czwartek, 25 grudnia 2014

Świąteczny powrót do dżungli

Dzisiaj mija dokładnie sto dni mojej podróży. Zupełnie nieświadomie wyruszyłem w studniówkę Świąt. Z tej okazji zrobiłem sobie (i może niektórym z Was) mały prezent i dokończyłem zaległy tekst o wyprawie w laotańską dżunglę.  Wyprawa na pewno warta była tak długiego czasu poświęconego na jej opisanie. Czy sam opis wart był czekania to już nie mnie oceniać. Tak czy inaczej zapraszam w świąteczny busz!

- Sat, a to czerwone? - zapytałem.
- Uuu, piękny owoc Jangry...
- Można zjeść? - sięgnąłem ręką w stronę okazu.
- NIE! Ty nie dotykać! Trujące! - Całkiem niezła znajomość angielskiego zawsze uciekała mu w takich chwilach.
- Wiem, wiem, tak tylko się drażnię...
To był trzeci dzień naszej wędrówki, zaprzyjaźniliśmy się z Satem i wiedziałem już, że od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na taki żarcik. Wiedziałem też, że na żartach muszę poprzestać. 

Poznajcie Sata, naszego przewodnika. Sat ma wygląd prawdziwego dzikiego Laotańczyka. Wychował się i mieszka w Luang Namtha, więc przejął już trochę 'wielkomiejskości'. Jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, zatem góruje wśród rówieśników. Często uśmiechnięty i zawsze uzupełniający słowa licznymi gestami. Ma 35 lat. Tego jest w miarę pewny, jednak w kwestii roku urodzenia musi się posłużyć notatkami. Przez kilka ostatnich lat był nauczycielem w szkole. Co prawda skończył tylko liceum, ale to i tak więcej niż większość miejscowych. W końcu uznał, że nie jest to jego powołanie i wrócił do korzeni w dżungli. Uwielbia dużo mówić, a jego historie o buszu nie mają końca. Natomiast te niezwiązane z nią bardzo często są również niezwiązane z rzeczywistością. Lubi po prostu trochę pofantazjować. Jego angielski jest całkiem niezły, ale uzupełniony o laotański akcent brzmi przezabawnie. Laotańczycy uwielbiają 'zaciągać'. Jego 'Yeeeees' ciągnięte do wysokiego C i 'Uuuuu' znaczące w jego języku po prostu 'nie', zapamiętam chyba do końca życia. Przy zwykłej rozmowie o pogodzie pękałem że śmiechu. Ubrany w luźną koszulkę, z plecakiem Decathlonu zarzuconym na ramię jest czymś w rodzaju łagodnego przejścia z nawyków miejskich do dzikich ostępów.
Sat

Ostatecznie firma pośrednicząca z Namtha zdecydowała się przydzielić nam dwóch przewodników. Jednego angielskojęzycznego, który mógł nam wszystko objaśniać i drugiego z wioski w dżungli, który lepiej znał okolicę i wszystkie ścieżki. Poznajcie więc również Chana. Chan, jak większość Laotańczyków z wiosek nie jest specjalnie otwarty i rozgadany. Nie umie ani słowa po angielsku, a po laotańsku też średnio sobie radzi. Jego rodzime plemię Kamhu ma swój język. Chan zawsze wygląda na zamyślonego i lekko nieobecnego. Lubi odwrócić się tyłem do wszystkich i po prostu patrzeć w głąb buszu. Mimo to kilka razy w ciągu tych dni widziałem go uśmiechniętego, zwłaszcza gdy okazywaliśmy podziw dla jego umiejętności. A tych mu nie brakowało. Przez cztery dni kroczył na czele naszego pochodu, zawsze jakimś cudem wypatrując wąską ścieżkę. Mało tego, oprócz uważnego patrzenia pod nogi, bardzo często ni z tego z owego pokazywał palcem do góry, gdzie znajdował się jakiś ledwo widoczny jadalny owoc. Nie mam pojęcia jak on je wypatrywał. Koszula khaki i krótkie spodenki, które zastępował bojówkami tylko w najtrudniejszych odcinkach marszu. Wiek nieznany. Zapytany, odpowiedział z przekonaniem, że ma 70 lat, jednak mógł mieć najwyżej 40. Po drążeniu tematu obiecał zapytać się kogoś w wiosce kiedy się urodził. Prawdopodobnie do tej pory nigdy taka wiedza nie była mu potrzebna. Chan był uosobieniem człowieka dżungli.

