sobota, 15 listopada 2014

Magia Pekinu

Pierwszego dnia w Pekinie nie dane mi było wyspać się i odpocząć. Z samego rana musiałem udać się na posterunek policji i wreszcie zameldować swoją obecność w tym pięknym kraju (teoretycznie powinienem to zrobić do 24 godzin od wjazdu). Mój host napisał mi swój adres na małej kartce. Sprawdził wcześniej w internecie, czy to wystarczy i podobno wszystko miało być w porządku. Zanim wyruszyłem chciałem jeszcze zjeść jakieś śniadanie. I etu pierwsza (no dobra, patrząc na całe Chiny to pewnie sto pierwsza) niespodzianka. Chińczycy nie jedzą śniadań. Po prostu wychodzą rano z domu i na mieście kupują przysłowiową miskę ryżu. Nie poddałem sie jednak i zszedłem do sklepu. Ciastka, pakowane próżniowo mięsa i tysiące zakąsek. Chodziłem kilka razy między półkami, ale nie znalazłem nic co mogłoby przypominać polskie śniadanie. Ostatecznie kupiłem mleko w malutkim kartonie (normalnych nie było) i paczkę ciastek. Jest to mój bardzo częsty posiłek w drodze. Paczka ciastek zapita mlekiem. Tym razem zrobiłem sobie odmianę i utopiłem ciastka w mleku. Wreszcie ruszyłem na policję, po drodze znajdując jeszcze warzywniak i dopełniając się owocami. 

Żeby przypadkiem się nie zgubić
Ciekawa sprawa. Gdy byłem w Mongolii wszyscy narzekali, że nie mają własnych owoców i muszą sprowadzać je z Chin. Te importowane były nazywane przez nich 'bezsmakowe' i faktycznie tak było. Czasem ciężko było odróżnić czy je się jabłko czy pomidora. Oczywiście lekko przesadzam, ale czuć było że coś z nimi nie tak. Obawiałem się więc że w Chinach będę musiał dalej prowadzić dietę bezwitaminową. I co się okazało? W Chinach są najlepsze owoce, jakie kiedykolwiek jadłem. Słodkie,  soczyste i pełne smaku. Teraz pytanie czemu te w Mongolii takie nie były. Podejrzewam, że Chińczycy wyczuli rynek zbytu na owoce drugiej kategorii i wciskają je biednym Mongołom, którzy nie mają wielkiego wyboru i żyją w przekonaniu, że w Chinach lepsze nie rosną. Jednym słowem ktoś tu kogoś robi w balona.

Po długim spacerze dotarłem na posterunek policji. Oczywiście nikogo rozmawiajacego po angielsku tam nie zastalem. Wepchnąłem policjantce do ręki paszport, adres i komórkę z przetłumaczonym 'Ja być Polak, chcieć się zarejestrować'. Popatrzyła, pokiwała głową i zaczęła monolog. To bardzo częste. Chińczycy zaczynają mówić jak szaleni i są święcie przekonani, że ich rozumiem. Wykręciłem więc numer do mojego hosta Liu i podałem słuchawkę. Pogadali, pogadali i okazało się, że oczywiście trzeba masę innych dokumentów i generalnie jest to mega skomplikowane. Liu obiecał wszystko przygotować, więc odłożylem sprawę na następny dzień. 
Ja być Kotlet

W Pekinie jest tyle przewodnikowych atrakcji, że pewnie musiałbym tam siedzieć cały miesiąc,  żeby je zaliczyć. Najważniejsza, czyli Zakazane Miasto była akurat zamknięta z racji poniedziałku. Uznałem, że szkoda czasu na wertowanie przewodnika. Znalazłem jedną ciekawie zapowiadającą się świątynię i tam się skierowałem. Świątynia Lamy, bo na nią padło było klimatyczna, jednak jak zwykle dużo straciła z powodu tłumów. Zrobiłem trochę tendencyjnych fotek bez ludzi w kadrze, zjadłem słodką parówkę na patyku i udałem się do dzielnicy 'hutongów'. Ta dziwna nazwa reprezentuje wąskie uliczki z małymi domkami. Kiedyś wyglądał tak cały Pekin, jednak później zorientowano się, że gigantyczne wieżowce mogą pomieścić więcej ludzi i zaczęto owe dzielnice równać z ziemią. Mimo to nadal ocalało sporo takich miejsc. Ciekawe na jak długo. Jedna część hutongów jest bardzo turystyczna, zaznaczona w przewodniku i ominięta szerokim łukiem przez Kotleta. Skręciłem w drugą stronę i zagubiłem się gąszczu ulic. Powiadam Wam, to jest kwintesencja Chin, o jakich marzyłem! Zakurzone rowery, egzotyczne przyprawy suszone na parapetach, kanarki w typowych chińskich klatkach, riksze i starzy Chińczycy ze spiczastymi bródkami oraz oczami zdającymi się być księgą mądrości. Na pewno każdy z Was ma taki obraz z filmów i zdjęć. Te miejsca naprawdę istnieją! I to w dodatku prawie w sercu tego ogromnego miasta. Magia, magia i jeszcze raz magia. Spędziłem tam bardzo dużo czasu. Kupowałem owoce na straganach, przysiadywałem na murkach, wchodziłem na otwarte podwórka. Byłem tam jedynym turystą. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się że ci chińscy lubią zatłoczone miejsca, więc wybierają turystyczne ulice. Europejczyków natomiast praktycznie tu nie ma. Byłem zaskoczony tym faktem. Może to z racji pory roku. Tak czy inaczej spotkanie nie-skosnookiego jest na tyle rzadkie, że wszyscy pozdrawiają się radosnym 'Hello!'. Wracam do hutongów. Chciałbym w jakikolwiek sposób oddać tą niezwykłą atmosferę miejsca, ale chyba nie jestem w stanie tego zrobić słowami. Nie chcę też zepsuć wszystkiego kilkoma komórkowymi zdjęciami. Wyjątkowo więc ograniczę ilość fotek. Może, gdy kiedyś uda mi się przebrnąć przez zdjęcia z mojej lustrzanki, uznam że choć trochę ukazały one tą magię pekińskich dzielnic biedy.
Hutong bez klimatu tylko na zdjeciach

Uprawa warzyw


Po tym dosyć długim zatraceniu się, wróciłem do świata zabieganych Chińczyków. W ramach odpoczynku usiadłem w KFC. Chciałem zobaczyć czy te legendy o jego uwielbieniu w Chinach są prawdziwe. Zjadłem azjatycką wersję i czekałem do zmroku. Miałem tego dnia jeszcze jeden bardzo ważny dla mnie punkt do odwiedzenia w Pekinie. 
KFC po chińsku

Jakiś czas temu przeczytałem pewną książkę opisującą stolicę Chin. Dowiedziałem się z niej, że jest tam miejsce, gdzie po zachodzie słońca rozkładają się budki z przeróżnymi smażonymi, pieczonymi i gotowanymi smakołykami. Wśród wielu innych wspomniano o jednym - dla mnie najciekawszym 'daniu'. Spisałem wtedy szczegółowo wskazówki dojścia na targ i wrzuciłem do mentalnej skrzynki pod tytułem 'Marzenia w podróży'. Nie sądziłem, że kiedyś uda mi się dotrzeć tak daleko od domu. No i proszę, oto byłem. Względnie zlokalizowałem miejsce na mapie i po odczekaniu do zachodu słońca ruszyłem realizować kolejne marzenie. Ulica była całkowicie zatłoczona. Masa ludzi przewalała się przez targ. Część z nich kosztowała, a część tylko się przyglądała. Być może od czasu pisania owej książki ulica trochę się skomercjalizowała. Specjalnie tego nie odczuwałem, ponieważ otaczali mnie Chińczycy (nawet jeśli cześć z nich była turystami to nie dawali tego po sobie poznać jak to zazwyczaj bywa), a na straganach były rozłożone przeróżne przekąski. I to i to było dla mnie egzotyczne, więc kolejny raz czułem się jak w Baśni Tysiąca i Jednej Nocy. Zaspokajałem moją kulinarną ciekawość przeróżnymi rzeczami, począwszy od nie do końca określonego smażonego mięsa, a skończywszy na nie do końca określonych warzywach. 
Przysmaki.





Już po kilku krokach wypatrzyłem mój przysmak marzeń. Okazało się, że był bardzo popularny. W dodatku przed włożeniem do rozgrzanego oleju żwawo się ruszał, więc świeżość była gwarantowana. Nie trzymając dłużej tajemnicy, poniżej zamieszczam filmik z konsumpcji mojego marzenia.



Skorpion na podwieczorek

Po wizycie na targu przysmaków czułem się spełniony, więc wpakowałem się w autobus i po godzinnej jeździe byłem w moim tymczasowym domu. Późną nocą dotarły też dwie nowe Couchsurferki. Francuzki były kolejnymi spotkanymi cyrkowcami (pamiętacie jeszcze Stasię i jej przyjaciół z Moskwy? Kiedy to było....). Wykonywały akrobacje na linie i wracając z festiwalu w innej części Chin, postanowiły zwiedzić Pekin.

Nazajutrz zrobiłem kolejne podejście do rejestracji na policji. Tym razem byłem zaopatrzony we wszystkie potrzebne dokumenty oraz kartkę z instrukcjami dla policjantki napisaną przez Liu. Uśmiechnąłem się do znajomej funkcjonariuszki i z dumą wręczyłem jej plik kartek. Przeglądnęła je i już wiedziałem, że coś jest nie tak. Bez pytania wręczyłem telefon z wykręconym numerem do Liu. Sytuacja jak z komedii średniej klasy. Tym razem okazało się, że nie załączył kopii dowodu właściciela swojego mieszkania. W dodatku nie bardzo było możliwości ją w ogóle zdobyć. Uznałem, że wystarczy tej farsy - trzeciej próby nie będzie. W kolejnym mieście na swojej drodze po prostu znajdę tani hostel i tam się zatrzymam.
Po policyjnych przejściach umówiłem się z Francuzkami na wizytę w Zakazanym Mieście. Zanim jednak udało się dostać na plac wejściowy musiałem odstać swoje w kolejce do bramek bezpieczeństwa. Konferencja Apec znowu dawała o sobie znać. Oprócz wielu niedogodności (kontrole na każdej stacji metra) miała ona dla mnie też dużo plusów. Przede wszystkim w celu zmniejszenia zanieczyszczenia rząd zamknął na te dni wszystkie fabryki. Dało się normalnie oddychać, co chyba oznaczało że faktycznie pomysł zadziałał. Zamknięcie fabryk pociągnęło za sobą z kolei przymusowe wakacje dla rzeszy ludzi. Z tego co wiem, większość wyjechało do Hong Kongu. (Normalnie nie jest możliwa tak daleka podróż - Chińczycy mają 5 dni wolnego do wykorzystania w ciągu roku). Skutkowało to dużo mniejszym ruchem i zatłoczeniem chodników. Generalnie cieszyłem się więc, że Barack i Putin postanowili odwiedzić mnie w podróży. Pierwsze bramki wykryły mój scyzoryk, ale uznano że jestem niegroźny. Zaraz za nimi zagadał do mnie sympatyczny Chińczyk. Nie jest to rzadkością. Ten nalegał żebym poszedł za nim do jego galerii sztuki. Była za rogiem, więc czemu nie. Kolejny raz zasada 'nie odmawiaj ludziom' się opłacała. Pan pięknym chińskim pędzlem specjalnie dla mnie wykaligrafował moje imię po chińsku razem kilkoma słowami dobrych życzeń na drogę. W czasie, gdy atrament schnął oprowadzil mnie po galerii i skromnie wspominał, że może kupiłbym jakiś obraz. Gdy powtarzałem, że to dla mnie za drogo nie był specjalnie smutny i mówił tylko 'Okej, okej, ale pooglądaj i powiedz czy ładne'. Za malunek z moim imieniem zapłaciłem mu jednak kilkanaście złotych - uznałem, że nie można być aż taką pijawką.
'Mateusz, szczęście i radość' ale i tak wiem co pojawi się w komentarzach...
Na bramkach do Zakazanego Miasta czekała mnie kolejna kontrola. Chińczycy okazali się w tym dużo lepsi od Rosjan Przetrzepano moją torbę i znaleziono scyzoryk oraz puszkę gazu pieprzowego. Po ponownym skanowaniu wykryli jeszcze schowaną na dnie pałkę teleskopową. Plułem sobie w brodę, że nie zostawiłem noża i pałki w domu (gazu bym nie zostawił, czuję się bez niego jak bez ręki).
- Proszę pana to bardzo niebezpieczne przedmioty.
- Nie takie znowu niebezpieczne. Wie pan... Rosja i Mongolia to dzikie kraje, nie to co tutaj... - spróbowałem podlizania się.
- A to? Co to jest? - wskazał na gaz pieprzowy.
- Yyy... Dezodorant. - podjąłem ryzyko, bo nie wiedziałem czy to w ogóle jest jest w Chinach legalne. Po chwili jednak żałowałem, bo strażnik chciał w takim razie spróbować go rozpylić. Jakoś go powstrzymalem, ale sprawa całkiem się wysypała,  gdy przyszedł szef z identycznym gazem w kieszeni.
- Proszę za mną.
Ruszyłem przestraszony nie na żarty. Bynajmniej nie tego, że mnie ześlą do jakiegoś obozu pracy. Bałem się, że stracę moje fanty. Pałkę jeszcze bym przeżył, ale gaz dawał duże poczucie bezpieczeństwa, a nóż był prezentem o znaczeniu sentymentalnym. Ostatecznie jednak uznano, że nie wyglądam na terrorystę i kazano zgłosić się po przedmioty po zwiedzaniu. Pewien sympatyczny policjant podał mi numer rejestracyjny swojego radiowozu i powiedział, że osobiście ich dopilnuje. 

Zakazane Miasto było niesamowite. Było. Może za czasów Dynastii Ming, czy ktokolwiek tam rządził. Aktualnie przewalała się tam ilość ludzi, która wymagała walki o przetrwanie i nie dopuszczala możliwość jakiegokolwiek zachwytu. Jak trudno pozbyć się tej typowej chęci zwiedzania... Mogłem w tym czasie krążyć gdzieś po tych tajemniczych hutongach, ale nie. Postanowiłem iść do miejsca, które 'Przecież trzeba zobaczyć'. Pomimo, że zdecydowanie nie uważam się za turystę to czasem naprawdę ciężko zmienić takie myślenie. Jeśli ktoś mówi, że gdzieś pojechał i od razu omijał wszystkie turystyczne atrakcje to mu nie wierzcie - nie jest to takie proste. Tak czy inaczej Zakazane Miasto miało jeden plus - było bardzo fotogeniczne. Oczywiście trochę się namęczyłem, żeby jakoś złapać kadr bez przypadkowego Chińczyka, ale czasem się udawało. Po wyjściu odwiedziłem radiowóz mojego policjanta. Trochę dziwne się czułem, gdy przy tłumie ludzi przekazywał mi moje terrorystyczne akcesoria.
Od razu postanowiłem, że to był ostatni zabytek zaliczony w Pekinie i udałem się do kolejnej dzielnicy hutongów. Znowu zginąłem na kilka godzin w małych uliczkach. Zjadłem tez obiad za pół darmo w małej jadlodajni, gdzie jako biały człowiek byłem niezłym wydarzeniem. Posiedziałem z rodziną właścicieli dołączając się do projekcji chińskiego filmu sensacyjnego.
Co by tu dzisiaj...

Kotlet i jakiś Chińczyk


Kreatywny sprzątacz ulic

Chinska sensacja w tl
Knajpka była mojej ulubionej klasy C. Przed Igrzyskami Olimpijskim rząd postanowił trochę ucywilizować cały Pekin. Powstały więc ładne toalety w dzielnicach biedy i system oceny 'bezpieczeństwa' knajp z jedzeniem. Prawdopodobnie chodzi o czystość przygotowania potraw i tym podobne głupoty. Skala jest trzystopniowa A, B i C. Jak już wspomniałem stolowalem się w tych ostatnich i mam się dobrze. Mam nadzieję, że nadal tak będzie za kilka dni. W razie czego przerzuce się na klasę B. Wieczorem jeszcze pochodziliśmy po mieście z Liu i dziewczynami. Jak zwykle najciekawsze miejsca mogą pokazać miejscowi. Wracająco wpadliśmy na zupkę chińską do knajpy, która w ogóle nie załapała się na żadną ocenę w skali i wróciliśmy do domu.
Smutna buzia - znaczy będzie smacznie i tanio!

Małą zupkę poproszę

Ekipa Liu
Kolejny dzień poświęciłem na Mur Chiński. Wokół Pekinu jest wiele jego odcinków. Uciekając od tłumów wybrałem ten najbardziej odległy i 'dziki'. Dokładniej mówiąc chciałem odwiedzić Jinshanglin, stamtąd pokonać murem kilka kilometrów, dotrzeć do Simatai i łapać jakiś transport powrotny. Myślałem, że dojazd (prawie 200km) będzie mnie kosztował albo dużo pieniędzy (autobus i taxi) albo dużo wysiłku i czasu (autostop). Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w pierwszy dzień zobaczyłem gdzieś reklamę bezpośredniego autobusu do pożądanego przeze mnie miejsca. Okazało się, że niedawno władze uruchomiły specjalną tanią linię. Autobus odjeżdżał o 8 rano więc niestety musiałem zerwać się już o 6.30. Dotarłem na dworzec i razem z jakąś dwójką Niemców dołączyłem do wesołej ekipy Chińczyków. Dwie godziny drogi, potem jeszcze przesiadka na busa. Było warto! Co prawda u stóp góry była cała infrastruktura dla turystów, jednak na samym murze spotkałem może kilkanaście osób. Dokładnie o to mi chodziło. Przeszedłem najpierw odrestaurowaną częścią, a później zaczął się prawdziwie dziki odcinek do Simatai. Pomimo charakterystyki muru pod tytułem 'góra, dół, góra, dół' przemieszczałem się dosyć szybko, co cieszyło mnie z dwóch powodów. Po pierwsze była duża szansa na złapanie jakiegoś transportu z Simatai, a po drugie znaczyło to, że jednak nie straciłem doszczętnie kondycji. Pod koniec trasy czekała mnie jednak niespodzianka w postaci solidnej zagrody. 'Zamknięte z powodu z rekonstrukcji. Przejście surowo wzbronione pod groźbą grzywny'. Pewnie czcze gadanie, ale wolałem nie ryzykować nadwyrężenia budżetu i zawróciłem. Jeśli ktoś będzie się wybierał do tej części Muru to trzeba się pospieszyć - niedługo pewnie odnowią też część, którą mi udało się zobaczyć w stanie agonalnym. Wracająco zadumałem się nad wielkością tego przedsięwzięcia. Mur ciągnął się aż po horyzont. Miejscami był szerokości metra, ale czasem miał metrów siedem. Zbudowanie takiego kolosa w dzisiejszych czasach to byłby nie lada wyczyn, a co dopiero tysiąc lat temu. Samo dostarczenie tu tych kamulców przez góry musiało pochłonąć setki istnień ludzkich. Z zadumy wyrwał mnie uciekający czas - jedyny autobus powrotny z Jinshanglin odjeżdżał o 15. Wróciłem więc kawałek, po czym skrótem zszedłem do drogi. Razem z Niemcami znowu zostaliśmy dopakowani do chińskiej ekipy. Dwie godziny, obiad w chińskiej knajpie i już byłem u Liu.

