreszcie można tu spotkać trochę obcokrajowców, którzy nie są męczącymi turystami, a ciekawymi ludźmi z niesamowitymi historiami). Kilka wieczornych godzin spędziłem w towarzystwie pewnego rowerzysty z Anglii, jedząc kolację za 4 zł. 
Luang Namtha. Niby zwykła wioska, ale zejdź 100 m z głównej ulicy a...

Dzięki otwartemu oknu i wentylatorowi w pokoju (w cenie!) dałem rade przetrwać upalną noc. Tak ciężko mi było uwierzyć, że niecałe 2 tygodnie temu telepałem się w nocy z zimna nad jeziorem Lugu. Wstałem jak nowo narodzony. Ruszyłem przez miasteczko w poszukiwaniu śniadania. Jak zwykle wypatrywałem dymu obok ulicy, który zwiastował najtańsze, najlepsze i najbardziej tradycyjne posiłki. Trzy placki po 40 gr sztuka, wielka bułka z kakao za 2 zł i papka z banana, ryżu i kukurydzy w tej samej cenie. Łącznie  5 zł. Trochę drogo, ale musiałem popróbować wszystkiego, żeby wiedzieć co wybierać kolejnego dnia. Wróciłem do hotelu, rozsiadłem się na balkonie z widokiem na miasteczko z buszem w oddali i raczyłem specjałami popijanymi darmową kawą hotelową. Królewskie życie nie chciało mnie opuścić. 
Królewskie śniadanie

widok na Namtha

Około 10 jak zwykle rozeszły się chmury i mgła i zrobiło się na powrót upalnie. Miałem cały dzień do dyspozycji, więc postanowiłem zrobić coś ciekawego. Od jakiegoś czasu strasznie mnie nosi żeby pojeździć samochodem albo motocyklem. Od 7 lat nie miałem tak długiej przerwy! Trzeba było coś z tym zrobić. Uznałem że pożyczę sobie motocykl i przejadę po okolicznych wioskach. Za 12 zł dostałem motocykl, za kolejne 10 natankowałem do pełna. Ok, może nie był to motocykl marzeń, ale jeździł. W sumie było to coś pomiędzy motocyklem, a skuterem (choć nie siedziało się jak na kibelku jak to ma miejsce w przypadku skuterów). Tak czy inaczej pojemność 125, a na liczniku optymistyczne 160 więc byłem dobrej myśli. Zapytałem jeszcze o tablice rejestracyjne, których nie było, ale szybko się zorientowałem, że to naprawdę głupie pytanie. Kto by to sprawdzał na takim odludziu? Ruszyłem w stronę Muang Sing, wioski znanej swego czasu z chińskiego przemytu i 'Doktora Ameryki' (ciekawa historia, polecam lekturę). Początkowo odkręcałem manetkę nieśmiało, ale z czasem poznawalem moją potworną maszynę i dawałem czadu po wiejskich drogach. Naprawdę dawała radę, myślę że jechalem spokojnie powyżej 100 kmh. 'Myślę', bo licznik padł po kilku pierwszych dziurach...
Nie byle co...

Kotlet rządzi na dzielni



Droga była niesamowita! Dzika dżungla dookoła, zwisające liany i wrzaski ptaków. Do tego co kilka kilometrów napotykałem wioski złożone z bambusowych chat krytych słomą. W 100% autentyczne przeżycie, dokładnie na to czekałem. Do Muang Sing miałem 56 km, które pokonałem w 1,5 godziny ze względu na ogromne przerwy na fotografowanie. Sama wioska również zachwycała. Może kojarzycie film 'Indochiny'. Pamiętam z niego dwie rzeczy. Że był ekstremalnie nudny i że pokazywał niewyobrażalnie piękne krajobrazy. Czułem się jakby ktoś przeniósł mnie w te kolonialne czasy. Napotkałem tez pogrzeb, ale opisu nie będzie, bo nie byłem zaproszony. Po kilku rundkach dookoła ruszyłem w drogę powrotną. Zahaczylem jeszcze o wodospad, w którym zażyłem upragnionej ochłody. Oczywiście nie do końca przemyślałem sprawę późniejszego wysuszenia się, ale jako, że nikogo wokół nie było... ;)

Muang Sing

Laotański pogrzeb







Po powrocie, zanim oddałem mój bolid,  zzajechałem jeszcze pod mój hotel. Wszystkie dziewczyny piszczały, padały mi do stóp i prosiły o przewiezienie. A przynajmniej ja tak to widziałem. Gdy się od nich opędziłem szybko sprawdziłem czy znaleźli się jacyś chętni na wyprawę do dżungli razem ze mną. Niestety pustki. Za to pełno ludzi na wypady kajakami czy krótkie trekkingi. Obawiałem się, że może być ciężko znaleźć kogoś z podobnym celem. Z tymi obawami doczekałem wieczoru, a rozwiązanie problemu przyszło samo. Zupełnie przez przypadek natrafiłem na innego solo podróżnika ze Szwajcarii. Pogadaliśmy chwilę i już wiedziałem, że to pokrewna dusza. W dodatkowo też chciał ruszyć następnego dnia. Szybko naswietliłem mu sytuację i chciałem żeby dołączył do mojej 'grupy'. Okazało się jednak, że znalazl jeszcze lepszą ofertę w drugiej firmie. 'Hardkor trekking przez trzy dni ze spaniem w dżungli i pozyskiwaniem z niej jedzenia'. Brzmiało jak wyzwanie. Szybko odstapiłem od poprzedniej wersji. Po długich zastanowieniach padła jeszcze jedna decyzja. 'Zróbmy z tego 4 dni, skoro już i tak będziemy w sercu dżungli, i zahaczmy o jakieś odosobione wioski.' Gość w firmie pośredniczącej z przewodnikami był niezwykle pomocny i zaplanował specjalnie dla nas trasę, która powinna spełnić te wymagania. Następnie sam targował dla nas cenę ze swoim przełożonym. Jest to prawdopodobnie najdroższa rzecz, na jaką się szarpnąłem w tej podróży, ale na pewnych sprawach nie zamierzam oszczędzać. Mam nadzieję, że będzie to warte każdej wydanej złotówki. Poprawia humor fakt, że organizacje te to tak zwany 'Ecotourism', czyli zdecydowana większość pieniędzy nie idzie do firm pośredniczacych, ale do lokalnych przewodników oraz organizacji utrzymujących rezerwat. Tak czy inaczej potraktowałem to jako prezent na św. Mikołaja, na pewno nie da rady przyjechać tak daleko na swoich saniach, więc musiałem postarać się sam :)

Pewnie zauważyliście, że post jest pisany 'na kolanie'. Dokładnie tak jest. Kończę go w noc przed wyruszeniem i jestem napalony jak cholera. Mam nadzieję, że po tych 4 dniach nie będę rozczarowany. A w razie, gdybym nie pisał nic po tym czasie, to znaczy, że tygrysy w Laosie faktycznie żyją na wolności!

3 komentarze: