czwartek, 20 listopada 2014

Kotlet na krawędzi

Hua Shan. Święta góra Taoizmu. To był mój kolejny cel w podróży. Niektórzy mówili, że to najniebezieczniejszy szlak na świecie, a inni, że aktualnie jest to coraz bardziej turystyczne miejsce. Trzeba było przekonać się na własnej skórze. 

Miejsce to oddalone jest około 150 km od Xian. Zerwałem się bladym świtem, żeby już przed 7 być na dworcu autobusowym. Miałem ze sobą tylko dokumenty i mały plecak z zapasem jedzenia i wodą. Cały ekwipunek zostawiłem w hostelu. Odnalazłem autokar z dwoma znaczkami, które zapamiętałem wcześniej jako 'HuaSzan'. Powoli zaczynam je rozpoznawać! Rozsiadłem się wygodnie przed dwugodzinna podróżą. Na miejscu autobus wysadził nas w miasteczku u podnóża góry przy jakimś hotelu. Wprowadzono nas do małej sali konferencyjnej, a jeden z Chińczyków zaczął opowiadać historię góry i pokazywać trasy na olbrzymiej mapie. Czułem się jak na wykładzie z Mechaniki Teoretycznej na pierwszym roku studiów. Nie rozumiałem ani słowa. Przez chwilę myślałem, że czekamy na jakiś dodatkowy autobus, który podwiezie nas na początek szlaku, jednak szybko zorientowałem się że uczestniczę w jednej wielkiej farsie dla turystów. Panie przy stoliku obok już szykowały bilety na odpłatne wycieczki dookoła góry i zacierały ręce na łatwy zarobek. Grzecznie więc wstałem w połowie 'wykładu' i skorzystawszy jeszcze z darmowej toalety wyszedłem po angielsku. Miałem swój sprytny plan ominięcia chmar turystów i ogromną nadzieję, że się on powiedzie. Góra Hua Shan ma 4 szczyty o zaskakujących nazwach Północny, Południowy, Wschodni i Zachodni. Na szczyt północny i zachodni poprowadzono karkołomne kolejki gondolowe dla leniwych turystów. Ok, może nie tylko leniwych, bo rozumiem, że ludzie starsi czy niezbyt sprawni też chcą się dostać na górę. Nie rozumiem natomiast młodych ludzi, którzy wolą zapłacić krocie niż 'trochę' się przejść. Wyjście pieszo możliwe jest tylko na szczyt północny, później trzeba przemieszczać się granią. Na owy szczyt prowadzą dwa szlaki. Jeden jest dłuższy i przynajmniej początkowo w miarę łagodny. Właśnie nim kierują się wszyscy 'niegondolowi' turyści. Drugi szlak zaczyna się kilka kilometrów na wschód i nazywany jest 'Ścieżką Żołnierzy'. Prowadzi pod jedną z kolejek i jak to określono w internecie 'nie ma tam nic innego oprócz diabelnie ostrych schodów'. Kto kiedykolwiek był ze mną w górach, ten wie że zdecydowanie wolę podchodzić niż schodzić, więc turystyczny szlak zostawiłem sobie na zejście, a na podejście wybrałem ciekawszą, żołnierską opcję. 

Z hotelu, gdzie odbywała się turystyczna farsa skierowałem się więc od razu w przeciwną stronę niż reszta. Musiałem pokonać kilka kilometrów przez wioskę i dotrzeć do wschodniej bramy Parku Hua Shan. Tam zakupiłem piekielnie drogi bilet. Chińczycy naprawdę umieją zbijać pieniądze na turystach... Mnie na szczęście po raz kolejny uratowała karta Euro26 i 50% zniżki. Następnie złapałem kolejny autobus, który zawiózł mnie i kilku innych śmiałków pod dolną stację kolei linowej. Szybko okazało się, że 'śmiałkowie' kierują się wprost do kasy biletowej kolejki i na starcie szlaku zostałem sam. Dokładnie na to liczyłem!
Najwyższy szczyt góry ma ponad 2100 m n.p.m. Wioska leży na 400 m n.p.m. Względna wysokość do pokonania jest więc całkiem spora. Służy do tego dokładnie 3999 schodów. Nie nudziło mi się aż tak żebym je liczył, przeczytałem o tym w przewodniku. Ilość stopni robi wrażenie, ale nie byłoby to aż takie ciężkie gdyby nie fakt, że w większości nie są to zwykłe schody. Przez początkowy odcinek szło się dosyć szybko i przyjemnie. Maszerowałem żwawym krokiem, głęboko oddychałem tak rzadko spotykanym w Chinach czystym powietrzem, cieszyłem się brakiem ludzi, przyrodą i długo wyczekiwanym odpoczynkiem od zgiełku chińskich miast. Po drodze spotkałem tylko grupę wesołych sprzątaczy szlaku. Lewa, prawa, lewa, prawa. Chyba zaczynałem rozumieć pochodzenie nazwy tej trasy. Lepiej było nie patrzeć w górę, bo nic się tam nie zmieniało. Cały czas setki schodów. 
Road to hell