Kotlet i Mur

Znaleźć dziurę w Murze - bezcenne

W dążeniu do perfekcji
Dwa słowa o moim gospodarzu. Wydaje mi się, że jest dosyć typowym Chinczykiem. Niesamowicie pomocny i otwarty na nowych ludzi. Byłem jego pierwszym Couchsurferem, mimo to nie bał się zostawić mi kluczy do mieszkania i sam proponował rzeczy typu zrobienie prania czy odpoczynek po całym dniu podróży. Równocześnie ma wszystkie cechy Chińczyków, które czasem mnie zaskakują. Pewnie kiedyś przyjdzie pora na ich opis, ale na razie podam jeden przykład. Mój host codziennie mył się w salonie, w mojej obecności. Nie mam pojęcia dlaczego nie używał do tego łazienki. Przychodził więc do mnie z miednicą, moczył ręcznik, rozbierał do półnaga i zaczynał obmywanie. Chińczycy nie lubią prywatności. Nadawaliby się do jurty.
Kolejnego dnia postanowiłem kontynuować walkę z turystyczną chęcią zwiedzania. Odrzuciłem więc wszystkie świątynie i pałace, które fajnie wyglądały tylko na zdjęciach, na których w jakiś sposób przepędzono stada ludzi. Najpierw ruszyłem na drugi koniec miasta, na targ elektroniczny polecony przez Liu. Potrzebowałem dokupić trochę chińszczyzny w postaci karty pamięci i pendrive'a na kopie zapasowe zdjęć. Na miejscu czekały na mnie trzy wieżowce. Zapytałem przechodnia, gdzie ten sklep. 'No tu' powiedział, wskazując na trzy wieżowce. Faktycznie okazało się, że budynki w całości wypełnione są butikami z elektroniką. Wszedłem na parter pierwszego lepszego. Od razu obskoczyło mnie stado sprzedawców. Zabrali mnie na stoisko z kartami. 16 GB za 150Y (75zl). Trochę dużo. Wiedziałem od Liu, że powinny być tańsze. Podziękowałem i wyszedłem. Oczywiście, jako wyróżniający się z tłumu, nie miałem szans na normalne ceny. Udałem się więc w jakieś mniej wyeksponowane miejsce. Mimochodem dołączyłem do przypadkowej grupki Chińczyków i podążalem za nimi. Poszliśmy do innego wieżowca, pokonaliśmy trzy piętra które były całkiem opuszczone i wreszcie dotarliśmy do prawdziwego gniazda os. Hektary małych butików z każdym rodzajem elektroniki, jaki można sobie wyobrazić. Pochodziłem trochę w poszukiwaniu kart. Ceny były zdecydowanie inne. Nie zdecydowałem się jednak na te najtańsze, które opisane były tylko napisem 16 GB i jednym szlaczkiem. Coś jak skarpetki marki Sport. Znalazłem jakąś znaną mi firmę i ostatecznie zapłaciłem 55Y. Do tego pendrive i mogłem wyrwać się z tego szaleństwa.

Uznałem, że fajnie byłoby zobaczyć miasteczko olimpijskie. Plany trochę pokrzyżował mi po raz kolejny Apec. W miasteczku prowadzone były konferencje. Nie udało mi się więc podejść pod sam stadion zwany Ptasim Gniazdem. Zobaczylem go jednak przynajmniej z daleka. Oprócz tego, że faktycznie robi wrażenie swoim rozmachem to mogę stwierdzić, że jest zwyczajnie... brudny. Prawdopodobnie zanieczyszczenie powietrza robi swoje i konstrukcja pokryła się warstwą widocznego nawet z daleka pyłu. Nie wiem jak można umyć stadion, ale temu by się to przydało. Jak to często tutaj bywa, zagadała do mnie dwójka chłopaków. Okazało się, że są na wycieczce, a mieszkają w Chengdu - jednym z moich przystanków. Dali mi kontakt i obiecali odprowadzenie po mieście. Chiński naród zbierał kolejne plusy w moich oczach. Wszedłem też to pierwszego od czasu rosyjskiej Kunstkamery muzeum. 'Muzeum Budowy Obiektów Olimpijskich'. Nie było w nim żywej duszy, pomimo iż w obliczu beznadziejnosci sytuacji, wprowadzono darmowe bilety. Ludzie nie wiedzą, co dobre. Spędziłem sporo czasu na studiowaniu rozwiązań konstrukcyjnych, rozmaitych makiet i nowinek technicznych stosowanych przy budowie. Że też inni wolą oglądać jakieś obrazy Van Gogha...
Pekin pod znakiem Apec