Chan


Czwartego uczestnika tej przygody już znacie. Rolf to ten sympatyczny Szwajcar, którego miałem ogromne szczęście spotkać w Luang Namtha. Miał 34 lata i wygląd dwudziestolatka. Po studiach zrobił roczną przerwę i podróżował po Ameryce Południowej, gdzie poznał żonę Kolumbijkę. Pracuje w towarzystwie ubezpieczeniowym, jednak od 10 lat co jakiś czas rzuca pracę lub bierze długi urlop i wyjeżdża w kolejne egzotyczne kierunki. Minimum jeden miesiąc w roku. Jego lista podróży jest naprawdę imponująca. Warto też dodać, że zawsze poszukuje miejsc, gdzie można zrobić coś ciekawszego niż zaliczanie zabytków. Wyprawy przez busz, wielodniowe trekkingi i zaginione miasta Inków to jego specjalność. Tego roku jego żona chciała jechać na Święta do Kolumbii. Po długich przekonywaniach, ostatecznie spędzą je w Szwajcarii. Zaoszczędzony urlop Rolf wykorzystał na wyprawę do Laosu. Szwajcar był idealnym przykładem pokrewieństwa dusz. Mieliśmy niezliczone tematy do rozmów i nigdy się razem nie nudziliśmy. Wiele się od niego również nauczyłem. Mam nadzieję, że kiedyś jeszcze wyruszymy na jakąś wspólną wyprawę.

Znacie już wszystkich. Razem tworzyliśmy ciekawą ekipę z przekrojem od dwójki Europejczyków w pełnym rynsztunku, przez Sata - już w plastikowych butach ale jeszcze w skarpetkach, aż do Chana - zaopatrzonego tylko w maczetę, plecak z małym prowiantem oraz plastikowe buty na bose nogi.

Cała ekipa
- Uuuuu, to Wy w takich butach chcecie przez dżunglę iść? - zapytał zaraz na początku Sat.
- To są niezłe buty... Wiele już że mną przeszły, są wygodne i pewne. Co więcej trzeba? - popatrzyłem na podobnie wyposażonego Rolfa, który energicznie przytaknął.
- Dobre może i w te Wasze miasta, tam możecie sobie chodzić w nich po chodnikach. W dżunglę trzeba mieć o takie - wskazał na swoje i Chana. Identyczne, niskie buty w całości odlane z plastiku. Koszt około 15 zł. Słyszałem, o tym że najlepsze buty w busz to gumiaki, jednak nie zdobyłem się na takie poświęcenie. Widocznie nasi przewodnicy uznali, że nie idziemy w tereny aż tak dzikie żeby trzeba ubrać kalosze. Zastąpili je więc wersją lajt.
- Przecież w plastiku nie ma żadnej wentylacji, po jednym dniu porobią mi się odciski i tyle z chodzenia. Moje buty dadzą radę, zapewniam cię - nie dawałem za wygraną.
- No zobaczymy...
Dwa dni później, środek dżungli
- Ale jesteś pewien? - zapytałem już któryś raz.
- Tak, powtarzam wam! Akurat w tej rzece nic takiego nie ma.
Od kilku minut staliśmy na brzegu potoku i spieraliśmy się z przewodnikami. Była to typowa rzeka przez środek dżungli i akurat tak się złożyło, że nasza ścieżka urywała się przy głównym nurcie i wesoło machała nam z drugiego brzegu. Oboje z Rolfem wiedzieliśmy, że po jej przekroczeniu nasze nogi będą wręcz czarne od pijawek, jednak to nie przerażało nas aż tak bardzo. Za dużo naczytałem się o tych demonicznych małych rybkach, które próbują dostać się do twojego ciała każdą najmniejszą dziurką. Moimi mistrzami są jednak tutejsze żyjątka, które nie potrzebują żadnego otworu, wystarczą im pory skóry. Wnikają sobie jak gdyby nigdy nic w głąb twoich mięśni, a po kilku tygodniach lub miesiącach, już jako dorosłe osobniki próbują się z ciebie wydostać. Różnymi drogami. Właśnie dlatego nie byliśmy z Rolfem przekonani do wejścia do owej rzeki. 

- Mówię wam po raz ostatni, nic takiego tutaj nie ma. Tak czy inaczej to jest jedyna droga. My idziemy dalej, jak chcecie to możecie zostać.
To ostatecznie ucięło wszelkie spekulacje. Posłusznie zdjęliśmy buty i zaczęliśmy marsz przez rzekę. Takich przejść było tego dnia jeszcze kilkanaście. Jakiś dowcipniś wytyczył ścieżkę raz z jednej, raz z drugiej strony wody. Mniej więcej po trzecim razie wiedziałem już na czym polega wyższość plastikowych butów. Sat i Chan bez żadnego wysiłku kroczyli sobie strumieniem w swoim uniwersalnym obuwiu. My natomiast każdy krok musieliśmy dokładnie zaplanować, aby nie stanąć na jakimś ostrym jak żyletka kamieniu. Zajmowało to oczywiście dwa razy więcej czasu.
- Widzicie? Właśnie dlatego mówiłem wam o dobrych butach w dżunglę! - dobiegł nas głos Sata gdzieś z przodu.
Odpowiedzieliśmy ciszą. Przerwaliśmy ją dopiero po wyjściu z rzeki przy mozolonym odrywaniu kolejnych pijawek. 

