piątek, 7 listopada 2014

Mongolski mieszczuch


Pobyt w Ułan Bator skończył się praktycznie tak samo, jak poprzedni. Planowałem zostać u Jasona kilka dni, a ostatecznie wyjechałem po tygodniu. Tak naprawdę podświadomie chyba się z tym liczyłem. Nic mnie nie poganiało (chińska wiza liczy się od momentu przekroczenia granicy), dobrze mieszkało mi się w UB, więc w sumie czemu bym miał wyjeżdżać?

Po przyjeździe do Jasona zacząłem od odgruzowania plecaka i zrobienia ogromnego prania. Najchętniej włożyłbym do pralki cały plecak, ale się nie zmieścił. Nie chodziło o zwykły brud, ten po pobycie na farmie przestał mi przeszkadzać. Po raz kolejny chodziło o stepowy pył. Był w każdym zakamarku mojego bagażu. Po transporcie na pewnym pickup'ie sytuacja była już całkowicie beznadziejna. Do pralki wrzuciłem tez buty. Po wyjęciu okazało się, że jednak mają jakiś kolor i ważą zdecydowanie mniej bez ubitego w nich kurzu. Gdy wyszedłem z łazienki w czystych ciuchach, Jason wydał okrzyk zdziwienia. Powiem szczerze, że sam chyba lepiej czułem się w swoim 'wiejskiej wersji'.

Oprócz mnie w mieszkaniu był jeszcze jeden Couchsurfer. Ranger z Kalifornii podróżował od dawna, a jako że tak naprawdę nie ma już domu w Stanach, planuje niedługo osiedlic w Bośni. Jednym słowem znalazł swoje miejsce podczas podróżowania i już wie, gdzie chce spędzić resztę życia. Był on raczej domatorem. Przez 4 dni nie wyszedł z mieszkania Jasona. Co kto lubi.
Trójka chłopów w kuchni. Ranger nie był odporny na cebulę ;)


Uwielbiam wracać w swojej podróży drugi raz do tego samego miasta. Wszytko się zna, wie się w jaki autobus wsiąść, gdzie zrobić tanie zakupy i jak wrócić do domu. Sytuacja tak rzadko spotykana w czasie ciągłego przemieszczania się. Napawałem się więc możliwością zwykłego przebywania w jednym miejscu i posiadania miejsca, gdzie codziennie się wraca. Rzeczy, których nie ma szans docenić mieszkając w Polsce. Narzekamy, że szkoła, że studia, że praca, ale zawsze na noc zawsze wraca się do ciepłego i bezpiecznego domu. Myśleliście kiedyś co by było, gdyby codziennie po dniu pracy czy szkoły trzeba rozkładać namiot lub prosić ludzi o nocleg? Jedna z zalet życia w mieście, których naprawdę nie można docenić mając je na codzień. 

Wstawałem więc codziennie rano, brałem ciepły prysznic i robiłem ogromne śniadanie. Siedziałem chwilę z Rangerem, graliśmy partię albo dwie Backgammona, po czym ruszałem na miasto. Bynajmniej nie żeby zwiedzać. Łaziłem bez celu, odkrywałem nowe uliczki i małe dzielnice. Wchodziłem do przypadkowych sklepów, przeglądałem książki w księgarni, siadałem na ławce, przyglądałem się pędzącym ludziom. Gdy już trochę zmarzłem, zazwyczaj szedłem do mojej ulubionej piekarni, kupowałem ulubioną drożdżówke z szynką i cebulą, zaglądałem do ulubionej kawiarni, zamawiałem ulubione latte orzechowe i siadałem w ulubionym miejscu w rogu. Czytałem książkę i przeglądałem przewodnik po Chinach. 
Ulubiona kawa, ulubiona drożdżówka, ulubiony stolik i ulubiony przewodnik

To się nazywa zagracić sobie garaż!

Facebook Shop, czyli porządny marketing spożywczaka

Potem wracałem do domu, sprawdzałem co by trzeba dokupić na obiad, robiłem małe zakupy. Czasem gotowałem ja, czasem Jason, czasem jeszcze ktoś inny, kto akurat nas odwiedził. Następnie rozsiadaliśmy się na kanapie i odpalaliśmy jakiś film. Czasem było to coś wartego uwagi, a czasem arcydzieła typu Trasformers lub Zombie-bobry (Zombeavers, gorąco polecam). Z Jasonem byliśmy też fanami nocnych spacerów po objedzeniu się do nieprzytomności. Często jednak kończyły się one na rundce dookoła bloku. 'Uuu, dzisiaj za zimno...' 'Yep, odwrót!'. Jak widzicie opisanie jednego dnia w mieście zajęło mi jeden akapit, a jednego dnia w jurcie - kilka razy więcej. Przypadek? Nie. Po prostu zwykła miejska nuda. Ktoś powie 'Ha! Wreszcie Kotlet się nudził! Dobrze mu tak.' Owszem, nudziłem się. Czy nuda może mieć pozytywne znaczenie? Jak najbardziej. Co jakiś czas i NA jakiś czas jest bardzo wskazana. Ok, ktoś inny powie 'Przecież zażyłeś już monotonii na farmie, po co ci więcej?'. Owszem po raz drugi. Nuda miejska jest jednak czymś zupełnie innym. Miasto daje komfort poczucia bezpieczeństwa i nie martwienia się o rzeczy przyziemne, o którym na wsi możemy tylko pomarzyć. 
'Mała przekąska'

Polskie kopytka w wydaniu mongolskim

Indyjski garnek ciśnieniowy ochrzczony przeze mnie 'Bomba'. Bez niego nic by się nie udało...

Wieczorami chodziłem też z Jasonem na lekcje angielskiego. Nie z dziećmi, które wcześniej uczyłem w zwykłej szkole, ale w pełnoprawnej szkole językowej. Brał mnie tam trochę jako maskotkę. Gdy uczniowie byli znudzeni zwykłym materiałem, pojawiał się Jasonowy as w rękawie w postaci Kotleta, jego opowieści i pokracznych rysunków na tablicy. (Swoją drogą kiedyś jedna z uczennic podsumowała mnie 'Matt, your drawings are really bad'. Pozbawiła mnie tym samym złudzeń na pozostanie w przyszłości Van Goghiem). Odpowiadał mi taki układ, bo mogłem się ruszyć z domu i zrobić coś ciekawego. Jednego dnia sytuacja jednak trochę się skomplikowala. Pewien nauczyciel nie dotarł do szkoły, a jako że Jason cały czas przedstawiał mnie całej kadrze, wspólnie uradzili że będę idealnym zastępcą na te kilka lekcji. Co innego opowiadać o jakichś pierdołach, a co innego prowadzić lekcje, za które ludzie płacą grubą kasę. Na jednych zajęciach szczęśliwie była kolej na książkowe konwersacje. Temat 'Radio'. Dosyć szybko jednak opuscilismy podręcznikowe ryzy i skupiliśmy na legalności piractwa w Mongolii i tym podobnych rzeczach. Kolejna lekcja była cięższa, gdyż mały chłopak przez 4 lata mieszkał w Stanach i jestem prawie pewien, że mówił po angielsku lepiej ode mnie. Rodzice chcieli, żeby nauczył się gramatyki, co sprowadzało się do wprowadzania gramatycznych nazw konstrukcji, które bardzo dobrze znał. Bezsens. Przyszedł akurat czas na ćwiczenia czytania ze zrozumieniem. Jest to bardziej kwestia inteligencji, więc z racji różnicy wieku mogłem triumfowac i udawać prawdziwego nauczyciela. Po tych zazwyczaj trzech godzinach lekcji byliśmy z Jasonem wykończeni i wracając do domu rozmawialiśmy tylko o tym co sobie zrobimy na kolację i jak ogromne porcje zjemy. Nasze kulinarne popisy zwykle trwały do późnych godzin nocnych. 
Jason nauczyciel

Kotletowe studentki

Dokładnie tak

Akapit zamułki. Przed podróżą wiedziałem, a w sumie bardziej miałem nadzieję, że spotkam fajnych ludzi i zostaniemy znajomymi na dłużej. Nie podejrzewałbym jednak, że będę mógł nazwać kogoś przyjacielem. Gdyby ktoś mi powiedział, że będzie to Hindus mieszkający w Mongolii to bym go wysmial. A jednak. Niesamowite, że tak naprawdę po łącznie niecałych dwóch tygodniach spędzonych razem zaczelismy sie dogadywać praktycznie jak wieloletni przyjaciele. Niejednokrotnie prowadziliśmy długie rozmowy na tematy, których nie poruszam nawet z niektórymi moimi znajomymi w Polsce. Po prostu kolejny dobry człowiek na mojej drodze, który dodatkowo okazał się mieć ze mną wiele wspólnego. Pod koniec pojawił się szalony pomysł. Jason w przyszlym roku będzie miał 1,5 miesiąca wakacji. Chce wtedy odwiedzić siostrę w Anglii. Pomyśleliśmy, że może pojechałby stopem w odwrotnym kierunku i zaglądnął do Polski. Może mało realne, ale fajnie mieć nadzieję, że spotkamy się jeszcze w tym życiu.
Polak, Hindus - dwa bratanki

Pod koniec mongolskiej przygody wpadłem na teoretycznie genialny pomysł. Potrzebowałem wysłać trochę rzeczy do Polski. Przede wszystkim optymistycznie pozbyłbym się grubej kurtki, kilku ciepłych rzeczy i niektorych, które okazały się zbędne. Chciałem trochę odchudzić plecak. Proces ten zacząłem już w Hatgal, gdzie wyrzuciłem moje sandały (szczęśliwym zrządzeniem losu wziąłem przez przypadek stare, które już i tak się rozlatywały). Miałem ową paczkę zrobić w Chinach, ale natchnęły mnie te rodzime produkty w sklepach. Jakoś musiały się tu dostać. Obdzwoniłem więc wszystkie polskie firmy występujące w Mongolii. Chciałem dostać kontakt do jakiegoś tirowca, który wracająco mogłby zabrać moją przesyłkę. Niestety okazało się, że większość firm używa koleji lub statków do Chin. Jeden pan poinformował mnie, że czasem wysyłają tiry, ale tylko w lecie. 'Panie, wie pan jak tam jest teraz zimno? Te przetwory by nam zamarzły po drodze.' Pomysł jednym słowemł nie wypalił.

Kilka razy przedłużałem mój pobyt w UB. 'Ok, jutro jadę'. Oszukiwałem się chwilę, po czym z Jasonem uznawaliśmy, że jeden dzień mnie nie zbawi. Perfekcyjne miejsce do zostania na dłużej? A jednak wyjechałem i znowu jestem w drodze. Powód taki sam jak na wszystkich etapach podróży. Ostatnio w książce, którą czytałem natrafiłem na fragment wręcz idealnie to opisujący. 'Jakie się ma uczucie, kiedy wyjeżdża się od ludzi, a oni nikną powoli na równinie, aż w końcu widać tylko rozmywające się punkciki? - że zniewala nas za duży świat i że to jest pożegnanie. Ale człowiek wypatruje już kolejnej szalonej przygody pod tym samym niebem.' Spakowałem więc wszystko co mi potrzebne do życia do plecaka, zjadłem ostatnie indyjsko-mongolskie posiłki i ruszyłem na rogatki miasta. Tym razem te południowe. Wciągnąłem powietrze, poczułem znajomy dreszcz emocji, a uśmiech sam pojawił się na twarzy.