Takie tam z helikoptera

Każda powierzchnia na reklamę dobra, czyli rzutniki z metra
Wskoczyłem do metra (Przezornie zostawiłem terrorystyczne przyrządy w domu. Gaz przemycałem w kieszeni, bo ich nie sprawdzają) i udałem się do kolejnych ukochanych dzielnic hutongów. Po drodze spotkałem, możliwe że jedyny kościół katolicki w Pekinie. Ciekawe doświadczenie zobaczyć święte obrazy w towarzystwie chińskich szlaczków. Zagubiłem się w małych uliczkach na kolejne godziny. Zajadałem hurtowe ilości mandarynek (1,5 zł za kilo!) i krążyłem po coraz to nowych miejscach. Tym razem byłem odważniejszy i wpychałem się też w otwarte bramy, żeby trochę podglądnąć chińskich przyjaciół. Kusi mnie, żeby znowu rozpocząć niekończący się opis tych zakątków, ale będę miał litość nad czytelnikami. Powiem tylko, że jeśli ktokolwiek kiedyś znajdzie się w Pekinie niech od razu kieruje się w miejsca na mapie, które charakteryzują się ogromną ilością chaotycznie pokrzyżowanych uliczek. Było to zdecydowanie najlepsze z 'miejskich miejsc', jakie spotkałem w podróży. W pewnej części zajmowano się też drobnym handlem. Pokoje wypełnione były po brzegi zakurzonymi bibelotami. Często były to równocześnie domy sprzedawców, więc wyglądały jak chatki Baby Jagi. Zakupiłem kilka drobiazgów, żeby jakoś zapamiętać te pekińskie zakątki. Chińczycy uwielbiają się targować. Jeśli zdradził się że coś ci się podoba i zapytasz o cenę przedmiotu, możesz być praktycznie pewny, że wyjdziesz z nim w ręce. Nawet jeśli mieliby sprzedać go za pół darmo to ci go wepchną. Osobiście wydaje mi się, że chcą się po prostu pozbyć tych gratów, a szkoda im ich wyrzucić. Mój rekord to zejście do 20% ceny początkowej, a nie uważam się za mistrza targowania. Raz sprzedawczyni wręcz siłą trzymała mnie w sklepie i prosiła, żebym podał niższą cenę. Przedmiot nawet mi się nie podobał - zapytałem z głupiej ciekawości. Gdy wreszcie się wyrwałem, pani wykrzykiwała za mną na ulicy coraz to niższe ceny. Gdybym się tak zagracił też byłbym zdesperowany...
Sklepodom
Nieszczęśliwie się złożyło, że był to ostatni dzień Apec i wszyscy wracali do domów. Powrót zajął mi blisko trzy godziny. W Polsce nic nie wiemy o korkach! Te były tak ogromne, że kierowca autobusu gasił silnik i cierpliwie czekał. Byłem też świadkiem napierania chińskiego tłumu rodem z Zakazanego Miasta. Z drugiej strony tylko tym korkom zawdzięczam powstanie tego posta. Gdy wreszcie dotarłem do domu, zrobiliśmy z Liu domową kolację. Tak zwana kaczka po pekińsku. Niestety trochę spóźniłem się na gotowanie i nie poznałem wszystkich tajników chińskiej kuchni. Wszystko było przepyszne, ale zdecydowanie nie ekstremalnie pikantne. Z tego co się dowiedziałem, na prawdziwie ostre potrawy mogę liczyć na południu Chin. Szybko ułożyłem się na karimacie, pożegnałem z dziewczynami i chciałem złapać jak najwięcej snu. Kolejnego dni opuszczałem to piękne miasto. Jak się okazuje nie wszystkie ogromne metropolie mają do zaoferowania tylko tłumy ludzi i nowoczesne budynki. Hutongi będą dla mnie już zawsze synonimem magii w wielkim mieście.
Ostatni obiad po pekińsku

3 komentarze:

  1. Polecam Marokańskie Medyny, tam też czuć magię tylko, że arabską :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Te elektro-wieżowce skojarzyły mi się trochę, nie wiedzieć czemu, z giełdą na Balickiej.

    OdpowiedzUsuń
  3. No coś w tym jest, taka wielopietrowa giełda ;)

    OdpowiedzUsuń