sobota, 1 listopada 2014

Kotlet z konia

Farma przy wszystkich swoich niepodważalnych zaletach miała jeden minus - nie leżała bezpośrednio nad jeziorem Khovsgol. Koniecznie chciałem je zobaczyć, więc po powrocie do wioski bynajmniej nie skierowałem się w stronę Ułan Bator. Zachęcony swoją szaleńczą jazdą na nieosiodłanym koniu, uznałem że fajnie by było dotrzeć nad jezioro na grzbiecie takiego czworonoga. Zadzwoniłem wcześniej z jurtowego telefonu do Bayra i dowiedziałem się, że niedługo na taką dwudniowa wycieczkę rusza trzyosobowa grupka z Hatgal. Nie chciałem jechać sam, więc podpięcie się pod nich bardzo mi odpowiadało. Dodatkowo obniżyło to koszty przewodnika, którego trzeba ze sobą wziąć na wyprawę. Trzy osoby, z którymi miałem wyruszyć okazały się być wesołym Koreańczykami. Imion nie zdołałem zapamiętać, ale w każdym razie było dwóch chłopaków i dziewczyna. Pracowali w Mongolii w ramach wolontariatu i postanowili sobie zrobić kilka dni wolnego. Pierwszy duży plus - mówili po mongolsku, więc byli dobrym połączeniem z mongolskim przewodnikiem. 

W pierwszy dzień wyprawy mieliśmy ruszyć około 11. Konie osiodłane, przewodnik czeka, ja razem z nim, a Koreańczycy dalej krzątają się w jurcie hostelowej. To był pierwszy sygnał, że coś jest z nimi nie tak. Drugi pojawił się, gdy wreszcie się pojawili z wielkimi plecakami i torbami. Jako, że jechaliśmy na dwa dni osobiście ograniczyłem się do wzięcia śpiwora, pudełka na soczewki i zupki chińskiej. Moi towarzysze chyba wzięli pod uwagę więcej nieprzewidzianych wypadków i każdy z nich miał wielki plecak, a jeden nawet zastąpił go torbą. Nie wiem jak wyobrażał sobie jej transport na koniu, ale ostatecznie ulitował się nad nim przewodnik i jakimś cudem przywiązał ją do pleców. Przed wyruszeniem Bayra, pomimo moich sprzeciwów nakazał mi jeszcze wzięcie mongolskiej szaty na wierzch. 'Nie będziesz żałował'. I faktycznie, znowu okazała się zbawienna. Była moją piątą warstwą, a później żałowałem, że nie wziąłem jeszcze szóstej.
Moi koreańscy przyjaciele
W Europie przed jazdą w lesie na koniu prawdopodobnie musiałbym przejść szereg kursów i kilka godzin nudnej jazdy po zagrodzie. Na szczęście byłem w Azji, co więcej na końcu świata zwanym Mongolią. Dostałem więc konia i polecenie 'Wsiadaj, jedziemy'. Doświadczony 15-minutową jazdą na farmie wiedziałem co robić. 