wtorek, 25 listopada 2014

Trzęsienie Ziemi w Chengdu

Wyjazd z Xian odbywał się według stałego już schematu ucieczek z wielkich miast. Zebrałem się rano z hostelu, pożegnałem z moją ulubioną recepcjonistką i wpakowałem do metra. Tym razem trochę inaczej ułożyłem plecak na taśmie z rentgenem, mając nadzieję, że moja butla gazowa nie zostanie wykryta. Czułem się trochę jak przemytnik, gdy szybko zabrałem plecak z taśmy i żwawym krokiem skierowałem do wagonu. Udało się. Mogłem w spokoju wysadzić metro w powietrze. Z Zoro umówiłem się na jednej ze stacji. Wspólnie udaliśmy się na śniadanie, a później na długą podróż autobusem aż pod same bramki autostrady. No i tu się zaczęło. Myślałem, że autostop z kimś lokalnym będzie super łatwy i cieszyłem się z tego pomysłu. Tymczasem jedynym plusem było, to że Zoro był naprawdę sympatycznym kompanem i bardzo się polubiliśmy. Cała reszta to niestety jedno wielkie utrudnienie. Myślałem, że moje metody stopu w Chinach nie są oryginalne i wszyscy robią to podobnie. Europejczycy może tak, ale na pewno nie Chińczycy. Nie wiem jak Zoro przemieszczał się do tej pory, ale musiało mu to zajmować ogromnie dużo czasu. Po pierwsze pytaliśmy o podwózkę tylko samochody z rejonu Chengdu (Zoro nauczył mnie rozpoznawać tablice). Po drugie staliśmy przed bramkami, bo stanie na autostradzie jest 'przecież nielegalne'. Po trzecie mój nowy przyjaciel, gdy akurat nie było samochodów do Chengdu, grzecznie czekał na boku z wyciągniętym kciukiem. Do tego jego zdolności perswazji nie były rewelacyjne, bo gdy już ktoś się zatrzymał to nie udawało mu się go przekonać do wzięcia nas. Spędziliśmy na bramkach prawie godzinę. Jako że zależało mi na pokonaniu tych 750 km w jeden dzień, w końcu wziąłem sprawy w swoje ręce. Europejska uroda i moja magiczna kartka działały cuda. Dosłownie po chwili byliśmy w trasie. Co prawda bliski transport, ale zawsze coś. Na kolejnym węźle - kolejne utrudnienia. Zawsze wrzeszczę wniebogłosy, gdy samochód zjeżdża z autostrady i każę się wysadzić na skrzyżowaniu. Chińczycy oczywiście nigdy nie chcą tego robić, bo wiedzą że chodzenie po autostradzie jest nielegalne. W obliczu krzyków zawsze jednak ustępują. Zoro natomiast grzecznie przystał na zjazd z autostrady i zostaliśmy wyrzuceni dopiero na pustych bramkach. Zarządziłem stopowanie 'po mojemu' i powrót na autostradę. Jak na złość napatoczyła się policja. Spotykałem ich wiele razy, zawsze załatwiałem sprawę uśmiechem i machaniem rękami w geście 'nic nie rozumiem, nie wiem o co chodzi'. Nigdy nie robili mi problemów. Gdy zobaczyli jednak Chińczyka kazali nam zawrócić i zostać na bramkach. Utknęliśmy znowu na długie minuty. Kolejny kierowca miał być super strzałem kilkaset kilometrów, ale po zaledwie kilkunastu dostał telefon, że musi wracać. Wylądowaliśmy w najgorszym możliwym miejscu, czyli na wąskiej autostradzie przez góry, gdzie samochody zauważały nas w ostatniej chwili. Zlitował się tirowiec, z którym pokonaliśmy około 200km górzystej autostrady. Swoją drogą góry były przeogromne. Trasa składała się z niezliczonej ilości tuneli i wiaduktów. Najdłuższy tunel miał 16 km i poprzedzony był tabliczką, że będziemy się przemieszczać pod naturalnymi siedliskami pand. Tereny faktycznie wyglądały coraz bardziej zielono i egzotycznie.
Zoro na tle pandowisk