Nie miałem planu, bo wiedziałem że autostop w Mongolii jest nieprzewidywalny. Wiedziałem tylko, że do granicy chińskiej mam mniej więcej 700km. Mniej więcej, bo Mapy Google uważają, że przejechać do Chin się nie da i nie wyznaczają takiej trasy. Pierwszych kilku kierowców nie wyróżniało się niczym ciekawym. Może oprócz taksówkarza, który wziął mnie za darmo. O dziwo na odcinku do granicy nie było aż takich problemów z uświadomieniem ludzi, że nie chcę płacić. Może ten rejon choć trochę rozumie ideę autostopu...

Jeśli kiedyś mówiłem, że na północy Mongolii nic nie ma to teraz biję się w pierś i przepraszam za pomyłkę. Tam jest przynajmniej Coś w postaci gór. Na południu nie ma nawet ich. Bezkres stepu aż po horyzont, linia kolejowa wzdłuż drogi i czasem jakiś martwy, potrącony dziki koń w rowie. Do tego praktycznie idealnie gładka droga. Wszystko to przypominało mi raczej filmy amerykańskie niż Mongolię. Na całej trasie 700 km są dwa 'miasta'. Rozłożone w miarę równych odstępach, chyba żeby jakoś na niby zapełnić tą przestrzeń. Stopowanie nie szło najlepiej. Około 14 byłem dopiero w połowie drogi do granicy. Miałem przed sobą do przebycia jeszcze kawał drogi przez pustynię Gobi. Praktycznie zero samochodów (w sumie kto przy zdrowych zmysłach jechałby przez pustynię bez celu) napawało mnie jak zwykle lekkimi obawami o nocleg. 'Do tej pory sobie radziles to i teraz jakoś pójdzie'. Pustynia niespecjalnie zmieniła krajobraz. Nie we wszystkich miejscach jest to piaszczysta Sahara, przez większość trasy po prostu dalej ciągnie się step. Jedyną zmianą było zastąpienie koni przez wielbłądy. Przez chwilę pojawiła się myśl, że taka szaleńcza jazda na dromaderze mogłaby być jeszcze ciekawszym doświadczeniem niż koń Rafał. Głowę zaprzataly mi już jednak Chiny i lekkie ocieplenie, więc nie zamierzałem zmieniać planów.
Wielbłądy. Musicie mi uwierzyć na słowo

Kotlet czeka na Gobi.

Kotlet jedzie przez Gobi.

Ostatni stop był szczęśliwie najdłuższy, jednak do granicznego Zamiin Uud dojechałem juz po zmroku. Na mapie miejscowość wyglądała na zabitą dechami, jednak wpływ Chin zrobił swoje i wjechałem do mini metropolii z neonami. Miałem szczerą chęć jeszcze tego samego dnia przekroczyć granicę, jednak okazało się, że Chińczycy cenią sobie prywatność i na noc się zamykają. 'Ok, no to utknąłeś, teraz myśl gdzie spać'. Zaryzykowalbym z namiotem, ale nie miałem ochoty na kikunastokilometrowy spacer na obrzeża miasta. Z 'pomocą' oczywiście przyszło kilku Mongołów z propozycjami hoteli od 70 zł wzwyż. Podziękowałem i zaglądnąłem do prawie niezawodnego przewodnika LP. Coś jest, w dodatku niedaleko. Jak zwykle tanie miejsca są mocno schowane, ale ostatecznie znalazłem niejaki hostel Jantin. Mieścił się w budynku kolejowym. Cierpliwie odrzuciłem drogie propozycje recepcjonistki i wskazałem palcem na cenniku, że interesuje mnie ta pozycja na samym dole. 15 zł za pokój wieloosobowy, w którym oczywiście nikogo nie było, zadowalalo mnie calkowicie. Rzuciłem się na łóżko i rozmyślałem o wszystkim co mnie spotkało w tych mongolskich stronach. Myśli te zostały jednak szybko zastąpione innymi. Chiny. Kto by pomyślał, że jestem już tak blisko. Jeszcze tylko jeden dzień i będę w kraju, który zawsze wydawał mi się końcem świata. Podróż nie przestaje zaskakiwać. Jedziemy dalej!





2 komentarze: