wtorek, 11 listopada 2014

Chińskie szaleństwo

Rano obudziłem się jeszcze przed budzikiem z jedną myślą. 'Dzisiaj Chiny!' Szybko zjadłem trochę ciastek, zapiłem litrem mleka i byłem gotowy do startu. Granicę mongolsko - chińską otwierają o 8.00. Równo o 7.30 zmierzałem w jej stronę i tak jak się spodziewałem około dwa kilometry przed nią stał już korek samochodów. Każdy identyczny i bynajmniej nie byli to turyści. Dziesiątki Mongołów w swoich jeepach oferowało usługi przewozu przez granicę, której niestety nie dało przekroczyć się pieszo. Ceny od 50 zł wzwyż. Chyba w całym życiu nie powtórzyłem tyle razy słowa 'nie'. Cierpliwie znosiłem wszystkie krzyki, a nawet szarpania mnie przez ludzi zdesperowanych chęcią zarobku. Klapki na oczy i brnąłem w stronę bramek widocznych na horyzoncie. Doszedłem do celu kilka minut przed otwarciem. W momencie, gdy pierwsze auta zostały puszczone byłem świadkiem dantejskich scen. Przepychanki słowne i cielesne, pchanie samochodów zderzakami, odpalanie na pych tych, które nie odpaliły (cała reszta odpalana była na korby) i wreszcie branie na hol tych, które były już kompletnymi trupami. Wszystkie początkowe samochody były pełne, więc nawet nie podchodziłem. Później zacząłem próby zagadywania o darmową podwózkę. Oczywiście jak zwykle śmiech i odwracanie się na pięcie. Nawet gdybym chciał (a nie chciałem) to nie miałem jak zapłacić, bo wszystkie tugruki wydałem na hostel i karton mleka. Powrót kilka kilometrów do bankomatu nie wchodził dla mnie w grę. Uznałem, że się nie poddam tak szybko. 
Granica do Chin o poranku

I znowu w tym tłumie szyderców i ludzi zaślepionych pieniędzmi, przyciągnęło do mnie, niczym magnesem, chyba jedyną bezinteresowną duszę w okolicy. Porównanie może nie najtrafniejsze, bo wychodzi że sam jestem przeciwnym biegunem, jednak już kilka razy przekonałem się, że pozytywnym nastawieniem zawsze wyłowi się kogoś pomocnego. Tym razem okazał się on być strażnikiem celnym.
- Sir, can I help you? - zapytał łamanym angielskim.
- Dzięki Bogu, wreszcie ktoś rozumiejący angielski. Tak! Muszę przekroczyć granicę. To chyba oczywiste. Druga sprawa to, że chcę to zrobić za darmo.
- Uuu... Ale ile pan ma ze sobą?
- 2 dolary i 1000 tugruk (łącznie jakieś 10 zł).
- No to mamy problem.. Dobra, proszę czekać, idę popytać.
Wrócił po 5 minutach z wiadomością, że nikt nie zgodzi się mnie wziąć za mniej niż 50 zl.
- Sorry, sir.
- To nic nie da się zrobić?
- Hmm... No nie wiem, proszę się trzymać mnie, będę próbował.
Od tamtej pory chodziłem za strażnikiem jak cień i przynajmniej miałem spokój od natrętów w samochodach. Tym razem Dobry Człowiek zaatakował autobusy, jadące w innej kolejce. Po kilkunastu minutach wreszcie sie udało.
- Sir, come, come! Here, no pay!
Okazało się, że mój wybawca znalazł mi jedno wolne miejsce w autobusie pełnym Mongołów. Po stokroć dziękując wpakowałem się do środka. Plask! plask! i sklinania pod nosem. To mój plecak znowu obijał wszystkich pasażerów. Ruszyliśmy. Jeszcze przed granicą mongolską zatrzymaliśmy się i zrobiła się jakaś afera. Kierowca nie chciał jechać dalej, pasażerowie zaczęli się burzyć i grozić opuszczeniem pojazdu. Nie wiedziałem o co chodzi, więc siedziałem cicho na jednym z ostatnich siedzeń. W końcu przejechaliśmy te kilkaset metrów. Wszyscy jak szaleni ruszyli do wyjścia. Plask, Plask. Moi towarzysze podróży chyba mnie nie polubili za ten plecak. Razem z tłumem rzuciłem się do budynku odprawy mongolskiej. Rozpaczliwie próbowałem zapamiętać ludzi, żeby mieć później za kim wrócić do autobusu. Nie było to łatwe, bo jak już kiedyś wspominałem, nie mam pamięci do twarzy. Zdałem się na kolory kurtek. Po odstaniu w gigantycznej kolejce dostałem pieczątkę wyjazdową. Żegnaj Mongolio. Wróciłem z tłumem w stronę autobusów. 'To chyba ten...'. Zaglądnąłem do środka. 'Tego nie znam, tego też nie.. Ale ten wygląda znajomo' Usiadłem mając nadzieję, że to mój autobus. Wrócił też kierowca i ku mojemu zdziwieniu zaczął z przodu autobusu pokazywać na mnie i coś krzyczeć. Zachowałem się jak w szkole podczas odpytywania na lekcji polskiego, czyli spuściłem wzrok i udawałem, że mnie nie ma. Kątem oka zobaczyłem, że kierowca zbliża się w moim kierunku. 'Cholera, nie zadziałało. Dokładnie jak w szkole'. Zaczął krzyczeć i pokazywać, że mam wysiąść. Prawdopodobnie znalazł lepszych pasażerów. Wiedziałem, że nie mogę na to pozwolić, gdyż wylądowałbym na Ziemi Niczyjej i byłbym skazany na zabójcze stawki przewoźników. Zacząłem więc strugać wariata. Na każde pokazywanie kierowcy, ze mam wysiąść przytakiwałem, powtarzałem 'okej, okej', głupio sie uśmiechałem i siedziałem dalej. W końcu odpuścił. Szkoda, że na polskim to nie działało. Przejechaliśmy na chińską granicę. Plask, plask. lrytacja pasażerów moją osobą wzrastała. Od razu dało sie zauważyć inny świat. Wielki budynek graniczny, wszędzie marmury i pełno elektroniki. Ustawiłem się w kolejce, równocześnie wypełniając na kolanie kartę imigracyjną. Niestety wyróżniałem się z tłumu i wyhaczył mnie wzrokiem jeden ze strażników. Zażądał paszportu i zaczął przeglądać pieczątki. Znalazł wizę do Azerbejdżanu. Nie spodobało mu się, że nie może przeczytać nazwy. Ruszył gdzieś z moim paszportem, a ja w myśl zasady 'zawsze paszport przy sobie' krok w krok za nim. Znalazł jakiegoś przełożonego i zadał pytanie, które brzmialo jak:
- Nie mamy czasem wojny z jakimś Azerbjonem?
- Bo ja wiem.. Chyba nie.
- Okej, okej.
Paszport został mi zwrócony i wróciłem do kolejki. Po kilku minutach trzymałem już w rękach stronę z dumną pieczątką 'China'. 'No to sie udało!' pomyślałem. Jeszcze niedawno nie mieściło mi się to w głowie. Chiny. Przecież to koniec świata!  Poczułem, że jestem naprawdę kawał drogi od domu... Kto wie? Może jestem pierwszym z rodu Kotlarskich, który dotarł w te rejony? Będę musiał o to zapytać mojego wujka Tadka - specjalistę od drzewa genealogicznego rodziny, którego swoją drogą gorąco pozdrawiam! Po tej krótkiej zadumie wróciłem do mojego autobusu. Plask, plask. Jeszcze tylko kilkaset metrów i byłem w Erenhot, czyli mieście granicznym od strony chińskiej. Ładnie podziękowałem i wysiadłem na dworcu.
Marzenie spełnione

Różnie wyobrażałem sobie Chiny. Czasem myślałem, że będą całkowitą komerchą, a czasem że będą pachniały kadzidełkami i magią rodem z 'Karate Kid'. To co na mnie czekało było pod każdym względem zaskakujące. lnne samochody, inni ludzie, jakieś dziwne trójkołowe motocykle, wszechobecne szlaczki i tłumy Iudzi. Po prostu istna egzotyka. Równocześnle zdawałem sobie sprawe, że to tak naprawdę wioska w porównaniu do innych miast. Spędziłem godzinę na spacerze w kierunku wylotu miasta. Uśmiech nie schodzil mi z twarzy. Wszystko było dla mnie nowe. Dodatkowo czułem juz w powietrzu znajomy zapach. Nadchodziła nowa przygoda.
No to się zaczęło...


Na głównej drodze wyciągnąłem niezbędne atrybuty. Przede wszystkim kilka zdań po chińsku przetłumaczonych jeszcze w Polsce przez uczynną znajomą. Napisałem skąd jadę, gdzie i przede wszystkim, że za darmo. Do tego coś w stylu, że będę wdzięczny za zabranie mnie do miasta napisanego na tabliczce. Nie był to mój autorski, genialny pomysł. Jest to często stosowany sposób na stopowanie w krajach, które nie mają pojęcia co to znaczy. Miałem nadzieję, że wypali. Z niemałym trudem przepisałem na tabliczkę nazwę najbliższego miasta. 'No to zobaczmy co z tego wyjdzie'. Kciuk, uśmiech i tabliczka, czyli wszystko bez zmian. Ruch mały, ale auta zaczęły się zatrzymywać. W pierwszym przeczytali, uśmiechnęli się, ale zwyczajnie nie było miejsca. Drugie chyba było taksowką. W liściku wyraźnie zaznaczyłem 'No taxl, no bus, no train', więc kierowca pokiwał głową i pojechał. Trzeci kierowca ucieszył się jak dziecko i pokazał, żebym wsiadał. Jechał razem z przyjacielem i córką. Wiem to ponieważ komunikacja w Chinach jest dla mnie prostsza niż w Mongolii. Dokladnie tak. Na język chiński działa komórkowy translator, który nie wymaga dostępu do internetu. Na mongolski niestety takiego nie wymyślono. Konwersacja po chińsku opierała się więc na podawaniu sobie komórki i wpisywania kolejnych zdań. Działało. Zadziałało tez kilka końcowych zdań 'podlizywania się' w liście. Napisałem, że chciałbym poznać wspaniałe Chiny i jeszcze wspanialszych ludzi. Dzlęki temu zatrzymywalismy się przy różnych okazjach i byłem wielokrotnie fotografowany. A jakie to okazje? Teoretycznie po stronie chińskiej tez jest pustynia, więc nadal nic nie było. W praktyce chińczycy nie lubią pustki, więc albo stawiali wiatraki albo... plastikowe dinozaury. Pustynia Gobi jest miejscem najbardziej obfitym w znaleziska paleontologiczne na ziemi. Mongołowie nie umieją zrobić z tego pożytku i pewnie jak znajdą jakąś kość dinozaura to rzucą ją psu. Chińczycy natomiast zrobili tutaj wydarzenie medialne. 
Kotlet bawi się kaligrafią

Ciekawe czy zadziała...

Kotlet i dinozaury


Gdy byliśmy już blisko miasta, które miałem na tabliczce, nagle skręciliśmy w polną drogę. Zacząłem krzyczeć, że chcę wysiąść i łapać następny transport. Krzyczałem oczywiście przez translator. Kierowca chciał mnie zabrać do siebie do domu, ponieważ stwierdził, że dzisiaj nie będzie już autobusu do Datong - mojego miasta docelowego. Długie tlumaczenie polepszylo sytuację. Ostatecznie powiedział, że muszę chociaż wpaść na obiad i obiecał, że za pół godziny mnie odwiezie spowrotem na drogę. Głód i chęć poznania Chińczyków wzięły górę. Pokonaliśmy przez pustynię kilkanaście kilometrów. Okazało się, że mój kierowca ma duże ranczo. Pomimo dosyć skromnych warunków przyjął mnie jak króla. Podał owoce, kawę, a po chwili gotowania - miseczkę porządnego obiadu. Do jedzenia oczywiście pałeczki. Całe szczęście, że jeszcze w Rosji poznałem pewnego Koreańczyka, który nauczył mnie ich obsługi. Mimo to śmiechu z Kotleta było co nie miara. Poczęstowano mnie też domową wódką. Gospodarz nalał mi porcję powiedzmy, jak na polskie warunki, średniej wielkości. Wzniosłem więc toast i siup. W momencie, gdy przełknąłem, swoją drogą naprawdę niezły trunek, wszyscy zrobili równocześnie 'Łooooo'. Okazało się że owa porcja była chyba dla całej rodziny. Zaliczyłem więc lekką gafe.  Nie urazili się jednak i przyjęli moją wpadkę ze śmiechem. Mimo to nowej porcji już nie polali. Pewnie bali się, że znowu wypiję wszystko. Po serii wspólnych zdjęć cała trójka zabrała mnie na główną drogę. Pierwsze wrażenie na temat Chińczyków wypadło wspaniale.

Pierwsze pałeczki w Chinach


Pierwszy chiński przyjaciel

Rozmowa przy obiedzie
Zaczynacie się nudzić i uważacie, że to trochę przydługi post? Otóż oznajmiam, iż była dopiero 14 godzina, a dzień miałem naprawdę długi, więc jak zwykle wiedzcie, że nie obrażę się gdy ktoś przerwie :) Zacząłem autostopować dalej. Większość samochodów mnie mijało, choć wszyscy z zaciekawieniem obserwowali. Kilka hamowalo, przyspieszało i znowu hamowało. Jakby nie mogli się zdecydować. Chińczycy naprawdę nie mają bladego pojęcia, że można podróżować w ten sposób. Jeden z samochodow minął mnie, odjechał, zawahał się, po czym na pełnej prędkości cofał z około kilometra. Ciekawość to pierwszy stopień do... zabrania Kotleta. Blisko 200km dalej zostałem wysadzony w centrum miasta, którego nazwę miałem na tabliczce. Nie było szans wytłumaczyć, że chcę jechać z nimi dalej. Byli przekonani, że stamtąd będę dalej jechał autobusem. No cóż. Autostop w mieście to raczej przegrana sprawa, ale pomyślałem że chyba tu panują inne zasady. Poza tym miasteczko nie było metropolią, więc już po kilku minutach wzięło mnie dwóch chłopaków. 
Autostop na chińskiej Gobi

W międzyczasie dwa słowa o moich planach. Generalnie kierowałem się na południe Chin. Założyłem sobie trasę mniej więcej Pekin - Xian - Chengdu. Bez jakiegoś specjalnego powodu. Nie chciałem jechać wybrzeżem, bo uznałem że jest tam miasto na mieście i miałbym dość po kilku dniach. Powiem szczerze, że nie chciało mi się tez spędzać kilku dni nad przewodnikiem i ustalać, że może lepiej byłoby pojechać inną trasą, bo więcej zabytków po drodze. Na trasie, którą wybrałem jest kilka miejsc które chcę odwiedzić. Reszta wyjdzie w praniu. Tak czy inaczej przed Pekinem postanowiłem udać się do Datong. Powód najważniejszy to konieczność rejestracji obcokrajowców w Chinach. Najłatwiej było zostawić to hostelowi, meldując się na jedną noc. W innym wypadku musiałbym udać się na policję i jakoś próbować dogadać. Drugi powód to buddyjskie jaskinie Yangang, które postanowiłem zobaczyć.