Po przedarciu się przez pandowiska, za moją radą wysiedliśmy na pierwszej stacji. Zrobiłem się już na tyle wybredny i pewny autostopowego transportu, że czasem gdy kierowca jedzie za wolno, wysiadam wcześniej i łapię coś szybszego. Możecie mnie uważać uważać za bubka, ale czasem się po prostu trochę spieszy. Na stacji zrobiliśmy krótki postój na ciastka (tutaj nasze zwyczaje autostopowe się pokrywały) i zaczęliśmy znowu łapać. Chciała nam pomóc miła rodzinka, ale była ich w aucie czwórka. Jedną osobę zawsze gdzieś się dopcha, ale dwie... Zoro nalegał, żebym jechał sam. Nie byłem aż tak zaślepiony chęcią dojazdu do Chengdu, żeby zostawić kompana na drodze. Pomimo, że było trudniej to ten jeden odcinek mieliśmy pokonać razem. Znowu zmieniliśmy metody na kotletowe i ordynarnie wyszliśmy na autostradę wymachując do każdego samochodu. Ok, nie każdego. Muszę się przyznać, że do tych najwolniejszych nie macham. Mówiłem już że w Chinach się rozleniwiłem. Po jakimś czasie siedzieliśmy w samochodzie prosto do Chengdu. Kierowca wyglądał na bardzo miłego i pewnie gdybym był sam to takim by pozostał. Rozmawianie zostawiłem Zoro, a sam rozsiadłem się na tylnim siedzeniu. Po jakimś czasie okazało się, że mój kompan poszedł na jakiś dziwny układ. Mieliśmy zostać podwiezieni do celu, ale kierowca chciał żeby mu postawić obiad. Sam w życiu bym na coś takiego nie poszedł. Oczywiście gdy ktoś mnie zaprasza to z grzeczności proponuję zapłacenie za oboje, ale to wychodzi ode mnie. Jeśli kierowca stawia mi jakieś warunki finansowe to zazwyczaj grzecznie dziękuję i wysiadam. Po zatrzymaniu na rzeczony obiad kierowca zaczął oczywiście wymyślać niestworzone dania i zamawiać ile wlezie. Rachunek urósł do niebotycznych rozmiarów. Koniec końców, pomimo lekkiego wkurzenia, chciałem podzielić go z Zoro na dwójkę. Jakby nie patrzeć tkwiliśmy w tym razem razem. Zoro jednak uparł się że zapłaci sam. Byłem nieustępliwy, bo wiedziałem że też ma ciasny budżet ale nie udało mu się tego wyperswadować. Jedynym plusem obiadu było to, że poczułem że przekroczyliśmy granicę Syczuanu - regionu znanego z piekielnie ostrego jedzenia. Każdy kęs wypalał usta, przełyk i żołądek. Dosłownie czuć było aktualne jego położenie we własnym ciele. Aż do samego końca. Byłem kulinarnie usatysfakcjonowany.
Piekło w gębie i nie tylko
Na obwodnicę Chengdu dojechaliśmy o 1 w nocy. Do tej pory moi kierowcy zawsze byli niesamowicie mili i specjalnie wjeżdżali do miasta, żeby podrzucić mnie na metro. Tym razem nie było tak kolorowo i Chińczyk zostawił nas na węźle autostradowym. Do centrum mieliśmy jakieś 15 km. Tu kolejny minus wspólnego stopa. W nocy ludzie widząc samotnego człowieka często się zatrzymują z litości i dlatego czasami udawało mi się znaleźć transport po ciemku. Widząc dwóch chłopów machających na poboczu nikt przy zdrowych zmysłach nie zatrzyma samochodu. Sam chyba bym się bał. Nasza sytuacja była więc beznadziejna. Mieliśmy opcję rozbić namiot albo iść 3 km do bramek autostradowych. Jako, że nie chcieliśmy się poddawać będąc tak blisko, zaryzykowalismy długi marsz. Opłacało się. Na bramkach po 3 minutach używania mojej magicznej kartki znaleźliśmy dobrego człowieka, który nie tylko nas zabrał do centrum, ale i pod dokładne adresy. Mnie do mojego hosta, a Zoro do jego hostelu. O drugiej w nocy byłem już w nowym, gościnnym łóżku.
Dlaczego ten autostopowy dzień był taki trudny? W sumie można by powiedzieć, że po prostu mieliśmy pecha i trafiliśmy n niezbyt uczynnych kierowców. Ja jednak wysnułbym trochę bardziej śmiały wniosek. Wydaje mi się, że ta chińska życzliwość, której doświadczam na każdym kroku, jest skierowana tylko do obcokrajowców. Czytaj, Europejczyków. W relacjach pomiędzy sobą Chińczycy nie są już tak otwarci i uczynni. Mogę się mylić, ale kolejne kilka dni spędzonych w Chengdu jak najbardziej potwierdziło tą tezę.
Moim nowym hostem był Marek. Imię rodzime, bo i host z naszego pięknego kraju nad Wisłą. Zazwyczaj na CS szukam lokalnych, żeby lepiej poznać dany kraj, kulturę i zwyczaje. Według mnie to istota Couchsurfingu. Jednak po dwóch miesiącach podróży zwyczajnie zatęskniłem za polską mentalnością i i ojczystym językiem. Trafiłem idealnie. Marek po studiach inżynierskich wyjechał na staż do Chin i tak mu się spodobało, że na razie nie planuje wracać. Mimo to zdecydowanie nie przejął jeszcze wszystkich szalonych cech Chińczyków. Potrafił mi je natomiast dokładnie przedstawić, a czasem nawet wyjaśnić ich przyczyny.
Pierwszy dzień w nowym mieście jak zwykle poświęciłem na leniwe spacery i ogólny rzut oka na okolicę. Przeszedłem się więc do tak zwanego People's Park, gdzie mieszkańcy radośnie spędzali czas na spiewach, tańcach i Tai Chi. Odwiedziłem też świątynię buddyjską. Trochę steskniłem się za tą religią po przerwie w postaci północno - wschodnich Chin. Poświęciłem też trochę czasu na poszukiwaniach aptek i sklepów fotograficznych. Co mają ze sobą wspólnego? Otóż wspominałem ostatnio o zabrudzeniu matrycy mojego aparatu. Szybko nadeszła pomoc (dzięki Bartek!) i już znałem domowy sposób na jej oczyszczenie. Poszukiwałem specjalnej gruszki do przedmuchiwania matryc. Jak łatwo sobie wyobrazić ten profesjonalny sprzęt można zastąpić zwykłą gruszką do lewatywy. Wchodziłem więc do aptek (Tutaj właściwie to są bardziej sklepy zielarskie. Jak to mówi Marek, jeśli pójdziesz w Chinach do lekarza z jakimkolwiek schorzeniem to każe Ci pić ciepłą wodę jako remedium na wszystko. 'Złamałem nogę... Tak, tak, proszę pić ciepłą wodę'. Podobno autentycznie tak jest. Gdy dotrze tu Ebola Chińczycy zniszczą ją ciepłą wodą). Tak czy inaczej nie poddałem sie i uparcie pytałem o lewatywę, posługując się profesjonalnym rysunkiem. Sprzedawczynie miały przeze mnie solidną dawkę śmiechu. Ostatecznie znalazłem profesjonalny przyrząd w sklepie Nikona i udało się pozbyć wrednych farfocli z każdego zdjęcia.
Profesjonalny rysunek ilustrujący lewatywę
Tak na marginesie. Wreszcie zrobiło się ciepło! Po przekroczeniu ogromnych gór z Pandami temperatura skoczyła o dobrych kilka stopni. Pod tym względem moja podróż jest zaskakująca. Wyjeżdżałem z Polski w aurze praktycznie letniej. Później przyszła szybka jesień na zachodniej Syberii. Całą Buriację (pierwsze śnieżyce) i większość Mongolii zmagałem się z mrozami i zimową atmosferą. W Pekinie przywitało mnie na powrót coś w stylu późnej jesieni. Teraz natomiast doświadczam przełomu lata i jesieni. Myślę, że już niebawem będę napawał się latem, jednak jeśli plany wypalą to po drodze wrócę jeszcze na chwilę do zimy. Zupełnie jakbym cofał się w czasie. Do tego ciągłe zmiany czasu i zachodów Słońca. Można dostać zawrotu głowy. Tak czy inaczej w Chengdu wreszcie stało się to, na co czekałem od dawna. Po ponad dwóch miesiącach zdjąłem kalesony! Czułem się trochę jakbym chodził po mieście nago. Cóż to była za wolność!
Lato w pełni!
Teraz o tajemniczym tytule postu. Pewnie myślicie, że znowu jakaś głęboka metafora na siłę wymyślona przez Kotleta. Nic z tych rzeczy. W Chengdu pierwszy raz w życiu przeżyłem prawdziwe trzęsienie ziemi. Gdy spokojnie łaziłem sobie po mieście, nagle dostałem smsa od Marka: 'Poczułeś trzęsienie ziemi?'. Teraz muszę Wam się do czegoś przyznać. Nie poczułem. Kompletnie nic. Trzęsienie jednak było autentyczne, potwierdzone internetem. W Tybecie było 6,5 stopnia w skali Richtera, a do Chengdu doszły tylko wstrząsy wtórne. Marek siedział wtedy w biurze na dziewiątym piętrze co zwiększyło drgania i przestraszyło go nie na żarty. Dla Chińczyków nie było to wielkie wydarzenie, jeden z kolegów Marka w momencie wstrząsów wysłał mu smsa 'Watch out! Earthquake!'. Skoro myślał w tym momencie o pisaniu smsów to chyba nie był specjalnie przerażony. Tak czy inaczej ziemia pod Kotletem się zatrzęsła!
Wieczorem zjedliśmy obfitą kolację z Syczuańskich przysmaków zapitych chińskim piwem i Marek zaproponował wspólną imprezę. Mówił, że nie będę żałował. Oczywiście się zgodziłem. Uznaliśmy, że trzeba mnie wcześniej doprowadzić do porządku. Mój host pożyczył mi o trzy rozmiary za dużą koszulę, a w drodze do centrum zaprowadził do fryzjera. Już od jakiegoś czasu o tym myślałem, ale nie miałem odwagi zdać się na łaskę translatora w tłumaczeniu. Marek oczywiście był pomocny, ale równocześnie nie szczędził sobie żartów typu 'Tak, tak powiedziałem mu że całość na zero, a z tyłu wycięta sfastyka'. Chiński fryzjer po dokładnym myciu i suszeniu włosów, przystąpił do cięcia z iście zegarmistrzowską precyzją. Starał się jakbym był jego pierwszym klientem w życiu. Było to preludium wieczoru, po którym poczułem się jak król świata.
Kotlet robi się na bóstwo