'Czo' i jadymy! Koreańczycy podobno kiedyś już jeździli konno, ale nie było tego zbytnio widać. Na początku wszyscy trochę pokracznie i ostrożnie ruszyliśmy do przodu. Dokształcić się o jeździe konnej jak zwykle postanowiłem dopiero po fakcie, więc teraz garstka informacji z Wikipedii połączona z własnym doświadczeniem. Osoby, które kiedykolwiek miały do czynienia z tymi zwierzętami pewnie będą zniesmaczone moją ignorancją, ale trudno. Koń ma generalnie cztery różne rodzaje chodu. Najwolniejszy - stęp jest zdecydowanie najbardziej komfortowy. Prawie nie trzęsie, siedzi się jak na tronie. Od niego zaczęliśmy i oczywiście stwierdziłem 'Eee, banał, mogę tak tydzień jechać'. Tempo jest jednak wolniejsze nawet od Kotleta, idącego ze swoim kolegą plecakiem. Kłus, czyli szybszy chód, powinien być w encyklopedii pod hasłem 'niewygoda'. Nie dość, że trzęsie jak cholera i podskakujesz jak głupi w siodle to jeszcze po paru kilometrach orientujesz się, że pewna część ciała jest tak obolała i poobcierana, że nie nadaje się nawet do siedzenia, a co dopiero do dalszej jazdy. Pech chciał, że większość wyprawy odbyła się przy użyciu właśnie tego rodzaju chodu. To mały minus, teraz duży plus. Mój koń na szczęście lubił ostrą jazdę. Jednym słowem lubił hasać, więc szybko zyskał ode mnie imię Rafał (jeśli ktoś nie kojarzy to niech wpisze sobie w jutuba Koń Rafał). Generanie chyba przypadlismy sobie do gustu i po kilku godzinach przeszliśmy na wyższy poziom zwany galopem. To jest dopiero frajda! Czułem się jak Legolas, podnosiłem się z siodła, wtulałem w grzywę Rafała, spinałem pięty i gnałem pińcet na godzinę. Zwykle jednak po kilkudziesięciu metrach takiej jazdy musiałem stopować i czekać na resztę. No właśnie. Nie jestem może atletą, ale wskoczenie na konia czy zejście z niego nie sprawiało mi problemów. Moich koreańskich znajomych natomiast mama ewidentnie zwalniała z wf-u. Porównałbym ich do pewnego mojego snowboardowego ucznia, który na polecenie zrobienia dziesięciu przysiadów, zapytał mnie co to jest przysiad. Szczytem komedii było, gdy jednemu z moich konnych towarzyszy przy zsiadaniu została noga w strzemionie. Do dzisiaj żałuję, że nie nagrałem filmiku, gdy Koreańczyk podskakiwał na jednej nodze za przemieszczającym się koniem. Dobra, bez szyderstwa, generalnie skośnoocy przyjaciele byli bardzo sympatyczni. Kończąc temat ujeżdżania konia, jest jeszcze najszybszy chód zwany cwałem, ale do niego nie udało mi się dojść. Ogólnie jednak byłem zachwycony jazdą konną. Nie wiem czy zawsze tak łatwo to przychodzi, czy może Kotlet jest stworzony do siodła, ale byłem z siebie dumny. Na tle grupy też wypadłem nieźle, choć to akurat nie był wyczyn. Niniejszym dopisuje konia do listy 'Zażyczę sobie na następne urodziny'.
Kotlet na koniu

