wtorek, 18 listopada 2014

Mostu się zachciało...

Wyjechałem z Pekinu z samego rana. No dobra. Wyjechałem od mojego hosta z samego rana, a to jakieś 3 godziny różnicy. Autostrada w stronę celu była dokładnie po przeciwnej stronie miasta. Znowu z pomocą przyszła Hitchwiki i dzięki wskazówkom dokładnie wiedziałem jakim metrem i autobusami dostać się na dobre autostopowe miejsce. Około 11 stanąłem wreszcie na bramkach. Tym razem nie było tak różowo. Czekałem 40 minut, później wziął mnie pewien chłopak, ale tylko 10 km i znowu długie czekanie. Autostop w Chinach jest może i łatwy, ale trzeba się nachodzić. Zawsze lepiej stać na wlocie węzła, a wysadzany byłem naturalnie na wylotach. W dodatku są to wędrówki po autostradach w towarzystwie trabiacych na ciebie tirów, więc nie zawsze jest przyjemnie. Tym razem na środku autostrady zatrzymał się wielki autokar. Mając wciąż przyzwyczajenia z Mongolii zacząłem powtarzać, że nie mam pieniędzy i jeżdżę za darmo. Oczywiście zabrali mnie mimo to. Gdy wszedłem do środka trochę się zdziwiłem, bo w autobusie nie było żywej duszy. Tylko dwójka kierowców odwożąca maszynę do domu. Po rozmowach przez translator z lekką pomocą w postaci telefonu do przyjaciela (Liu) dowiedziałem się, że jadą dokładnie w moim kierunku. No właśnie, mój kierunek. Ogólnie był nim Xian, jednak po drodze miałem dwa punkty. Pierwszy z nich to coś, co pewnie nikogo by zainteresowało, ale ja postanowiłem nadrobić te kilkadziesiąt kilometrów dla pewnego mostu. Może nie był specjalnie spektakularny, ale jest najstarszy w Chinach i liczy blisko 1400 lat. Jako, że to moja działka to nie mogłem się oprzeć.  W autokarze rozsiadłem się jak król. Przez chwilę rozważalem drzemkę, ale ryzyko obudzenia się 200km za celem było zbyt duże. Odpaliłem więc film na tablecie i uruchomiłem relaks pełną parą.
Się gra się ma
Kierowcy wysadzili mnie na głównej drodze, od której odbijała mniejsza w stronę mojej miejscowości. Jak zwykle coś. co było małą kropka na mapie okazało się solidnej wielkości miastem. W Chinach naprawdę ciężko o pustkę. Próbowałem łapać stopa już w mieście i faktycznie po chwili się udało. Jechałem z jakimś wariatem, który wyprzedzał na piątego i wręcz taranował rowerzystów. Mnie to odpowiadało, bo zaczynało zachodzić słońce, a zależało mi żeby zobaczyć most jeszcze za dnia. Zostałem wysadzony na skraju kolejnego miasta. Jakiś czas temu zaznaczyłem sobie współrzędne mojego mostu i wynikało, że mam do niego jeszcze jakieś 4 km. Zacząłem sprawny marsz, połączony z, niestety bezskutecznym, stopowaniem. Oczywiście w międzyczasie zapadła całkowita ciemność. Gdy zostało mi może  500 metrów zlitował się jakiś taksówkarz i wziął mnie za darmo. Wysiadłem w miejscu oznaczonym na mapie i... nic. Droga, drzewa, pełno małych domów. 'No toś sobie zobaczył most'. Siadłem zrezygnowany na krawężniku. I wtedy przypomniało mi się, że to oznaczenie na mapie zrobiłem tylko orientacyjnie. 'Przecież będziesz pamiętał, żeby wpisać dokładną lokalizację'. Błąd głupka, nie wiem jak mogło mi to wylecieć z głowy. Odnalazłem zapisane na kartce współrzędne, wklepałem w gpsa i oczywiście pojawiło się miejsce jakieś 10 km w drugą stronę. Wspaniale. Byłem zły, ale na szczęście mogłem być zły tylko na siebie, co zawsze jest lepszą opcją. Uznałem, że przynajmniej postaram się tam dotrzeć (pomimo ciemności była dopiero 18). Zatrzymałem jakiegoś chłopa na trójkołowym motorku i próbowałem uprosić, żeby mnie zabrał. Bardzo chciał pomóc, ale z tego co zrozumiałem chyba bał się, że motorek nie wytrzyma. Zwołał innego - z większym motorkiem i naczepą. Ten z kolei był załadowany po brzegi. Uparł się, że zamówi mi taksówkę. Powtarzałem 'No taxi, no taxi', ale nic to nie dało i za dosłownie 3 minuty taksówka była obok. Byłem w beznadziejnej sytuacji, więc uznałem, że chociaż zapytam ile by mnie to kosztowało. Pan pokazał na palcach pięć. '5 yuanów, czyli 2,50zl. Niezła cena, idę w to!'. Nie jestem całkowitym ortodoksem autostopu. Po prostu z wielu powodów lubię ten sposób podróżowania, ale jak sytuacja tego wymaga to jestem w stanie trochę zapłacić. Pokazywałem kierowcy kolejne skręty według mojej mapy. Gdy dojechaliśmy na miejsce nastąpiła, tak naprawdę pierwsza w mojej podróży,  bardzo nieprzyjemna sytuacja. Najpierw powiem powiem czego wyniknęła. Chińczycy mają całkiem sprytny sposób pokazywania liczb. 1- palec wskazujący, 2 - palec wskazujący i środkowy, 3 - wskazujący, środkowy i serdeczny, 4 - wszystkie bez kciuka, 5 - wszystkie, 6 - kciuk i mały tak, jak symbol telefonu, 7 - wszystkie palce złączone, 8 - wskazujący i kciuk w geście pistoletu (często mylony z dwójką), 9 - wskazujący zgięty w pół i wreszcie 10 - pięść lub skrzyżowane dwa palce wskazujące. O tym wiedziałem i całkiem nieźle się posługiwałem przy zakupach. Bardzo pomocne, gdy w drugiej ręce trzyma się tysiąc rzeczy. Natomiast to, czego nie wiedziałem to, że gest podparty dodatkowymi słowami oznacza pełne dziesiątki. No więc dotarłem wesoło do celu, wyciągnąłem moje 5Y, a pan śmieje mi się twarz. Od razu zrozumiałem nieporozumienie. Powiedziałem, że nie mam więcej, na tyle się umawialiśmy, wcisnąłem mu banknoty i chciałem wysiąść. Zrobiło się bardzo nieciekawie. Taksówkarz wściekł się na żarty. Krzyczał na całą okolicę i wymagał żebym zapłacił. Na szczęście jak zwykle pieniądze miałem pochowane, więc pokazałem mu pusty portfel. Zaczął szarpać za moją torbę na biodrach. Zaczęły się przepychanki. Kierowca postanowił mnie spowrotem wpakować do auta. Nie wiem, gdzie mnie chciał zawieźć ale wolałem nie sprawdzać, więc znowu musiałem siłą mu się wyrwać. Przy okazji oczywiście zebrała się już grupka gapiów. Zgadnijcie czyją trzymali stronę. Gdy zrobiło się naprawdę kryzysowo, uznałem że nie będę się wdawał w bójkę dla kilkunastu złotych. Wyjąłem więc drugi zwitek banknotów. Tym razem było to około 30Y, czyli jakieś 15 zł. Większą gotówkę miałem schowaną dużo głębiej, więc mogłem spokojnie pokazać zawartość wszystkich kieszeni. Chyba uwierzył, że nie mam więcej. Od razu zmienił się w jednego z Chińczyków, których poznałem. Poklepał po ramieniu i jeszcze dał 3Y na drogę. Nie wiem gdzie leży wina, pewnie jak zwykle pośrodku.  W sumie nie mogę go oskarżać o oszustwo. Jeśli faktycznie taka podróż kosztuje 50Y to trudno się dziwić, że nie zadowolił się piecioma. Z drugiej strony dobrze wiedział, że go nie rozumiem. Przy tych przepychankach trochę skoczyła mi adrenalina, więc szybko udałem się w swoją stronę. Most okazał się być spora atrakcją turystyczną i po zmroku był zamknięty. Na szczęście wokół budynków z biletami było trochę zagajników. Udałem się kilkanaście metrów jedną ze ścieżek i rozbiłem namiot dokładnie na jej środku. Nie było innej opcji, bo z jednej strony ograniczał mnie gaj bambusowy, a z drugiej spora rzeka. Miałem nadzieję, że nikt tamtędy nie chodzi w nocy. Ułożyłem się w śpiworze i dla odreagowania wydarzeń znowu puscilem film na tablecie. Przy okazji zdałem sobie sprawę, że ostatni raz rozbijałem namiot na wyspie Olchon w Rosji. Był to oczywiście pretekst do wspomnienia Mojego Miejsca. O 21 już spałem w najlepsze.
Na ścieżce spało mi się super. Przede wszystkim było ciepło, chyba nawet bez mrozu. Generalnie wreszcie zacząłem wkraczac w cieplejsze rejony. Coraz częściej zdejmowalem czapkę (chociaż bez niej chyba spadało moje powodzenie przy autostopie), a raz nawet zdjąłem jedną z warstw ubrań. Jak tak dalej pójdzie to pierwszy raz od Nowosybirska ściągnę kalesony!
Nocleg w gaju bambusowym
Nazajutrz zebrałem się równo ze wschodem słońca, żeby przypadkiem jakiś zabłąkany chińczyk nie trafił na moją kryjówkę. Most otwierali o 8. Mając zapas czasu ruszyłem na poszukiwanie śniadania do wioski. W ulicznej budce za 1,5 zł dostałem trzy sztuki czegoś w stylu dużych pączków i zupę z glutem. Glut był całkiem niezły. Na teren mostu wszedłem jako pierwszy klient. W końcu nikt nie mógł mieć bliższego miejsca do spania. Niestety po raz kolejny chińczycy postanowili całkowicie odnowić zabytek i przeprawa bynajmniej nie wyglądała na starą. Sytuację ratowało to, że oprócz mnie po okolicy kręcili się tylko rybacy więc atmosfera budzącego się dnia była jedyna w swoim rodzaju. Mimo to byłem trochę rozczarowany i biorąc pod uwagę wszystkie przejścia, jakie miałem w drodze tutaj, chyba to miejsce nie było warte zachodu. 
Śniadanie za 1,50 zł