Przeprawa przez rzekę

Obuwie uniwersalne?

Kotlet - Pijawki 0:1

Tego samego dnia, g. 21, dawno po zmroku
- Dobra chłopaki, zbieramy się! - Sat poderwał się z miejsca przy ognisku.
- Teraz? Gdzie?
- No przecież sami chcieliście zaliczyć nocne łowienie ryb.
Fakt, mówiliśmy o tym od początku wyprawy, choć w obliczu ciemnej nocy w dżungli, szumu rzeki i odgłosów lasu deszczowego sprawy wyglądały trochę inaczej. Tak czy inaczej zebraliśmy się z niemałym podekscytowaniem. Do tego czasu wiedzieliśmy już, że w ciągu dnia w nurcie rzeki nie pojawiają się praktycznie żadne ryby, a jedyny sposób na ich połów to właśnie nocna wyprawa.
- Dobra, to gdzie macie jakąś wędkę albo siatkę? - zapytałem.
- A po co? Przecież mamy maczety. - Sat po raz kolejny obdarował mnie spojrzeniem pod tytułem 'Ty nic o życiu nie wiesz'.

Ciężko mi było uwierzyć w te metody, ale mimo to skierowaliśmy się razem z Rolfem w stronę rzeki. Na miejscu okazało się, że przewodnicy nie mają latarek. Wzięli tylko świeczki. Może nic w tym dziwnego, w końcu byli ludźmi lasu, jednak do nocnych łowów w rzece światło jest niezbędne. Oddaliśmy im więc nasze czołówki, a sami zostaliśmy z lichym światełkiem z komórki. Nasi guru zwyczajnie wkroczyli do rzeki w swoich plastikowych butach. Ja i Rolf popatrzyliśmy po sobie, następnie na swoje buty i znowu zrozumieliśmy znaczenie uniwersalności obuwia. Nawet nie myśleliśmy jednak poruszać tego tematu po raz kolejny, więc zdjęliśmy nasze miejskie buty i na bosaka ruszyliśmy w górę rzeki. Po kilkudziesięciu metrach naszego pokracznego marszu po ostrych kamieniach, Rolf uznał że odpuszcza i zawrócił do naszego obozu. Ból faktycznie był nie do zniesienia. Po blisko dwóch godzinach nocnych łowów moje stopy były pokiereszowane jak chyba nigdy w życiu. Mnóstwo rozcięć, siniaków i kolców wbitych głęboko w skórę. Te ostatnie znalazły się tam po długim marszu powrotnym ścieżką wzdłuż rzeki. 'Chyba nie myślałeś, że będziemy łowić też w dół rzeki, przecież wszystkie ryby by nas wyczuły...' Przez cały ten czas na mojej twarzy nie pojawił się jednak ani jeden grymas czy słowo, sugerujące że oddałbym wszystko za parę plastikowych butów. Nie mogłem też zawrócić, bo byłoby to jasnym sygnałem przyznania się do porażki. Męska duma to straszna sprawa.

Łowienie ryb nie było dobrym określeniem. Zbytnio kojarzy się ono z użyciem siatki lub wędki i wyciąganiem ich siłą na powierzchnię. Bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie polowanie na ryby. Okazy nie były wyrywane na powierzchnię. Same ochoczo wypływały po odcięciu im głowy maczetą. Dokładnie tak to wyglądało. Maczeta pod wodą, silny strumień światła w nurt, a gdy jakaś zbyt ciekawska ryba zjawiła się zobaczyć co też to się dzieje, że w jednym miejscu jest już dzień a obok noc, była skracana o głowę. Najczęściej cios był nieomylny, czasem jednak trafiał w tułów, co było uznawane jako osobista porażka. Moim zadaniem było zbieranie łowów wpływających na powierzchnię. Dosyć szybko byłem cały ubabrany w rybich flakach i krwi, więc zostałem obdarowany plastikową reklamówką. Zbieractwo stało się o wiele łatwiejsze. Acha, przy okazji łowów dostawało się też co wolniejszym żabom i krabom, które również trafiały do mojej siatki. Mięso jest mięso.

Owoce nocnych łowów

Mój ulubieniec - Bo nie liczy się wielkość a jakość!
Dzień pierwszy
Wyruszyliśmy z Namtha po krótkich zakupach na targu. Ryż, olej, sól i trochę drobiazgów. Nie wszystko dało się pozyskać w dżungli. Po około godzinie dotarliśmy tuk-tukiem (to taka tutejsza nazwa na wszystko co w jakimś stopniu przypomina taksówkę. Nasza była półciężarówką z ławkami na naczepie) do wioski, z której mieliśmy wyruszyć. Tam też spotkaliśmy Chana. Marsz zaczął się łagodnie. Minęliśmy malownicze pola ryżowe i wkroczyliśmy w coś, co wtedy ochoczo nazwałem dżunglą. Patrząc z perspektywy czasu był to mały lasek. Już po około trzech godzinach marszu dotarliśmy do pierwszego celu - wioski plemienia Lahu. Dosyć nietypowa, gdyż położona na szczycie wzgórza. Osada była praktycznie pusta - o tej porze wszyscy pracowali na polach ryżowych. Rozgościliśmy się w jednej chacie, zjedliśmy lunch z 'miejskich' produktów (taki był plan, nie mogliśmy zbierać jadalnych rzeczy wokół wioski) i zrobiliśmy leniwą rundkę wokół osady. Gdy wrócili wioskowicze posiedzieliśmy trochę z jedną rodziną w ich chacie, a następnie rozegraliśmy z dzieciakami mecza w siatkonogę piłką z bambusa. Skubani nieźle mnie zmęczyli.

Zakupy - 'Tak, dla tych panów najostrzejsze'

Tukiem tukiem w stronę przygody

No to wio!

Wioska plemienia Lahu

'Kto ciupnie w gałe?'

Dwa słowa o czymś, co jest unikalne na skalę światową i zasługuje na uznanie. Ekoturystyka w Laosie. W większości krajów Azji, gdy rozpoczyna się bum turystyczny, króluje zasada 'Turysta - nasz pan'. Turysta chce mieć bary pełne zagranicznych alkoholi? Proszę bardzo! Zwykli ludzie poprzebierani w udawane ludowe stroje?  Nie ma problemu! Stara wioska zbudowana w środku miasta? Jeszcze dzisiaj! Laos jakimś cudem nad tym zapanował. Przynajmniej w tym rejonie. Jak już wspominałem różne firmy pośredniczą w wynajmie przewodników. Organizują one też krótkie wypady do osad w dżungli. Ceny są dosyć wysokie, jednak zawsze dokładnie wiadomo gdzie lądują pieniądze. Lwia część wędruje do wiosek, które zgodziły się przyjąć turystów. Mogą oni za te pieniądze kupić produkty niemożliwe do zebrania w lesie. Firmy, pomimo oczywistej chęci zarobku, współpracują ze sobą i dbają o to, żeby nie wysłać za dużo ludzi w jedno miejsce. Wioska, którą odwiedziliśmy była odwiedzana tylko dwa razy w miesiąc. Gdyby było inaczej, wioskowicze dostawaliby za dużo pieniędzy i zwyczajnie nie chciało by się im uprawiać roli i prowadzić tego ciężkiego życia. Tym samym staliby się zwykłą atrakcją turystyczną z kramami i magnesami na lodówkę 'I love Laos'. W obecnym stanie jet szansa, że te społeczności przetrwają dłuższy czas. Brawo.
Mimo tego wszystkiego, mieliśmy trochę pecha. Inna firma pomyliła się i wysłała w tym samym dniu inną grupę do tej samej wioski. Przybyli oni dwie godziny po nas. Co prawda osada straciła dużo na uroku, jednak miało to też duży plus. Przekonałem się, że podjąłem dobrą decyzję uparcie poszukując tylko jednego towarzysza i dopłacając trochę do imprezy. Tak duża grupa była dokładnym przeciwieństwem tego, co chciałem przeżyć. Uśmiechnięci turyści, rozdający cukierki biednym dzieciom i narzekający na każdą niedogodność. Moją ulubienicą była dziewczyna, która powiedziała, że nie będzie spała w chacie z zapaloną świeczką, bo 'niekomfortowo się czuje, gdy chata może spłonąć'. Tak bardzo się cieszyłem mając obok siebie Rolfa, z którym spaliśmy na skrawku łóżka bambusowego, w towarzystwie pragnących naszej krwi moskitów i byliśmy naprawdę zadowoleni. Nauka Kotleta z podróży numer sto ileś: Narzekanie zabija wszelką radość.


Nauka survivalu od najmłodszych lat



'Nie ruszę się, jeszcze bym się zmęczył'
Drugi dzień wędrówki
Od samego rana żwawym krokiem maszerowaliśmy przez dżunglę. Nie mieliśmy przed sobą bardzo długiego odcinka, ale mimo to woleliśmy pokonać przynajmniej połowę zanim zacznie być naprawdę gorąco. W porze suchej słońce pojawia się dopiero około 13, wcześniej wszystko spowite jest gęstą mgłą. Już drugiego dnia zorientowałem się, że przeprawa przez dżunglę nie ma wiele wspólnego z filmowym wyobrażeniem ciągłych zachwytów i obserwowania dzikich zwierząt. To przede wszystkim przedzieranie się przez kolejne kilometry wąskiej ścieżki, pokonywanie podejść i przekraczanie strumieni. Gdyby nie podnosić wzroku z ziemi, niewiele różniło by się to od wędrówki przez polskie góry. Jeśli jednak podniesiecie wzrok to różnice są trzy. Klimat, roślinność i zwierzęta. Czyli wszystko. Dżungla nie znosi pustki. Roślinność jest tak gęsta, że najczęściej na dużym drzewie pnie się inna winorośl, która z kolei stanowi rusztowanie dla kolejnej i tak dalej. Wszystko walczy o jakikolwiek promień słońca, a bój ten toczy się zazwyczaj wysoko ponad głowami. Patrząc na busz z odległości można zauważyć gdzieniegdzie pędy wybijające się ponad korony drzew. To zwycięzcy tej bitwy. Ich triumf nie potrwa jednak długo, bo już widać kilkanaście innych robiących sobie solidne podparcie z silniejszych kolegów. I tak w kółko.



Drzewko

'Hej, Sat...' 'Nie dotykać!'

Zmęczony Kotlet

Zwierząt, ku mojemu rozczarowaniu, nie widywalismy aż tak dużo. W tych rejonach żyje sporo jadowitych węży, pająków i mniej niebezpiecznych, ale równie spektakularnych małp czy tygrysów. Tych ostatnich jest tu może kilkanaście sztuk i tak naprawdę mało kto je widuje. Nie przeszkadzało to jednak w ciągłych żartach z Rolfem na ich temat. 'Stary, patrz! Tygrys! O niestety za późno, dobrze że chociaż ja widziałem :)'. W dżungli Namtha jest też trochę dzikich słoni. Przechodzą one nielegalnie granicę z Chinami, gdzie jest ich znacznie więcej. Wcale im się nie dziwię, że wolą Laos. W czasie wędrówki uważnie pilnowałem też, żeby nie być ostatnim z naszej czwórki. Dobrze wiem z filmów, że ZAWSZE pierwszy ginie idący jako ostatni Murzyn. To nie rasizm, to zmowa producentów filmowych. Obejrzyjcie sobie jakikolwiek, to przyznacie mi rację. Niby kolor skóry mam inny, ale wolałem nie ryzykować.
Mogą sobie wymyślać tropikalne nazwy, dla mnie to i tak zawsze będzie stonoga

'Zjem Cię?'

Ciebie to akurat JA zjem
Marsz często był jednak przerywany w celu zdobycia pożywienia na resztę dnia. Nieśliśmy ze sobą niezbędne minimum, resztę musieliśmy zapewnić sobie sami. Zatrzymaliśmy się niedaleko ogromnego bananowca. Chan jakimś cudem wypatrzył, że na szczycie jest dorodny,  jadalny kwiat. Gdyby go zostawić w spokoju, za jakiś czas ktoś mógłby się napawać słodkimi bananami, jednak my potrzebowaliśmy go tu i teraz. Trzeba było coś zjeść po południu. Chan nie bawił się w wchodzenie na drzewo. Kilkoma ruchami maczety powalił je w całości i odciął pokaźnych rozmiarów kwiat. To samo tyczyło się rattanów. To naprawdę ogromne rośliny z rozłożystymi liśćmi, jednak jadalna jest tylko mała część łodygi. Cała reszta lądowała w leśnych odpadach. Początkowo myślałem, że to wielkie marnotrawstwo. Później jednak zdałem sobie sprawę, że dżungla to nie polski las, który regeneruje się długie lata. W dżungli kolejne rośliny tylko czekają na tą dziurę pozostawioną przez wyciętego kolegę. W momencie rzucają się w jej stronę i po naprawdę niedługim czasie dziury już nie ma.


Kawał dobrego mięsa - naprawdę niezłe
Na postojach Sat wykopywał dla nas mniejsze jadalne rośliny i dawał do spróbowania. Oczywiście objaśniał przy tym na jaką przypadłość jest najlepsza owa zielenina. Moją ulubioną była kora pewnego drzewa, która pachniała identycznie, jak maść Vicks, którą pamiętam z dzieciństwa. Właściwości ma również podobne. To nie przypadek, po prostu Vicks jest robiony z soków tego drzewa. Ku mojemu przerażeniu zbieraliśmy też surowe grzyby, wyglądające jak klasyczne polskie trujaki. Wielki kapeluch i blaszki pod spodem. Podczas przerwy na posiłek były one głównym daniem. Oczywiście bez żadnego smażenia czy gotowania. W Polsce zazwyczaj boję się jeść nawet porządne borowiki, o czym wiedzą wszyscy moi znajomi, z którymi bywaliśmy na Mazurach. Po prostu uważam, że nie są one warte podejmowania ryzyka. Tym razem jednak musiałem zaufać przewodnikom i jak widać udało mi się przeżyć. Rolf później wspominał, że miał po nich jakieś dziwne sny.

Zbiory

Chan i owoc bananowca

Lunch
- Ok, to robimy mały test z tego, co już was nauczyłem - nagle wypalił Sat i wskazał na jedną z roślin - Co to jest i jak smakuje?
- Yyyy... - podrapałem się po głowie. Rolf wyglądał na równie zaskoczonego.
- No przecież jedliśmy to wczoraj, mówiłem wam!
- Sat, dla mnie to naprawdę wszystko wygląda podobnie. Zielone i ma liście.
- Takie samo, ale inne ('same but different' - jego ulubione powiedzenie). Ech... Nie możesz wszystkiego zapominać! Przecież mamy tylko cztery dni, później wrócisz do Polski i jak sobie dasz radę?
- Mówiłem ci już, że my tam nie mamy dżungli...
- No faktycznie. I nie macie tak dużo ryżu... A powtórz jeszcze raz, co wy tam głównie jecie?
- Ziemniaki. Takie trochę podobne do batatów, ale dużo lepsze. Zresztą w porównaniu do waszego pochłaniania ryżu to się nie umywamy. No i mamy też dużo innych rzeczy.
- A tak, tak, już pamiętam. Polska, ziemniaki. - i jak zwykle wybuchnął śmiechem. Z niewiadomych przyczyn wydawało mu się, że 'Poland' i 'potatoes' brzmią prawie identycznie i uważał, że właśnie dlatego jemy dużo ziemniaków.
Nastała długa chwila ciszy zakłócana tylko naszym miarowym sapaniem ze zmęczenia.
- Wiem! - wykrzyknąłem - Roślina o niejadalnych liściach, ale korzenie smakują trochę jak imbir i są dobre na herbatę. - wreszcie sobie przypomniałem.
- Dobrze! W nagrodę możesz ją wykopać i zrobimy sobie dzisiaj napar przy ognisku - odrzekł Sat, ewidentnie dumny ze swoich zdolności przekazywania wiedzy.

Obiecana herbatka

Oprócz pozyskiwania pożywienia nasi przewodnicy byli też mistrzami tworzenia małych rękodzieł służących do jedzenia. Wszystko wykonywane było z bambusa. Kubek na kawkę? Miska na potrawę? Łyżka do zupy? Kilka ruchów maczetą i gotowe. Nie chciałem być gorszy. Wpadłem na wspaniały pomysł zrobienia sobie z bambusa etui na drugi obiektyw aparatu. Wkładanie go w kolejne rękawiczki i skarpetki już mi się znudziło. Wybrałem odpowiedni okaz rośliny, namachałem się maczetą jak głupi, po czym przyszedł Sat i obdarował mnie tym swoim wzrokiem. Okazało się, że wybrałem młodego bambusa, który jest może odpowiedniej wielkości, ale niewystarczająco wytrzymały ('Jak Ty to rozpoznajesz?' 'No przecież widać...'). Mimo to pomógł mi dokończyć dzieło. Etui przydało się na wyprawę, ale pisząc te słowa już dawno wyrzuciłem je w las. Po odparowaniu wody stało się cienkie jak papier.

Prawdopodobnie najbardziej hipsterskie etui na obiektyw, jakie można sobie wyobrazić
Po kilku godzinach dotarliśmy do miejsca noclegu. Był to obóz zbudowany już wcześniej, z szałasem, w którym można było się przespać. Przyszedł czas na przyrządzenie wszystkich specjałów, jednak najpierw trzeba było oczywiście nazbierać drewna. W dżungli paradoksalnie nie jest to takie łatwe. Wszystko albo jest zielone i żywe albo spróchniałe od ogromnej wilgoci. Udało się nam jednak znaleźć trochę dużych konarów. Zacząłem je mozolnie ciągnąć za sobą do obozowiska.
- Nie! Co Ty robisz? - zatrzymał mnie Sat.
- Ciągnę drzewo na opał... Coś w tym złego? - odpowiedziałem
- Nie możesz go ciągnąć za sobą, musisz nieść na ramieniu.
- Niby dlaczego?
- Jeśli będziesz ciągnął drewno za sobą, zostawisz okropne ślady na ziemi, które doprowadzą złe duchy do naszego domu. To jeszcze gorsze, niż jak zbierasz równocześnie jedzenie i opał. Wtedy jest przynajmniej mała szansa, że się nie zjawią...
- No nie... Znowu zaczynasz?
Dzień wcześniej
- Sat, my będziemy dzisiaj spać na zewnątrz, jest strasznie gorąco. - orzekliśmy wieczorem razem z Rolfem - No i chcemy pooglądać to niesamowite niebo.
- Ale całą noc? Przecież nie możecie...
- Nic nam nie będzie, jest ciepło.
- Nie rozumiecie. Nie możecie. Gdy śpi się poza domem w dżungli przychodzą złe duchy i zabierają Was na zawsze. A jeśli ich naprawdę rozgniewacie zabiorą też wasze rodziny.
- Sat, przecież to jakieś bujdy... Ile Ty masz lat, żeby w to wierzyć?
- Jak się nie boicie to możecie kiedyś spróbować. Na pewno nie teraz w wiosce. Mogłyby zabrać nas wszystkich.
W Laosie blisko 50% ludzi to wyznawcy animizmu. Religii mocno związanej z naturą, zwierzętami i leśnymi duchami. Takie rozmowy to nic dziwnego, szczególnie w małych wioskach.
- Jak to możliwe, że jesteś wykształcony, byłeś nauczycielem, a i tak wierzysz w historie o duchach - zapytał kiedyś Rolf.
Sat się zamyślił.
- Gdybyście choć raz byli sami w dżungli przez długi czas, a podczas nocy usłyszeli Głosy to już nigdy więcej byście mnie o to nie zapytali...
Tej samej nocy
Zbudziłem się nagle koło trzeciej. Na pewno znacie to uczucie kilka sekund po pobudce. Gdzie jestem? Czemu dookoła wszędzie jakieś piski i dzikie odgłosy?? Minął pierwszy szok. Dobra, wszystko w porządku, jesteś w środku dżungli, pamiętasz? Coś mnie obudziło... Ale co? Oczywiście wtedy przypomniałem sobie wieczorną historię o Głosach Dżungli. Muszę się przyznać, że przez chwilę miałem nie lada stracha. Na szczęście szybko zobaczyłem Sata chodzącego po obozie i zbierającego jedzenie.
- Rany boskie, Sat! Wystraszyłeś mnie na śmierć. Co Ty robisz?
- Zbieram jedzenie, przyszły szczury z dżungli i wszystko by nam zjadły - powiedział ze spokojem i ułożył całe zapasy pod głową.
Kilka dni później miałem przyjemność zobaczyć takiego szczura dżunglowego. Był rozmiarów kota i myślę, że prędzej wystraszył bym się jego niż Głosów Dżungli.
Dzień trzeci
Od rana szliśmy ostro w dół. Tego dnia mieliśmy dużo dłuższy odcinek do pokonania. Wraz ze zbliżaniem się do rzeki w dolinie, dżungla zaczęła się ekstremalnie zagęszczać. Chan coraz częściej musiał używać maczety, żeby stworzyć nową ścieżkę, bo stara po prostu zniknęła. Zrobiło się jeszcze ciekawiej. Radość z nowej przygody trwała do chwili, gdy trzeba było wręcz czołgać się pod wielkimi lianami kolczastymi. Mam wrażenie, że w buszu każda roślina ma kolce. Tak na wszelki wypadek. Historię, kiedy dotarliśmy nad rzekę już znacie...

Tego popołudnia zdecydowaliśmy się również na ożywczą kąpiel w strumieniu. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę i zaufaliśmy Satowi w kwestii krwiożerczych rybek. Jak na razie żyjemy. Po tym spa, przewodnicy zaserwowali nam zupę z czegoś, co było gorzkie, jak najgorsze lekarstwo. Okazało się, że porównanie całkiem niezłe, gdyż liście były specyfikiem leczącym malarię. Zastanawialiśmy się czemu nam je przyrządzili. Owszem, byliśmy ekstremalnie pogryzieni przez moskity, jednak Sat zapewniał nas, że już od dłuższego czasu przypadków malarii w tych okolicach nie ma. Widocznie 'Strzeżonego Pan Bóg...'.

Pamiętajcie, prawdziwi twardziele golą się maczetą!


Kąpiel mistrzów

Antymalaryczna mikstura

Ostatni wieczór był też najbardziej obfity w rozmowy przy ognisku. Poznaliśmy się już całkiem nieźle. Można było więc pogadać zarówno o błachostkach jak i poważnych sprawach. Pod koniec temat zszedł na Chana i jego wielką narośl na czole. Zdawałem sobie sprawę, że musi to być dla niego co najmniej krępujące, więc chciałem uciąć rozmowę, ale Sat nie dawał za wygraną. Przez kolejne pół godziny przekonywał go, że też takie coś miał, gdy się oparzył i wystarczy to po prostu przeciąć. Oczywiście pierwszy rwał się do tego zadania. Udało nam się go jakoś przekonać, że to raczej co innego. Chan był z tym nawet podobno u lekarza, ale ten powiedział, że w życiu czegoś takiego nie widział i trzeba z tym pojechać do Chin. Laotańscy lekarze nie są mistrzami w swoim fachu. Podobno nie umieli pomóc Satowi nawet, gdy ten dawno temu miał malarię. Chan postanowił nie wyjeżdżać do Chin i zostawić narośl w spokoju.

'Sticky rice' na parze, czyli najlepszy rodzaj ryżu jaki jakiś życiu jadłem

Ostatni obóz

Wspólne kucharzenie

Nakryto do stołu
Ostatni dzień wędrówki
Noc była dosyć ciężka. Pierwszy powód to obolałe stopy po nocnych łowach. Drugi to ogromne ćmy, które siadały mi na twarzy. Od zawsze mam niezrozumiany przez innych lęk przed ćmami. Dla mnie jest to oczywiste - boję się ich, bo gdyby w nocy usiadły na głowie to potrafią wyssać mózg. Tak jest i kropka. Po tej wyprawie nastąpiła chyba jednak terapia szokowa, bo przestałem obawiać się przynajmniej tych o wielkości nieprzekraczającej 10 centymetrów. Trzecim powodem niespokojnej nocy była pełnia. Skłoniła mnie ona do rozmyślań. Poprzednią pełnię obserwowałem przemierzając pustynię Gobi, a dwa miesiące temu siedziałem przy ognisku w Moim Miejscu nad Bajkałem. Czas szybko leci...

Tylko czekają na twój mózg...

Poranek zaczął się od upragnionego śniadania ze zdobyczy poprzedniej nocy. Małe rybki, kraby i żaby. Wszystko w całości. Muszę przyznać, że była to prawdziwa uczta dla podniebienia. Najbardziej chyba będę tęsknił za żabimi udkami. Naprawdę jest tam kawał dobrego mięsa! W pełni rozumiem już Francuzów.


Po raz kolejny mieliśmy przed sobą kawał drogi. Cała trasa wzdłuż rzeki. Jak się chwilę później okazało - zazwyczaj nie wzdłuż, a w poprzek. Musieliśmy przekraczać rzekę około pięćdziesięciu razy. Ścieżka kręciła się jak szalona, często prowadząc po prostu korytem potoku. Po kilku takich przejściach uznaliśmy z Rolfem, że mamy dość. Właściwie to dość miały nasze bose stopy. Trzeba było podjąć radykalne kroki w postaci założenia butów i kroczenia w nich przez rzekę. Wreszcie udało się udowodnić ich uniwersalność. Co prawda zawsze, gdy choć trochę podsychały, okazywało się że czeka nas kolejna przeprawa, ale nie zważaliśmy na to. Ważne, że wreszcie triumfowaliśmy w kwestii buszmeńskiego obuwia.

Jednak uniwersalne!
Po kilku godzinach zobaczyliśmy pierwsze oznaki bytności ludzkiej w postaci przemierzających okolicę wołów. Ścieżka zaczęła się poszerzać, aż wreszcie krajobraz stał się bardziej industrialny. Oczywiście industrializm w wydaniu Laosu polega na chatach krytych słomą i małych polach ryżu. W porównaniu do dżungli to i tak duży skok. Wreszcie dotarliśmy do rzeki Namtha. Chan załatwił nam przeprawę łodzią u miejscowych. Czółno nie budziło mojego zaufania, ale lepsze było to niż nic. Zatrzymaliśmy się jeszcze w wiosce popodglądać trochę mieszkańców, aż wreszcie odebrał nas bus jadący prosto do Luang Namtha.

Cywilizacja!

Plantacja kauczuku

Przeprawa do wioski



O to właśnie mały okaz szczura, jak widać jadalny
Nigdy nie przeżyłem dni tak odmiennych od życia, do którego przywykłem. Okazuje się, że można całkiem nieźle przetrwać i się wyżywić, mając ze sobą trochę ryżu, a o resztę martwić się po drodze. Wystarczy 'tylko' zapamiętać te wszystkie rośliny i przypadkiem nie pomylić się przy ich rozróżnianiu. Póki co ograniczyłem się do skrupulatnego zapisania wszystkich nauk Sata w moim zeszycie. Na razie chyba nie zdobędę się na samotną wyprawę w dżunglę. Na razie.




3 komentarze:

  1. Koniecznie po powrocie musisz przy piwie - dwóch, pięciu czy dziesięciu - poopowiadać jeszcze o tej przygodzie! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej, że będziesz w takiej potrzebie! Wysłałbym Ci swój gips! Miałbyś uniwersalny bucik! I to jaki! A tak to tylko sobie piękne laczki zamoczyłeś.

    Z wyrazami głębokiego podziwu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawo Kotlet. Jesteś Twardy GOŚĆ- mało takich. Dalej czekam na Twoje posty, wszystkiego najlepszego w Nowym 2015 Roku

    OdpowiedzUsuń