niedziela, 14 grudnia 2014

Ryżowe żniwa

W dzień wyjazdu z Luang Namtha zrobiłem jeszcze małe pranie po przejściach w dżungli, skoczyłem na ulubione śniadanie, trochę posurfowałem po internecie ('Co by tu jeszcze...') i wreszcie o 15 stawiłem się w umówionym miejscu. Razem z 'łącznikiem' wioskowym wskoczyliśmy na jego skuter i po około 1,5 godziny byliśmy na miejscu. Możecie łatwo się domyślić stanu drogi łącząc odległość 20 km z czasem potrzebnym na jej pokonanie. Na miejscu Ankl oprowadził mnie po wiosce i pokazał najważniejsze miejsca. Osada rozciągała się na przestrzeni kilkuset metrów wzdłuż rzeki Namtha. W centralnym punkcie był dom wodza i kilka murowanych domów wioskowych 'bogaczy'. Im dalej od centrum tym większa bieda. Na obrzeżach były już tylko szałasy bez dostępu do jakichkolwiek wygód. Wioska położona była na obrzeżach dżungli, więc mimo wszystko nie była odcięta od świata. Do domów w centrum doprowadzony był prąd, a ludzie nosili normalne, chińskie t-shirty. Właśnie dlatego mogę ją z ręką na sercu nazwać 'prawdziwą'. Ci ludzie po prostu tak żyją, nie ubierają się w jakieś etniczne ciuchy ku uciesze turystów, ale też zdecydowanie nie można ich nazwać zbytnio ucywilizowanymi. Soptod była wioską z rozbudowaną społecznością. Był wódz, była starszyzna zbierająca się co jakiś czas w domu wodza i była cała reszta wioski, ciężko pracująca dla dobra ogółu. Codziennie rano wszyscy ruszali do ciężkiej pracy w góry, gdzie uprawiali pola ryżowe. Dzieci w tym czasie chodziły do szkoły. Wieczorem wszyscy zbierali się w domowym zaciszu lub odwiedzali nawzajem. Wioskowa idylla.
Główna ulica w Soptod - wioskowi bogacze

Na miejscu poznałem Niko - trochę starszą Japonkę, która od 18 lat jeździ po świecie i jako wolontariusz uczy dzieci angielskiego w odległych zakątkach naszego globu. Aktualnie, trochę przez przypadek, wylądowała niedaleko Namtha. Skąd w ogóle wolontariusze znaleźli się w tym miejscu? Otóż Ankl pochodził z bardzo biednej osady, gdzie ktoś kiedyś przyjechał z własnej nieprzymuszonej woli i zaczął uczyć angielskiego. Ankl był w tym bardzo dobry i udało mu się dostać do wyższej szkoły, a potem na studia. Jednym słowem wyrwał się ze smutnej rzeczywistości biednego Laosu. Po kilku latach uznał, że musi jakoś 'zwrócić' to dobro, które otrzymał. Postanowił założyć organizację pozarządową NGO i rozkręcić wolontariat nauki angielskiego w wiosce niedaleko Namtha. Wybór osady nie był łatwy, gdyż większość wodzów nie widziała takiej potrzeby i nie chcieli się zgodzić na wpuszczenie obcych ludzi do społeczności. Znalazł się jednak jeden wódz, który nie dość, że przystał się na współpracę to jeszcze udostępnił swój dom na tymczasowe zakwaterowanie wolontariuszy i wybudował dla nich kuchnię i altanę służącą za 'bazę'. Wódz wiedział, że poświęcenie zaowocuje lepszą przyszłością dla dzieci z wioski. Wódz Soptod jest naprawdę porządnym człowiekiem.
Niko uczy dzieciaki

sala obok - może i ja się czegoś nauczę?

Miałem więc uczyć angielskiego i pomóc przy budowie kolejnych budynków dla wolontariuszy. Tyle teorii. Z samego rana zostałem wyrwany ze snu. Wszyscy w wiosce zbierali się do pracy w polu i niezwykle im się spieszyło. Jak się dowiedziałem był najwyższy czas, aby dokończyć żniwa ryżu, a wszyscy obawiali się nadchodzących deszczów. Poproszono mnie o pomoc. Niko mogła sama prowadzić lekcje, a ja dużo bardziej mogłem przydać się w polu niż przekopując miejsce pod kolejne budynki, więc bez zastanowienia się zgodziłem. Wskoczyliśmy na półciężarówkę, która po pół godzinie dowiozła nas na miejsce. Zapewne wyobrażacie sobie pola ryżowe, jako terasy zalewane wodą. Tak to wyglądało w Chinach i w niektórych częściach Laosu. Ryż ma jednak wiele odmian. Jest też taki, który może rosnąć w terenach górzystych, bez konieczności nawadniania. Właśnie przy takich polach mieliśmy pracować. Zdziwiło mnie trochę, że ryż zasiany jest trochę 'na dziko' pomiędzy nie tak dawno ściętymi drzewami. Jak się dowiedziałem historia tych pól, które zapewniają wyżywienie całej okolicy jest dosyć smutna. 

Ziemie wokół Namtha były uprawiane od pokoleń przez okoliczne plemiona w wioskach. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane, a pola znajdowały się na obrzeżach dżungli, do której wszyscy mieli duży szacunek. Pewnego dnia ludzie wyszli do pracy w polu i zastali na nich Chińczyków niszczących ich uprawy ryżu. Tworzyli oni małe terasy, na których sadzili drzewa kauczukowe. Nie było to jedno czy dwa poletka. Chińczycy z właściwym sobie rozmachem zajęli całą okolicę i zaczęli użytkować wszystkie góry w promieniu kilkunastu kilometrów. Góry, które do niedawna żywily okolicznych mieszkańców zamieniły się w uporządkowany chiński las. Rolnicy oczywiście zaczęli się burzyć, jednak w odpowiedzi usłyszeli tylko 'wydzierżawiliśmy te tereny od waszego rządu, teraz będziemy tu pozyskiwać kauczuk'. Bezradni wieśniacy poszli więc do swojego rządu.
- Drogi rządzie, na nasze pola przyszli Chińczycy i zniszczyli je sądząc drzewa kauczukowe.
- Tak, tak, wydzierżawiliśmy im je. - W domyśle za grubą kasę i jeszcze grubszą wziętą pod stołem.
- Ale co my mamy teraz zrobić? Ryż to nasze jedyne wyżywienie - zapytali biedni wioskowicze.
- No coś musicie wymyślić, dacie sobie radę.

Jestem w Laosie ponad tydzień, ale już nasłuchałem się tylu historii o tutejszym rządzie, że chyba po powrocie do Polski nie pisnę złego słowa o naszym. To tylko jeden przykład, inny to chociażby fakt, że rząd laotański nie cierpi organizacji NGO. Do wioski, w której byłem co jakiś czas przysyłano policję, aby zastraszała wolontariuszy i zmuszała ich do wyjazdu. Po prostu nie chciano, aby ktokolwiek pomagał ludziom w potrzebie. Tak o, dla zasady.
Wróćmy jednak do historii pól ryżowych. Zrozpaczeni wieśniacy nie mogli pozbyć się Chińczyków, więc jedynym wyjściem było znalezienie nowych pól. Oczywiście żadnych wolnych od drzew kauczukowych miejsc nie było (chyba wspominałem już kiedyś jak Chińczycy potrafią wykorzystać ziemię...), więc nie pozostało im nic innego jak wykarczować dżunglę. Moja mama zawsze opowiada mi historię o karczowaniu lasu przez mojego dziadka. Miał do pomocy tylko jednego konia i było to prawdopodobnie najcięższa praca jaką można sobie wyobrazić. Sam kiedyś musiałem z bratem wyciąć w całości tylko jedno drzewo, pociąć go na kawałki i wywieźć z lasu. Zajęło nam to cały dzień. Nie jestem sobie w stanie nawet wyobrazić ile wysiłku kosztowało okoliczne plemiona wykarczowanie ogromnych połaci dżungli. Oczywiście nie mieli do pomocy buldożerow, mogli liczyć co najwyżej na kilka wołów. Dodatkowo byli w ogromnym pośpiechu, gdyż nie mieli gdzie uprawiać ryżu, a tym samym jak wyżywić rodzin. Hasło, że ryż jest podstawą wyżywienia w Azji jest dosyć oklepane, ale dopiero kiedy tu przyjechałem zobaczyłem skalę tego zjawiska. W Laosie ryż je się na śniadanie, obiad i kolację, dzień w dzień od urodzenia do śmierci. W wioskach nie ma pieniędzy na mięso, więc jako dodatki przygotowuje się małe miseczki warzyw lub od święta rybę. Proporcje wyglądają następująco. Jeden kęs warzyw, dziewięć kęsów ryżu. I tak w kółko. Bez ryżu biedni ludzie autentycznie nie mają szans na przeżycie. W końcu rolnikom udało się pokonać dżunglę i aktualnie mają wystarczająco pól, aby się wyżywic, a nawet sprzedawać niewielkie ilości ryżu. Happy end? Oby, jednak patrząc na laotański rząd i panoszących się w tych okolicach Chińczyków to nigdy nic nie wiadomo. 
z daleka wygląda jak las, ale to prostu gęste chińskie drzewa kauczukowe - dawniej piękne pola ryżu

Mój pierwszy dzień przy zbiorach był niezwykle ciężki. Ryż był już ścięty, powiązany w małe pęki (to podobno najgorsza robota) i poukładany w kopy. Do tego mieliśmy ułatwienie w postaci maszyny. Takia przenośna młockarnia, do której wrzucało się całe wiązki, a ta z jednej strony wypluwała ryż, z drugiej słomę. Mimo tych udogodnień praca według mnie była mordercza. Po dwóch godzinach dawałem radę, po czterech traciłem siły, a po siedmiu na koniec dnia nie wiedziałem jak sie nazywam. Wszechobecny kurz i ogromny hałas z chińskiej maszyny wątpliwej jakości przez cały dzień. Do tego niektóre kopy trzeba było przypuszczać dwukrotnie, gdyż zdążyły już zamoknąć,  co dodatkowo utrudniało pracę. Samej maszynie przydałoby się również zwiększenie wydajności, gdyż około 10% ryżu wypluwała razem ze słomą. Te resztki trzeba było przesiać ręcznie za pomocą specjalnych wachlarzy, którymi wywiewało się resztki słomy zostawiając czysty ryż. Po skończeniu pierwszej kopy z ułożonym ryżem, myślałem że to koniec. Nic bardziej mylnego. Maszynę trzeba było przetransportować do następnych kop. Gdzie? Przecież to oczywiste, za tamtą ogromną górę. Młockarnię przymocowano do długiego kija i naprzemian nieśliśmy ją na ramieniach. Przypominało mi to niesienie upolowanej zwierzyny przez prymitywne plemiona. Po drodze trzeba było się przeprawić przez skrawek dżungli, więc ostatecznie sam transport zajął nam blisko godzinę. Na miejscu wszystko zaczęło się od nowa. 

Ryż z dodatkiem diesla

Nikt się nie nudzi

Ostatnia faza - ręczne przesiewanie

Laotański ryż w polskich rękach
Po powrocie do wioski padałem ze zmęczenia. Okazało się, że przyjechał jeszcze jeden wolontariusz. Dawid z Czech. Jeden z  fajnieszych i najbardziej wyluzowanych ludzi, jakich spotkałem w podróży. Był w drodze od roku, ale jakieś dwa tygodnie temu wysłał większość rzeczy domu i aktualnie przemieszcza się z torbą na ramię i gitarą. Gadaliśmy i miło spędzaliśmy czas, gdy nagle przyszedł do nas wódz wioski. Na migi zaprosił nas do swojego drugiego domu. Wódz jest naprawdę bogaty i ma kilka 'posiadłości'. Nie wiem czy jest wodzem, bo jest bogaty czy może dorobił się na byciu wodzem. Drugi dom nie był murowany, a ostatnie sprzątanie widział prawdopodobnie za czasów Indochin. Tak czy inaczej cała nasza trójka została zaproszona do wspólnego posiłku z wodzem i innymi gośćmi. Po chwili wódz wyciągnął butelkę, czegoś co poznałem już wcześniej podczas przerwy w pracy w polu. Mocny alkohol o wdzięcznej nazwie LaoLao. Wyrabiany oczywiście z ryżu. Niko nie piła, w chacie było kilka dzieci, więc koniec końców zostałem ja, Dawid, wódz i dwójka innych mężczyzn. Zwyczaj niezostawiania raz otwartej butelki tutaj również obowiązywał. Ciekawy był też sposób picia. Kieliszek nie krążył dookoła. Wódz sam nalewal trunek i za każdym razem wskazywał palcem, kto ma pić tym razem. Chyba przywódca nas polubił, bo nadzwyczaj często jego palec wskazywał nasz kierunek.  Wodzowi się nie odmawia, wić po godzinie wyszliśmy z chaty ledwo stawiając kroki. 

Tej nocy odstąpiłem Dawidowi mój pokój w domu wodza, a sam rozbiłem namiot w altanie wolontariuszy. Po pierwsze czystość pokoju, nawet jak na moje standardy, mnie przerazała, a po drugie świeże powietrze po wieczorze z LaoLao dobrze mi robiło. Altana zbudowana była na palach na małych stawie, gdzie moczył się mój przyjaciel Wół. Polubiłem Woła. Każdej nocy, gdy wychodziłem w nocy 'za potrzebą' Wół już na mnie czekał ze swoim 'Prych!'. Wół był trochę smutny bo jego żywot ograniczał się tylko do oczekiwania. Wódz budował nowy dom, a gdy go skończy Wół ma być złożony w ofierze. To cały sens istnienia mojego przyjaciela woła. 
Baza wolontariuszy wybudowana przez wodza

Domek jak się patrzy

Mój smutny przyjaciel Wół

Dwa słowa słowa o czystości i higienie w wiosce. Kiedyś pisałem, że w jurcie takowa nie istniała. Biorąc takie odniesienie, w Soptod higiena była ujemna. Kilka przykładów. Myjesz się w rzece, z lewej pani pierze ubrania, a z prawej krowa załatwia w niej swoje potrzeby. Kucasz sobie nad dziurą uznawaną za kibelek, ktoś otwiera drzwi, krzyczysz że zajęte a tu się okazuje że to świnia przyszła sprawdzić czy wszystko u ciebie gra. Myjesz naczynia, a mała świnka pomaga ci wyjadając co większe resztki. Chyba powoli zaczynałem rozumieć istotę szybkiego rozprzestrzenia się chorób w krajach trzeciego świata. Zacząłem się też lekko obawiać czy mój system odpornościowy to wszystko zniesie. W dodatku opieka zdrowotna w Laosie jest na tragicznym poziomie. Niko nabawiła się tutaj paskudnego zakażenia palca. Zebrało się pięciu doktorów i razem orzekli 'W życiu czegoś takiego nie widzieliśmy' i przepisali jakieś witaminy. Gdyby nie antybiotyk, który ze sobą miała, prawdopodobnie musiałby pożegnać się z kciukiem. Po tej historii zacząłem mimo wszystko odkażać stare rany z dżungli i pracy w polu oraz choć trochę zwiększyć zasady higieny. 

Zaplecze kuchni wodza

Łazienka, pralnia i toaleta dla zwierząt

Chata wodza
Kolejnego dnia znowu pomagalismy przy żniwach, tym razem z Dawidem. Praca była trochę łatwiejsza, gdyż nie trzeba było przenosić szalonej maszyny. Pod koniec dnia ustrojstwo odmówiło posłuszeństwa. Trochę się nie dziwię, bo pracowało na najwyższych obrotach cały dzień. Dzień zakończył się więc wcześniej, jednak trzeba było jeszcze przenieść worki z ryżem do niżej położnych chat. Jeden worek, bagatela, 50-60kg. Mój plecak się nie umywał. Nie jestem typem pakera i muszę powiedzieć, że taki wór po prostu wgniatał mnie w ziemię. Robiłem jednak dobrą minę minę do złej gry, widząc drobne kobiety noszące worki na plecak bez większego wysiłku. Całe doświadczenie pracy przy żniwach ryżowych było niesamowite. Tak, jak już nigdy nie spojrzę w ten sam sposób na owce i pracę pastucha po pobycie w Mongolii, tak samo już nigdy nie spojrzę na garstkę ryżu obojętnie. Trzeba się na nią solidnie napracować. Dowodem może być troska Laotańczyków o każde ziarenko. Mimo iż dziennie zbieraliśmy kilkadziesiąt worków, każda garść była traktowana na wagę złota. Raz zdarzyło mi się upuścić worek i rozsypać trochę ryżu. Widząc ich bliskie płaczu miny, chyba już do końca życia będę miał wyrzuty sumienia. Nawet sobie nie wyobrażacie jak się cieszę, że trafiłem do tej wioski i przypadkiem na zbiory ryżu. Tylko doświadczając czegoś na własnej skórze można docenić czyjąś prace. 

Dzięki Dawidowi Kotlet wreszcie ma jakieś zdjęcia

Dawid bajeruje panny

Kotlet Żniwiarz

Przerwa na obiad i LaoLao

Fajrant w cieniu worków z ryżem

Kres chińskiej myśli technicznej


Wieczorem mojego ostatniego dnia pobytu w wiosce znowu zostaliśmy zaproszeni na wspólny posiłek i LaoLao. Tym razem do innej chaty. Prawdopodobnie zaskarbiliśmy sobie ich przyjaźń ciężką, wspólną pracą. Jedliśmy razem ryż, który smakował dla mnie zupełnie inaczej niż jeszcze kilka dni temu, Dawid grał na gitarze, wokół biegały dzieciaki i chrumkały świnie. Czułem się prawdziwie szczęśliwym człowiekiem. Być może dziwi Was, że nie mam żadnych zdjęć z tego wieczoru, ani z przyjęcia u wodza. Musze przyznać że coraz częściej zostawiam gdzieś aparat i staram się nie myśleć o robieniu fotografii. Zwykle i tak nie oddadzą one atmosfery chwili, która jest niepowtarzalna. Rozpaczliwie próbując ją złapać na zdjęciu, może się nagle okazać że gdy dołożę aparat na bok, chwili już nie ma. Obserwowałem ją tylko przez obiektyw. Nauka Kotleta z podróży numer sto ileś - czasem lepiej po prostu nie myśleć o niczym oprócz życia chwilą.

Z bólem zakończyłem przygodę w wiosce Saptad. Zostałbym tam dłużej jednak jest małe 'ale'. Do Świąt zostało 10 dni, a ja nadal nie mam miejsca, gdzie mógłbym je spędzić. Internet milczy o adresach kościołów w Laosie, z powodu ogromnych prześladowań. Muszę ich więc po prostu poszukiwać na mojej drodze. Aktualnie jestem już w Luang Prabang, dotarłem tu jednym, banalnym stopem. Zaczyna mnie ogarniać świąteczna gorączka w tropikach.

Sklep przy drodze do Luang Prabang

Po długiej przerwie znowu w drodze!

3 komentarze:

  1. Czyli czułeś się przy przenoszeniu młockarni... "jak człowiek pierwotny"! Przecież to piękne!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czołem Podróżniku!
    Coś mi się z tymi żniwami na Boże Narodzenie nie zgadza, ale to niemal antypody więc chyba tak ma być.
    Święta polecam: Catholic Centre SamsenthaiRd KaoNyot Vientiane Cap., Vientiane Cap.
    TK

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie doświadczenia dają do myślenia.

    OdpowiedzUsuń