Schodki

Właściwy Kotlet na właściwym miejscu

Po mniej więcej godzinie szlak zaczął stawać się ciekawszy. Ścieżka prowadzona była betonowymi pomostami przymocowanymi do skał, natomiast coraz większe przewyższenia pokonywałem czymś co było schodami tylko z nazwy. No bo czy można jeszcze nazwać schodami coś co ma dokładnie 90 stopni nachylenia? Według mnie to bardziej skalna drabina, ale może się nie znam. Jedne z tych najostrzejszych podejść było zamknięte ze względu na zbyt dużą ilość wypadków. Obok zbudowano niewiele łatwiejszą wersję. Otwarte były natomiast podejścia o nachyleniu 88 stopni. Dane również z internetu, nie miałem głowy żeby tam siedzieć i sprawdzać z kątomierzem. Muszę powiedzieć, że adrenalina znacznie się podnosiła, gdy trzeba było polegać tylko na chińskich łańcuchach asekuracyjnych. Mimo tych wszystkich ciekawostek tempo miałem niezłe i już po 2 godzinach byłem na szczycie. Oczywiście zderzyłem się tu z szarańczą z kolejki i łatwiejszego szlaku. Do tych drugich nic nie mam, bo później okazało się, że alternatywna trasa też nie jest spacerkiem.

Czy to aby jeszcze schody?


Konserwa zwycięzców




Osiągnąłem więc północny szczyt. Z radości zjadłem pół konserwy i trochę sucharów. Bynajmniej nie był to jednak koniec. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że 'Hua' po chińsku znaczy chyba 'cholernie dużo', a Shan 'schodów'. Wszystkie ścieżki i podejścia na kolejne szczyty to schody, schody i jeszcze raz schody. Dużo bardziej wolę naturalne podłoże niż betonowe konstrukcje, ale nie narzekałem - ważne że wreszcie można było się trochę intensywniej rozruszać. Przemieściłem się w stronę centralnego szczytu, łączącego wszystkie cztery. Zajęło mi to kolejną godzinę z racji wąskich schodów i tempa wymuszonego przez powolny tłum. Stamtąd można było dostrzec górę w całej okazałości. Coś niesamowitego. Szczyt północny lekko oddalony i połączony z resztą wąską granią. Trzy kolejne ułożone w idealny trójkąt z kotliną pośrodku. W owej kotlinie Spielberg spokojnie mógłby nakręcić kolejną część Parku Jurajskiego. Cały masyw królował nad okolicą. Dodatkowo korona pełna była świątyń taoistycznych, małych kapliczek i bram strzeżonych przez starożytne posągi. Umiejscowienie budynków niejednokrotnie przeczyło prawom fizyki. Jednym słowem egzotyka w pełnej krasie. W odbiorze niepowtarzalnej atmosfery nie przeszkadzały też specjalnie tłumy ludzi. Po przejściu wąskiego gardła rozpierzchnęli się oni po wszystkich szczytach. 




Na Hua Shan chciałem spędzić noc i wrócić dopiero następnego dnia. Nocleg w jednym z małych schronisk do tanich nie należał, jednak uznałem że dla obserwacji zachodu i wschodu słońca warto się szarpnąć. Gdybym miał jechać tam jeszcze raz, wziąłbym namiot. Byłem przekonany, że nie będzie szans na znalezienie płaskiego miejsca na jego rozbicie, natomiast było ich całkiem sporo. Mądry Polak po szkodzie. Skierowałem się na zachodni szczyt, gdzie wiedziałem o schronisku najrzadziej odwiedzanym przez turystów. Był to hostel w budynku stacji meteorologicznej. Okazało się, że jest tak rzadko odwiedzane, że z tego wszystkiego opuścili je nawet właściciele. O dziwo pokoje były otwarte. Pokreciłem się w poszukiwaniu jakiejś żywej duszy i ostatecznie uznałem, że wrócę tu po zmroku. Krótka przerwa na posiłek na zachodnim szczycie i byłem gotowy na atak najwyższego, południowego wierzchołka. Kolejne niekończące się schody. Muszę przyznać, że zaczynałem być zmęczony. Po zdobyciu najwyższego punktu wróciłem na zachód słońca na szczyt zachodni. Jak sama nazwa wskazuje, uznałem że z niego będzie najlepszy widok. Niestety spotkało mnie rozczarowanie w postaci chmur, które przysłoniły słońce. No trudno, pogody nie oszukasz. Zanim zapadł zmrok wróciłem do hostelu. Po cichu liczyłem na nie zastanie nikogo, tym samym darmowe spanie. Trafiłem jednak na starszą panią z córką, które opiekowały się przybytkiem. Udało mi się dosyć sporo urwać z ceny i o godzinie 20 leżałem już w łóżku. Warunki były dosyć spartańskie. Brak ogrzewania i jakiejkolwiek wody. Do tego łóżka zbite z desek bez materaców, okna przez które hulał wiatr i drzwi z wyrwanym zamkiem. Skutkiem tego był przenikliwe mroźny przeciąga, który trochę powstrzymałem barykadujac drzwi stołkami. Ograniczając wieczorną toaletę do wytarcia rąk w spodnie, położyłem się w pełnym ubraniu pod kołdrą. Po 5 minutach wziąłem jeszcze dodatkową z łóżka obok. Wiem, że to nieładnie, ale w końcu nikomu aktualnie ona potrzebna nie była. Po kolejnych 5 minutach ubrałem jeszcze czapkę. Zaczęło mi być wystarczająco ciepło, żeby zasnąć.

Nawet wiatr się nie przecisnie!
Rano zebrałem się około 6.30. Wiedziałem z doświadczenia, że na wschód słońca zawsze wstaje się za wcześnie. Wydaje się, że już przecież jest jasno i słońce lada chwila wzejdzie, a tu jak na złość jeszcze przez pół godziny kryje się ono za górami. Wystawiłem więc nos spod kołdry dopiero, gdy niebo stało się przejrzyste. Poranną toaletę poszerzyłem o przetarcie oczu wytartymi w spodnie rękami i z zamiarem zjedzenia czegoś już przy pełnym słońcu, ruszyłem tym razem na szczyt wschodni. Nie przewidziałem, że w nocy szalała dosyć spora śnieżyca i ścieżki stały się ekstremalne śliskie. Mimo to doszedłem na wschodni wierzchołek z lekkim zapasem czasu. W końcu na wschód słońca zawsze przychodzi się za wcześnie. Zawsze. Na miejscu czekała na mnie już grupka Chińczyków, jednak byli oni z gatunku niemeczących, a ich ilość nie przewyższała specjalnie zaludnienia Babiej Góry w czasie podobnego wydarzenia. Znowu plany trochę pokrzyżowały chmury. Były one bardziej łaskawe niż dnia poprzedniego i miejscami dawały słońcu pole do popisu. Widoki były kapitalne. Nie dziwię się taoistom, że wybrali sobie to miejsce, jako święte. Największe wrażenie robiły małe świątynie (stupy?, kapliczki? - muszę dokształcić się z kolejnej religii...) usytuowane w niepojętych miejscach. Padające na nie pierwsze promienie słoneczne to jeden Jeden z widoków, których się nie zapomina do końca życia. Po serii nieoddających atmosfery zdjęć i odczekaniu, aż wszyscy znudzeni opuszczą teren rozłożyłem się w zacisznym miejscu z resztką mojej konserwy i innymi rarytasami z chińskich półek sklepowych. 


Najedzony Kotlet po wschodzie słońca
Porządnie najedzony ruszyłem w stronę szczytu południowego. W spokoju pokonując iluśtysieczny stopień usłyszałem za sobą: 'Matt?? Nie wierzę! To naprawdę Ty?!' Odwróciłem się i zobaczyłem nie kogo innego jak mojego przyjaciela Andreu. Ścieżki Hiszpana poznanego w Irkucku, z którym wspólnie spędzałem czas również w Mongolii, znowu skrzyżowały się z moimi. Zbiegi okoliczności w podróży są niesamowite. Był on z kilkoma przyjaciółmi poznanymi w Xian. Po długich opowieściach o przygodach od czasu ostatniego spotkania, wspólnie ruszyliśmy na szczyt południowy na największą przygodę związaną z górą Hua Shan. Znajduje się tam tak zwany 'Plank in the Sky', czyli szlak poprowadzony po idealnie pionowej skale. Możecie stwierdzić, że przecież nie da się iść po pionowej skale. Otóż dla Chińczyków nie ma rzeczy niemożliwych. Stworzyli oni wąską platformę zbitą z desek. Do tego łańcuchy przymocowane do skał i już jest szlak jak się patrzy. Do 2005 roku był on ogólnie dostępny, jednak ze względu na straty w ludziach w ilościach około stu rocznie, aktualnie można go pokonać tylko z wypożyczonym sprzętem do asekuracji. Powiem szczerze, że nie wzbudzał on mojego zaufania. Wysłużone taśmy i niedomykające się karabinki kazały mi raczej polegać na swoich rękach i łańcuchach. Tak czy inaczej cieszyłem się, że mam przynajmniej jakiekolwiek zabezpieczenie. Po zejściu stalową drabinką w skalnej szczelinie trafiliśmy na wspomnianą drewnianą półkę. Myślę, że z tym najniebezieczniejszym szlakiem na świecie przesadzili. Aktualnie z racji asekuracji jest tam sporo ludzi, którzy chcą tylko zrobić sobie fajną fotkę, jednak myślę że zdecydowanie może on znajdować się w czołówce takich szlaków. Blisko dwa tysiące metrów przepaści pod nogami, przed którą chroni cię tylko wątpliwej jakości drewniana belka naprawdę robi wrażenie. Nachodzi cię myśl, że przecież drewno wieczne nie jest, kiedyś musi się złamać. Oby nie było to właśnie teraz. Zdecydowanie nie polecam osobom z lękiem wysokości albo otwartych przestrzeni. Jedna pani z takimi przypadłościami musiała dosłownie tulić się do skały i pospiesznie opuścić szlak. 'Ścieżka' prowadzi następnie stopniami wykutymi w skale i wreszcie kończy sporą półką skalną, gdzie można pozbyć się asekuracji i podziwiać taoistyczną kaplicę. To właśnie dla niej został tu poprowadzony ten szlak. Trzeba przyznać, że mieli fantazję. Droga powrotna prowadzi tą samą trasą, co wymusza dosyć karkołomne mijanki na wąskim pomoście. Jeszcze tylko wspinaczka po stalowych prętach i można było odetchnąć z ulgą. Dla samego tego szlaku warto przyjechać w to miejsce, a nawet do Chin! Mam nadzieję, że nie zmieni się on wkrótce w wybetonowany pomost z wysoką barierką i pochylnią dla matek z wózkami.

Preludium

 Naprzód?


Nówka to to nie jest...




Pożegnałem się z Andreu i jego przyjaciółmi, myśląc że już więcej się nie zobaczymy. Los jak zwykle chciał inaczej. Drogę z Hua Shan w dół pokonałem razem z chińskim przyjacielem poznanym na wschodzie słońca. Pierwszy spotkany Chińczyk kompletnie inny od całej reszty. Bardzo polubiłem ten naród, ale jego mentalność jest kompletnie odmienna od naszej. Miło było porozmawiać z kimś, kto lubi pobyć blisko przyrody, podróżuje nie tylko do pracy i z powrotem, nie uważa, że wyrzucanie śmieci za okno jest normalne i nie reaguje na każdą opowieść donośnym 'Łooooo'. Po prostu dobry człowiek jakich pełno spotyka się chociażby w polskich górach i w jakich najczęściej znajduje się przyjaciela. Tak na marginesie zauważyliście, że z niewiadomych przyczyn góry jakoś przyciągają porządnych ludzi? Chyba nie na darmo wielu poszukuje na szlakach żon i mężów ;) Zoro, czyli mój nowy znajomy właśnie wrócił z Nepalu i podróżował po Chinach. Przemieszczał się głównie autostopem i spał na Couchsurfingu. Rzeczy, o których prawie nikt nie ma tu pojęcia, a co dopiero żeby ktoś ich używał. Do tego Zoro uwielbiał biwakowanie w dziczy i nienawidził tłumów. Chyba już się domyślacie, że całą dwugodzinna trasę w dół przegadalismy jednym tchem. No może oprócz kilku przerw na wymagające skupienia kolejne schody i łańcuchy. Jak już wspomniałem łatwiejszy szlak wcale nie był taki łatwy. W czasie rozmowy okazało się, że nasze plany się pokrywały i oboje za dwa dni chcieliśmy jechać do Chengdu. Postanowiliśmy pokonać ten odcinek wspólnie. Pierwszy raz od wyjazdu będę jechał autostopem w dwójkę! Na dole zjedliśmy solidne porcje nudli i skierowalismy się na dworzec kolejowy. Myślałem, że moja opcja autobusu z Xian była najtańsza, jednak okazało się że pociągiem można wrócić jeszcze taniej. Bez zastanowienia przyłączyłem się więc do Zoro. Niestety kolejny pociąg odjeżdżał dopiero po 18, więc czekała nas trzygodzinna wegetacja w poczekalni bardzo zbliżonej standardem do PKP. Chwilę przed odjazdem solidnie opóźnionego składu, na stację przybył Andreu z ekipą. Kontynuowaliśmy podróżnicze opowieści przez całą drogę do Xian, gdzie ostatecznie na dobre się pożegnaliśmy. Hiszpan ruszał następnego dnia do Szanghaju, a później prosto do Indonezji więc szansa na spotkanie zmalała prawie do zera. Chociaż nigdy nie mów...
Zoro i Kotlet w śmiesznych czapkach

Dotarłem do mojego hostelu późnym wieczorem i zostałem powitany przez moją ulubioną rececjonistkę. Miała ze mnie przez te wszystkie dni dużo śmiechu, bo wiecznie o coś pytałem. A to o sklep, a to o autobus, a to o Hua Shan. Pod koniec już sama pytała co chcę wiedzieć tym razem. Akurat tego wieczoru nie miałem żadnych pytań. Poprosiłem tylko o klucz. 3999 w górę, tyle samo albo i więcej w dół, do tego niezliczona ilość na szczytach. Myślę, że łącznie miałem za sobą grubo ponad 10 tysięcy pokonanych stopni. Te kilka ostatnich na łóżko piętrowe dopełniły dzieła i padłem jak zabity. 

Kolejny dzień w Xian przeznaczyłem tylko i wyłącznie na odpoczynek. Po Hua Shan naprawdę go potrzebowałem. Pospałem oporowo, posiedziałem w pokoju i posurfowałem po internecie. Po południu ruszyłem się na spacer. Przy okazji chciałem znaleźć miejsce do naprawy mojego aparatu. Nie ma on na tej wyprawie łatwego życia. Wypad do Hua Shan spowodował pęknięcie jednego obiektywu (chyba nawet wiem które schody mogę winić...) i ekstremalne zabrudzenie matrycy. Każde zdjęcie wzbogacone było o kilka kropek i piękny paproch kurzu. Miałem nadzieję, że chińscy elektronicy coś poradzą. Nadzieje okazały się płonne i nikt nie słyszał o takiej usłudze. Może w Chengdu mi się uda. Zakupiłem jedynie klej i wieczorem za  pomocą jego i srebrnej taśmy dokonałem kolejnej inżynierskiej naprawy obiektywu. Jakoś się trzyma. Połaziłem jeszcze zwyczajowo bez celu po mieście i wróciłem do hostelu.

Ostatnie kulinarne cuda w Xian
Tak zakończyła się moja przygoda w tej części Chin. Prawdziwe życie na krawędzi!

3 komentarze:

  1. Jakby tak zamknąć jedno oko, a drugie przymrużyć to Wy nawet tacy podobni do siebie jesteście!

    OdpowiedzUsuń
  2. Najs... Ciekawe czy byś poszedł bez asekuracji po tych deseczkach... ja nie :) Wy autostopowicze to chyba podświadomie nosicie śmiszne czapki, żeby łatwiej było łapać auta :) ale Zorro ma kozackiejszą ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Te czapki to taka psychotechnika trochę. Człowiek w takiej czapce nie mógłby skrzywdzić przecież nawet muchy. Swoją droga ciekawe czy w gipsie da się pokonać ten szlak. Polecasz?

    OdpowiedzUsuń