Most o poranku



Złapałem autobus do wioski, która jak zwykle okazała się wielkim miastem, kilka kilometrów marszu i około 10 już siedziałem w samochodzie. Oczywiście czyimś. Rozważałem czy próbować dostać się tego samego dnia do Xian, czy może podzielić tą trasę na dwa dni. Ostatecznie wybór padł na nocleg w małym miasteczku Pingyao po drodze. Tempo wydarzeń w Chinach zaczynało mnie trochę męczyć - musiałem zwolnić. Dotarłem tam na kilka stopów. Najciekawszy był pan, który po długim słuchaniu techno, przerwał milczenie i zadzwonił do mówiącej po angielsku córki.
- Welcome to China! - Usłyszałem w słuchawce. Po chwili rozmowy i podziękowaniach dla jej taty zapytała mnie o wiek.
- Niedawno stuknęło 25 lat.
- O to szkoda... Ja tylko 20. - Chyba ojciec dobrze mnie zareklamował i miała wobec mnie jakieś plany. Pocieszylem ją, że 5 lat to nie aż taką różnica i ewidentnie poprawił się jej humor. Jeszcze kilka razy ojciec wykręcił do niej numer, aby wymienić się mailami, a nawet adresami domowymi. Nie jestem pewien, ale chyba zaliczyłem chiński romans telefoniczny.

Być może mój przyszły teść
Kolejny kierowca zabrał mnie prosto do Pingyao. Jest to jedna z najstarszych, tak dobrze zachowanych wiosek w Chinach.  Jak większość miejscowości otoczona była ogromnym murem. Po jego przekroczeniu znalazłem się znowu w innym świecie. Małe uliczki, stragany, lampiony i wszechobecne riksze. Oczywiście trzy główne ulice były wypełnione chińskimi pamiątkami i jeszcze bardziej chinskimi turystami, jednak z łatwością można było zgubić się w labiryncie wioski, gdzie nikt się nie zapuszczał. Znalazłem tani hostel, pozbyłem się plecaka i do późnego wieczora krążyłem po okolicy. Na obiad zastosowałem coraz czestszą metodę wrzucenia do translatora słów 'Tu być 10 zł, Ty wybrać najlepsze'. Trafiłem na kurczaka w pysznym sosie. Tym razem jadłem nie na zapas, a 'wstecz'. Tak wyszło, że przez dwa dni drogi, jedynym posiłkiem oprócz kilku ciastek było wspomniane już śniadanie przy moście. Wróciłem do hostelu i kolejne 2 godziny spędziłem na... wrzucaniu na bloga posta z Pekinu. Niestety. W Chinach mam do czynienia z najgorszym internetem, jaki widziałem. Działa wolniej niż modem Telekomunikacji Polskiej z dzieciństwa. Oczywiście strony z końcówką .cn chodzą idealnie, ale po nich nie umiem się poruszać. Z tymi europejskimi jest dużo gorzej. Informatykiem nie jestem, ale prawdopodobnie spowodowane jest to aplikacją, której używam do ominięcia chińskich blokad internetowych. Zabroniony tutaj jest nie tylko Facebook czy YouTube, ale też wszystkie usługi Google, a więc również mój blog. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem uzależniony od tej firmy. Maile, blog, zdjęcia, filmy. Wszystko opiera się na nich. Lubię pisać, ale wrzucanie przez 5 minut jednej fotki i nagminne resetowanie połączenia, mówiąc delikatnie, mnie wkurza. Irytacja rzeczami martwymi, to jedna z rzeczy których nie doświadczam w podróży i już trochę od tego odwykłem. Gdyby jakiś czytający to informatyk miał dla mnie radę, to chętnie skorzystam ;) W hostelu spotkałem też Polaka, podróżującego miesiąc po Chinach. Miło było usłyszeć ojczysty język.
Pingyao.





Mój hostel


Przypadek?
Kolejny dzień w podróży i kolejna pobudka o 6.30. Niestety z hostelu wyszedłem dopiero godzinę później, bo musiałem czekać na właściciela z moją kaucją. Przynajmniej zjadłem w tym czasie owsiankę. Ostatnia pamiątka z Mongolii. W Pingyao nie było komunikacji miejskiej, więc trzy kilometry na autostradę musiałem potraktować jako poranny rozruch. Po drodze wypatrywałem dymiących budek, zwiastujących śniadanie. Tym razem chyba było za wcześnie. Pierwszy transport z bramek okazał krótszy niż myślałem i przyjemne do łapania baramki zamienił w kilkukilometrowy węzeł do przejścia. W dodatku w czasie któregoś biegu do samochodu (niestety prędkość na autostradzie powoduje, że auta stają dobrych kilkadziesiąt metrów za mną) zgubiłem mój autostopowy list. Przezornie miałem drugi, a nawet trzeci. Pech chciał, że na dnie plecaka, co skutkowało całkowitym rozpakowaniem się na poboczu autostrady. Kolejnych kilka samochodów bez większych przeszkod i o 15 byłem w Xian. W dodatku mój ostatni kierowca specjalnie zjechał z autostrady, żeby zawieźć mnie na stację metra. Na bramkach zapłacił blisko 150 zł. Dobrze, że nie przyjechałem tu moją Mazdą... Szczęśliwy zszedłem pod ziemię, aby metrem udać się do najtańszego hostelu znalezionego wcześniej. Dlaczego ostatnio rozbijam się po hostelach, a nie szukam ludzi na CS? Powody są dwa. Aby znaleźć hosta, trzeba poświęcić trochę czasu, a przy tempie tutejszego internetu ten czas mnoży się razy dwa. Drugi powód to ta felerna rejestracja, której dalej nie załatwiłem. Liczyłem, że jakiś hostel wreszcie będzie wiedział o co chodzi. Uprzedzając fakty powiem, że w Xian się udało!