 W tle Marek Dowcipniś

Grillek
W dużej części Chin nadal istnieje tak zwany 'kult Białego'. Wiem, że brzmi to dosyć rasistowsko, ale tak jest. Z Markiem poszliśmy do klubu, gdzie podjęli nas jak panów świata. Miejsce przy barze, darmowe drinki do oporu i witanie z każdą szychą. Co oni z tego mają? Prestiż. Jeśli Biały przychodzi do knajpy to znaczy, że jest super dobra. W dodatku Biały od razu przyciąga Chińczyków, którzy chcą mieć w nim przyjaciela, porobić sobie zdjęcia (to tutaj mega popularne) czy po prostu pogapić się na niego. Chińczyk będzie się cieszył, kupował drinki przy barze, a właściciel który sprowadził Białego będzie cieszył się podwójnie, bo zarobki wzrosną wielokrotnie. Brzmi jak średniowiecze, ale to dzieje się w 21. wieku. Na początku miałem trochę wyrzuty sumienia, gdy zamawialiśmy z Markiem czwartą z kolei szklankę najdroższe j whisky z colą, ale z drugiej strony skoro wszyscy są zadowoleni... Atmosfera była trochę sztywna więc zmieniliśmy lokal. Na całej ulicy wręcz prosili nas żebyśmy choć na chwilę weszli do danej knajpy. Marek, jako doświadczony chiński klubowicz, wchodził do każdego miejsca, kiwał głową z dezaprobatą i wychodziliśmy po angielsku. Nie myślcie, że było to niegrzeczne, tu są po prostu takie zwyczaje. Przysiedliśmy jeszcze w kilku miejscach i ostatecznie wylądowalismy w barze bardziej tanecznym. Chińczycy naprawdę umieją się bawić! Do tego można się nieźle dowartościować, gdy każda dziewczyna jest wręcz zafascynowana europejską urodą. Zostaliśmy zaproszeni do jednego stolika i oczywiście obsypani darmowymi piwami, zagryzkami i koszem owoców. W pewnym momencie razem z Markiem opadły nam szczęki. Z głośników doszły nas znajome słowa. Polskie Disco Polo jest hitem nie tylko w polskich klubach. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Prawie 20 tysięcy kilometrów od domu usłyszeć 'piękne' Polskie kawałki. Bezcenne.
Na bogato!
Około pierwszej w nocy uznaliśmy, że trzeba się zbierać. Po drodze jeszcze wstąpiliśmy na chiński uliczny fastfoood otwarty  24h i ekstremalnie zmęczeni tym królewskim wieczorem dotarliśmy do domu. Przyznacie, że imprezowanie zgoła odmienne od polskiego. Gdyby zostać tu dłużej to chyba można by popaść w samouwielbienie.
Następnego dnia z samego rana miałem w planach jechać oglądać pandy. Pod Chengdu jest rezerwat, gdzie można podziwiać te egzotyczne misie. Najlepiej jest jechać tam rano w porze karmienia, gdyż później są one ekstremalnie leniwe i zazwyczaj po prostu śpią. Z wiadomych przyczyn jednak nie udało mi się wstać bladym świtem, więc postanowiłem przedłużyć swój pobyt o jeden dzień i zrobić to kolejnego poranka. Do południa prowadziliśmy z Markiem typowo polskie rozmowy, czyli dokładnie to na co liczyłem. Później on poszedł do pracy, a ja na kolejne eksploracje miasta. Wieczorem kolejne zaspokajanie kubków smakowych i w ten sposób leniwie minął cały dzień. Do Marka przyjechali również inni Couchsurferzy, też z Polski. Asia i Adam podróżują również autostopem, ale wybrali trasę przez Kazachstan i Kirgistan. Z tego powodu tematów do podzielenia się było mnóstwo. Swoją drogą serdecznie polecam www.nanowejdrodzezycia.pl
Syczuanskie przysmaki

Kolejnego poranka wspólnie ruszyliśmy na podziwianie pand. Po dużych przejściach z transportem dotarliśmy na miejsce trochę późno. Okazało się jednak, że pandy leniwe są tylko w lecie, natomiast na jesień wykazują aż za dużo energii. Skakały, łamały bambusy i wcinały co się da. Naprawdę pocieszne zwierzaki. Kolejne leniwe popołudnie w Chengdu, kolejna wyśmienita kolacja za pół darmo i można było się przygotowywać do porannego stopa. Tym razem musiałem zrobić trochę zapasów - nie wiem kiedy będę w jakimkolwiek większym chińskim mieście...
Polska on tour :)

Kotlet i panda

Panda leń

7 komentarzy:

  1. Załóż w Polsce Pandarium. Będziesz miał dwoje stałych kilentów!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kotelt! Przypominam! FMFT! I Twój występ "Cyganeczka Zosia"!
    Może czas wznowić karierę?

    P.S Pamiętaj, że byłem Twoim dźwiękowcem! Jak coś to gotów jestem do współpracy!

    OdpowiedzUsuń
  3. No w końcu się opitoliłeś ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy obiadek był ostrzejszy niż tureckie papryczki? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ale na szczescie nie probowalem go podsmazac tak jak papryczek :P

      Usuń