Pierwszy rzut oka na jezioro

Koń Rafał
Co do samej wycieczki to byłem trochę rozczarowany. Początkowo widoki były faktycznie dzikie, jednak przewodnik zaprowadził nas nad jezioro w miejsce, gdzie dociera już cywilizacja. Ludzi co prawda nie było, ale podejrzewam że w lecie trochę turystów się tutaj przewala. Ewidentnie niedługo powstanie tam kolejna wieś typu Listwianka nad Bajkałem. Już teraz prowadzi tu całkiem niezła bita droga, za kilka lat pewnie wyleją asfalt. Mongolski przewodnik, który jechał z nami też nie był typem tubylca, orientujacego się w terenie po ruchu słońca. Wybierał raczej główne leśne ścieżki i co chwilę odpalal sobie papieroska. W pewnym momencie się zgubił. Żeby to chociaż było w jakiejś głuszy, ale nie - bita droga i pełno domów dookoła. Dzielny Mongoł nie poddał się jednak, wyciągnął komórkę i spytał znajomego o drogę. Powiem wprost. Do d... z takim przewodnikiem.




Khovsgol paruje przeciwstawiając się nieublaganej zimie
Nie rozczarowało mnie natomiast samo jezioro. Bardzo przypominało mi Bajkał i oczywiście niezapomniane chwile nad nim spędzone. Mogę się założyć, że tutaj było jeszcze więcej miejsc nietkniętych cywilizacją. Prawdopodobnie wieś, do której doprowadził nas przewodnik jest jedyną osadą nad jeziorem. Tak, czy inaczej dotarliśmy do jurty, która ewidentnie służy tylko jako nocleg dla turystów i zaczęliśmy leczyć obolałe części ciała. Torby moich nowych przyjaciół okazały się być w duzej mierze wypełnione przekąskami, na co nie ukrywam nie narzekałem. Następnie dosyć szybko zapadliśmy w sen. Oczywiście żaden z Koreańczyków nie wpadł na to, żeby podtrzymywać ogień w piecu przez noc. Mi specjalnie na tym nie zależało, ponieważ miałem ciepły śpiwór, jednak ich miny o poranku wskazywały, że w nocy temperatura spadła grubo poniżej zera. Drugiego dnia mój zadek ewidentnie zaczął się przyzwyczajać do konnych doświadczeń. Wracaliśmy też dużo ciekawszą drogą nad jeziorem. Na koniec dałem się ponieść ułańskiej fantazji i mając Hatgal w zasięgu wzroku, pognałem ile fabryka dała. Rafał chyba tylko na to czekał, więc nawet nie trzeba było go specjalnie zachęcać do tej szarży. Ogólnie całą wyprawę zaliczyłem do niesamowicie udanych. Zawdzięczałem to jednak zakochaniu się w galopie i wspaniałym widokom. Sama organizacja trąciła trochę komerchą pod bogatych jewropejczyjków.
Kotlet, koń i jezioro

Spocony Rafał po szaleńczej jeździe
Resztę dnia spędziłem na poszukiwaniach sklepu z czymś, co mógłbym uznać za obiad. Ostatecznie zakupiłem leczo warzywne prosto z Polski i odgrzałem je na jurtowym piecyku. Wpadłem w trochę melancholijny nastrój, gdyż miała to być moja ostatnia noc spędzona w jurcie. Chociaż oczywiście nigdy nic nie wiadomo... Rozważałem przez chwilę powrót na farmę na kilka dni, jednak po przeliczeniu czasu ostatecznie postanowiłem skierować się do UB. Napisałem do Jasona, że będę za kilka dni, dorzuciłem do pieca i napawałem się ostatnim noclegiem w okrągłym domku.
Następnego dnia umówiłem się z Bayarem, że za drobną opłatą jego brat zabierze mnie do Moron. Pokonanie tych 100km autostopem graniczyło z cudem, gdyż ruch ograniczał się praktycznie tylko do płatnych autobusów. W Moron zrobiłem mini zakupy na niewiadomo-jak-długą drogę i ruszyłem na główną trasę. Stanąłem tam, wciągnąłem świeże powietrze z dużą domieszką pyłu stepowego, zagryzłem orzeszki kupione na coś w stylu śniadanio-obiad, oparłem plecak o przydrożny znak i po raz kolejny poczułem to Coś. Po dwóch tygodniach przerwy znowu byłem w drodze! Nie wiadomo było gdzie uda mi się dojechać, czy w ogóle gdzieś dzisiaj dojadę, gdzie spędzę kolejną noc i jakich nowych ludzi poznam. Poczułem się najprościej mówiąc szczęśliwy. Popatrzyłem na nadjeżdżający samochód, uśmiechnąłem się i wystawiłem kciuk do góry.

7 komentarzy:

  1. Zrobimy zrzute i kupimy Ci na urodziny, bedziesz hasał po Krakowie :D - swoją drogą to ostatnio widywałem jakiegoś hipstera z 2 koniami pod Forum. Niezła stylóweczka w tym płaszczu :p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Look jest owocem wielu godzin u stylisty, to nie przychodzi tak latwo,,, Wiec dzieki za docenienie ;)

      Usuń
  2. jakbyś jeszcze kiedyś miał jeździć 'niewygodą' to sobie o anglezowaniu poczytaj wcześniej, obaj z koniem będziecie bardziej zadowoleni ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezle! Pod Twoim wplywem przeszedlem pierwsza lekcje z internetowego konnego samouczka :P

      Usuń
  3. No jurtę i Konia Ci kupimy. I wdzianko też. I wszystko. Zostaniesz krakowskim Mongołem. "Siedzę na koniu."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tutaj konia mozna kupic za okolo 500zl ale obawiam sie ze w Polsce ceny moga byc wygorowane :P swoja droga to niezly pomysl na biznes, rozlozyc jurte gdzies na bloniach, serwowac dania z kozy i przejazdzki na Rafale. Jesli ktos mi go nie podprowadzi to po powrocie chyba wprowadze to w zycie ;)

      Usuń