W metrze tradycyjnie wrzuciłem plecak na prześwietlenie, kupiłem bilet i grzecznie zacząłem czekać na pociąg. Po chwili stało się coś dziwnego. Zauważyłem kątem oka, że obsługa metra pokazuje na mnie palcami. Z okolicy zaczeli schodzić się wszyscy strażnicy, aż wreszcie utworzyli wokół mnie krąg i zaczęli odciągać na bok. Podeszła do mnie dziewczyna rozmawiająca po angielsku.
- Proszę pana czy ma pan w plecaku gaz?
- Jaki gaz? W sensie dezodorant? - jak zwykle najpierw metoda na idiotę.
- Nie. Gaz palny. - No jasne, moja przenośna kuchnia...
- Tak, ale tylko taki kempingowy.
- Proszę pokazać.
- Ale jest na samym dnie, musiałbym wyjąć wszystkie rzeczy. Chce się pani tyle czekać?
Pani okazała się nieugięta, więc zacząłem mozolne rozpakowywanie. Na stacji zrobiło się niezłe widowisko, większość ludzi nie wsiadło do odjeżdżającego metra tylko postanowiło obserwować rozwój wydarzeń. Dokopałem się do kartusza z gazem. Pani oglądnęła dokładnie i orzekła 'zabronione'. Jakby nie mogła mi tego powiedzieć od razu. 'Może pan zostawić to tutaj albo skorzystać z autobusu'. Swoją drogą nie wiem czy ludzie w autobusach są uważani za gorszych, że ich można wysadzić w powietrze? Mimo wszystko pani była bardzo miła. Przepraszała mnie kilka razy i powtarzała, że takie są przepisy. Ochroniarzom również zrobiło się chyba żal i w ramach rekompensaty zaczęli pomagać pakować mi moje brudne gacie i ubrania do plecaka. Na koniec oddali mi 3Y za bilet i oddelegowali najmłodszego stażem do odprowadzenia mnie na przystanek. Mówiłem już, że to uczynny naród? Niestety autobus był kawał drogi od stacji metra, więc czekał mnie kolejny tego dnia długi marsz. Później jazda wśród wyklinania na mój plecak (ile on się biedny nasłucha w tej podróży...), szybkie szukanie hostelu, lekkie stargowanie ceny i już leżałem wyłożony na piętrowym łóżku. Hostel jak na tę cenę wręcz ekskluzywny. Drzwi na kartę, winda i wystrój z antyków chińskich. 
Włości Kotleta



Dziwne...

Odpoczywałem tak kilka godzin, jedząc zupkę chińską, ciastka i szukając w internecie informacji o kilku rzeczach, które chciałem zrobić w okolicy tego miasta. Wreszcie uznałem, że dosyć tej laby i z racji niedzieli ruszyłem w stronę katolickiego kościoła. Droga prowadziła przez dzielnicę muzułmańską. Nie jestem mocny z historii i nie wiedziałem, że w Chinach spotyka się tak wiele kultur. Odżyły wspomnienia sprzed pół roku z odwiedzonego Bliskiego Wschodu. Muzułmanie zawsze wprowadzą swoją atmosferę w postaci ubiorów, przesiadywania w knajpach na ulicach i popijania herbaty z charakterystycznych szklankach. Ja jednak kierowałem się w stronę centrum swojej wiary. Było po 19 i nie liczyłem na mszę, jednak Chiny znowu mnie zaskoczyły. Ostatnia z czterech mszy była właśnie o 19, a kościół łącznie z placem wypchany był po brzegi. Jak widać Kościół w Chinach trzyma się całkiem nieźle.
Podczas powrotu zasiadłem w jednej z ulicznych 'restauracji'. Jedynym punktem wspólnym z restauracjami w Europie było to, że tu i tu się jadło. Jeden z chłopaków smażył dla mnie danie w woku, a inny nalał mi ze zbiorczej butelki oranżady. Kuchnia znajdowała się na chodniku, natomiast ja siadłem przy prowizorycznym stoliku na poboczu drogi. Kucharz wprawnie gotował na 'turbopiecu'. To moja nazwa na powszechne tu piece węglowe, które na dole zamontowane mają dmuchawy. Dają one niesamowicie intensywny płomień niezbędny do używania woka. Po kilku minutach dostałem ogromną porcję nudli (nie mylić z makaronem, ani zupką chinska) z warzywami i mięsem podane na talerzu zawiniętym w reklamówke, żeby później nie trzeba myć. Ktoś po drodze wspominał mi, że w Xianie jest bardzo dobre jedzenie. Jednak to, co dostałem na talerzu to było istne niebo w gębie. Naprawdę od bardzo dawna nie jadłem czegoś tak przepysznego. Głębia smaku, idealny dobór warzyw i sporo ostrych przypraw. Nie było jednak ekstremalnie ostre. I dobrze, bo pewnie chilli zabiłoby inne smaki, ale i tak ciągle czekam na danie, które wypali mi wnętrzności. Za całość razem z oranżadą zapłaciłem około 6 zł. Widziałem już, gdzie się będę stołował w czasie pobytu w tym mieście. Całkowicie syty udałem się do hostelu, gdzie spotkałem współlokatorów z Chin i Tajwanu. Swoją drogą Tajwańczycy chyba lubią podróże - spotykam ich naprawdę sporo.
Xian nocą


Turbopiec

Właśnie robi się moje najlepsze danie w podrozy

Delicje za 6 zł


Dentysta? A czego tu się wstydzić?
Drugiego dnia w Xianie udałem się do Terakotowej Armii, czyli jednej z większej atrakcji Chin. Jeśli ktoś nie słyszał, spieszę z wyjaśnieniem. Będzie też trochę historii, więc nieodpornym zaleca się przeskoczenie akapitu. Dawno, dawno temu żył sobie pewien cesarz. Pod koniec życia uznał, że chce podbić również zaświaty po śmierci. Kazał więc zbudować armię, która przetrwa wieki. Inne źródła mówią, że cesarz był strachliwy i chciał mieć obronę, gdy zakończy żywot, ale Chińczycy wolą tą pierwszą wersję. Wyrzeźbiono więc tysiące żołnierzy z kamienia. Nie zapomniano również o koniach i wszelkiej broni. Na koniec zamknięto ich w grobowcu, gdzie spędzili ponad dwa tysiące lat. I wtem Roku Pańskiego 1976 dwójka wieśniaków postanowiła wykopać sobie studnię. Po kilkunastu metrach natrafili na głowę żołnierza, później korpus i wreszcie konia. Podrapali się po głowach i zawiadomili władze. Tak właśnie odkryto Terakotową Armię. Znalezisko jest więc stosunkowo młode. Do dzisiaj odkopano blisko 7 tysięcy skalnych wojowników, jednak archeologowie cały czas pracują. Żołnierze znajdują się w różnych miejscach, w zależności od rangi. Mają swoich generałów, stopnie wojskowe, broń, a kawaleria - konie. Co najciekawsze, nie znaleziono dwóch identycznych posągów. Każdy ma unikalną twarz, wzrost i posturę.
Miejsce znajduje się na liście UNESCO, więc liczyłem się zarówno z wysokimi cenami, jak i dzikimi tłumami. Pozytywne zaskoczenie w obydwu kwestiach. Po raz kolejny zadziałała moja karta Euro26 dając mi jako studentowi 50% zniżki. Ludzi było sporo, ale nie były to tłumy rodem z Zakazanego Miasta. Kolejny raz blogosławiłem, że odbywam moją podróż poza szczytem sezonu. Armia robi wrażenie przede wszystkim ogromem. Największy hangar z powodzeniem mógłby pomieścić samoloty. Spędziłem tam prawie dwie godziny, szukając miejsc przy barierkach najmniej obleganych przez ludzi. Na koniec jeszcze zjadłem paczkę ciastek i znowu zadumałem się nad tymi, którzy musieli te wspaniałości stworzyć. Kolejni niewolnicy, pewnie niejednokrotnie płacący własnym życiem. Tak to chyba niestety bywa, że wiele pięknych zabytków, którymi się zachwycamy ma na sobie sporo ludzkiej krwi.
Logo drożyzny i tłumów

Terakotowa Armia

Kotlet i ludziki z kamienia


Tym razem z zadumy wyrwała mnie kończąca się paczka ciastek. Złapałem więc autobus i po godzinie byłem w Xianie. Odwiedziłem jeszcze park pełen wesołych skośnookich tańczących, grających w gry i ogólnie cieszących się z życia. Później wróciłem do hostelu, odpocząłem trochę, posurfowałem po internecie, a wieczorem ruszyłem na kolejne przepyszne danie w 'mojej knajpie'. Najadłem się na zapas i wróciłem porządnie wyspać. Po drodze zrobiłem zapasy jedzenia na dwa dni. Spakowałem też plecak, ale tym razem miałem zamiar zostawić go w hostelu. Chciałem tam wrócić. Jeśli mój plan wypali to te dwa dni spędzę w pewnym miejscu poza Xian. Miejmy nadzieję, że będzie to przygoda na miarę kolejnego posta :)


7 komentarzy:

  1. Siedzę w pracy i przez Ciebie zgłodniałem.
    ehh...

    OdpowiedzUsuń
  2. Faktycznie robisz smaki - polskiego chińczyka lubie a pewnie nawet w 1% nie tak dobry - dla tych dań z turbopieca chyba się kiedyś wybiorę ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Złamałem nogę i jeszcze nie mam mocy przeczytać nowego posta. o!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a cożeś robił? Ja tydzień temu skręciłem staw skokowy wstając z fotela (serio!)

      Usuń
    2. A cholera wie. Stanąłem źle w niedzielę, albo ktoś stanął na mojej stopie i zaczęła mnie boleć. W poniedziałek poszedłem spokojnie do pracy, ale jak wracałem to uznałem, że boli na tyle, że może wejdę po drodze do wojskowego na SOR na rentgen. Po prześwietleniu okazało się, że kiedyś miałem już złamaną, chyba źle zrośniętą kość śródstopia i do tego skręcone coś tam, nawet o tym nie wiedząc. Prawdą jest, że czułem ból od czasu do czasu (głównie na długich spacerach, w górach etc.), ale w sumie nie lubię się trząść nad własnym zdrowiem i zwalałem wszystko na płaskostopie i wkładki ortopedyczne (kiedy ich nie noszę czasem bolą mnie kolana). Niedzielny "wypadek" po prostu wywołał odnowienie urazu. Efekt jest taki, że wsadzili mnie w gips. Byłoby spoko, ale się przeziębiłem/mam grypę i bóle mięśniowe trochę utrudniają poruszanie się, nawet o kulach (a kicać jak zając już trochę strach, bo raz mi już coś chrupnęło). Takie rzeczy.

      Usuń
  4. Znalazłem moc i przeczytałem! Jak zwykle nie żałuję! Swoją drogą ciekawe czy w Polsce przyjęłyby się takie plakietki nad pisuarami (że są często potrzebne chyba nie muszę mówić). Zastanawia mnie tylko ta mapa świata. Czy bardziej nielubiane państwa mają dobrany kolor mórz, czy po prostu obowiązująca w Chinach wersją mapy politycznej świata zakłada trochę więcej zbiorników wodnych na kuli ziemskiej, niż dla reszty świata?

    OdpowiedzUsuń
  5. Uuu :/ niefajnie.

    Ale swoją drogą fajny kontrast. Kotlet przemierzył X km w nieznanych stronach a my połamaliśmy nogi "źle stając". hehe

    OdpowiedzUsuń