Wiecie już czemu akurat taki kierunek, więc wracam do podróży. Moi nowi kierowcy dowieźli mnie do miasta, gdzie zaczęła się cywilizacja. Na mojej mapie nadal była jedna droga, jednak w międzyczasie Chińczycy uznali, że za dużo tej pustki i wybudowali regularne miasto z masą ulic i wieżowcami. Moja mapa niestety nie uwzględniała tych zmian. Wyglądało na to, że chłopaki nie jechali dalej, bo kluczyli po mieście. Niedobrze. Zacząłem gorączkowo pokazywać im na mapie, że chcę się dostać na wylotówke. Na szczęście zrozumieli i podążając za moimi wskazówkami dowiezli mnie w miejsce, gdzie droga rozdzielala się na krajową i autostradę. Była dopiero 17, ale zapadły juz egipskie ciemności. Chyba przegapiłem zmianę czasu w którymś momencie, bo cały czas żyłem przekonaniem, że sciemnia się około 18. Kierowcy pogadali z policjantami, którzy tylko wskazali mi kierunek mojego celu i wsiedli do radiowozu. Stanąłem przy bramkach i zacząłem łapać. Miałem dwa wyjścia. Droga krajowa, którą jechało sporo aut, ale bezpośredniego transportu 200 km do Datong na pewno bym nie złapał. Druga opcja to autostrada, na którą prawie nikt nie wjeżdżal. Z dwojga złego wybrałem krajówkę. Niestety po ciemku Chińczycy chyba zwyczajnie się mnie bali. Przez pół godziny zatrzymało się kilka aut, ale wszyscy pokręcili głową. Byłem delikatnie mówiąc w nie najlepszej sytuacji. 'Myśl!'. Tysiąc rozważanych możliwości, kilkakrotne sprawdzanie mapy i wreszcie podjąłem decyzję. Trzy kilometry dalej był węzeł autostradowy, gdzie moja odnoga łączyła się z większą, bezpośrednią do Datong. Jeśli bym tam dotarł była szansa na złapanie kogoś. Mały problem - trzeba przejść 3 kilometry autostradą pomimo ciemnej nocy. Założyłem odblaski (już myślałem że nigdy się nie przydadzą) i wio! Narzuciłem zabójcze tempo, żeby mieć to szybko za sobą. Po dotarciu na miejsce czekało mnie rozczarowanie. Niestety nie było bramek, a węzeł był nieoświetlony. I jak tu łapać stopa? Zdjąłem jeden odblask i machałem nim samochodom, które zwalniały na ślimacznicy węzła. Kolejne pół godziny i kolejne myśli, że trzeba szukać miejsca na namiot. Na szczęście było to realne, bo po przejechaniu Gobi zrobiło się ewidentnie cieplej. Zapowiadał się nocny mróz, ale zdatny do spania. W pewnym momencie nadjechalo coś wielkości czołgu. Usunąłem się na bok. Czołg okazał się być Hammerem. Minął mnie, po czym kilkadziesiąt metrów dalej zahamowal i zaczął trabic na całego. Dobiegłem do wybawców i zanim zdążyłem podać moją kartkę usłyszałem 'Go, go!'. Wskoczyłem więc na tylne siedzenie i ucieklismy z niezbyt stosownego miejsca do parkowania. Czułem się jak amerykański żołnierz w czasie desantu. Trójka Chińczyków jechała do miasta przed Datong. Ideału nie było, ale i tak miałem dużo szczęścia. Rozmowy przez translator trwały całą podróż. W końcu zaproponowali wspólny obiad w ich mieście. Kusiło mnie, ale uznałem że jeśli dotarłem już tak daleko to pójdę na całość. 

Wysiadłem więc na bramkach i czekałem na kogoś jadącego do Datong. Jeszcze dwa miesiące temu prawdopodobnie czekałbym za bramkami i liczył na czyjąś litość. Jedną z wielu rzeczy, których już zdążyłem się nauczyć to walka o swoje w kryzysowych sytuacjach. W skrócie - tupet. Doskoczylem więc do pierwszego samochodu w czasie, gdy kierowca płacił za autostradę. Bez pytania wepchnąłem mój list przez otwarte okno. Małżeństwo najpierw było przestraszone, ale z każdym czytanym zdaniem uśmiech pojawiał się na ich twarzach, a gdy dotarli do końca, z nieukrywaną radością pokazali tylne siedzenie. Działa!
Jechali prosto do Datong. Uznali też, że podwiozą mnie pod same drzwi hostelu. Po telefonicznych rozmowach z mówiącym po angielsku synem, kazałem się wysadzić w okolicy, gdzie prawdopodobnie był znaleziony przeze mnie kilka dni wcześniej najtańszy hostel. 'W okolicy' bo gdzieś zapodział mi się jego adres. Z tego powodu dzień dla mnie jeszcze się nie kończył... Chodziłem w te i we wte posługując się tylko małą strzałka na mapie w telefonie. Tu kolejny plus dla Chińczyków. Każdy, który choć trochę mówil po angielsku bez moich próśb pytał czy może mi jakoś pomoc. Skorzystałem więc z internetu jednego z nich do znalezienia adresu. Inny wskazał mi mniej więcej kierunek. Kolejny natomiast po prostu zadzwonił od siebie na podany numer. Umówiłem się z sympatycznym chłopakiem z hostelu, że zejdzie po mnie na ulicę. Hostel okazał się być na 22. piętrze wieżowca. Widok zapieral dech w piersiach. Rozsiadłem się wygodnie i zacząłem gadkę z innymi lokatorami. Miałem nadzieję, że to koniec tego zwariowanego dnia.
Zasłużona chińska zupka

Zapłaciłem blisko 50 zł co było zdecydowanie za wysoką ceną na mój budżet, jednak nic tańszego w Datong nie było. Uznałem to za cenę konieczną ze względu na rejestrację. I tu najgorsza niespodzianka dnia. Właścicielka hostelu była niesłychanie zaskoczona faktem rejestracji. Powiedziała, że nigdy w życiu tego nie robiła. Nie ustepowalem i oznajmiłem jej, że po prostu musi to zrobić. Po tu jechałem tu cały szalony dzień. Wtedy wyszło na jaw, że hostel tak naprawdę nie jest zalegalizowany i nie mogą nikomu potwierdzić zameldowania. Wspaniale. Jedyne rozwiązanie jakie zaproponowała to zwrot pieniędzy i poszukiwanie innego miejsca na nocleg. Spakowanie się i wyjście na miasto o północy w poszukiwaniu miejsca do spania?  Nie miałem już na to siły. Marzyłem tylko o chwili snu. Po raz kolejny uznałem więc, że 'jutro coś się wymyśli' i rzuciłem się na piętrowe łóżko dzielone z sympatycznym Tajwanczykiem. To był kolejny dzień, który swoimi trudnościami przebił wszystkie poprzednie i wskoczył na zaszczytne pierwsze miejsce najtrudniejszych dni w mojej podróży. Mimo ogromnego zmęczenia fizycznego od natłoku wydarzeń, czułem się pełny pozytywnego nastawienia. Było to zasługą tych malutkich skośnookich ludzików. Już pierwszego dnia pokazali się z najlepszej strony i podejrzewałem, że mogą okazać się najbardziej uczynnym narodem na mojej drodze. Zasnąłem z myślą 'jeśli tak zwariowany byk pierwszy dzień, to boję się myśleć co będzie dalej...'.

Rano pomimo zmęczenia zebrałem się dosyć wcześnie. Miałem niewielką nadzieję na dotarcie tego samego dnia do Pekinu. Umówiłem się na wspólną wyprawę do buddyjskich jaskiń z kilkoma poznanymi ludźmi w hostelu, jednak jak to czasem bywa, rano ich chęci zmalały i postanowili dłużej pospać. Po szybkim śniadaniu z owsianki i kilku ciastek opuściłem ten lekko ekskluzywny hostel o ciekawej nazwie Fly By Knight. Nawiasem mówiąc miejsce samo w sobie polecam, jednak trzeba się liczyć z tym felernym brakiem możliwości meldunku... Zanim skierowałem się do jaskiń, tradycyjnie chciałem zakupić kartę SIM z internetem. China Mobile było szczęśliwie po drugiej stronie ulicy. Otwarte od 9. Uznałem, że poczekam te pół godziny. Zasiadlem na schodach i obserwowałem uliczny aerobik. Dosyć liczna grupka zażywala porannego ruchu w rytm muzyki i układu z ogromnego telewizora. Każdy mógł się dołączyć na kilka minut w drodze do pracy. Przez chwilę rozważalem tą opcję, ale ostatecznie postanowiłem zostać biernym uczestnikiem. Punkt dziewiąta wkroczyłem do salonu komórkowego. Szybka wymiana zdań i okazało się że filia ta zajmuje się tylko internetową sprzedażą. Chińczyk zostawił biznes koleżance, wyprowadził mnie na zewnątrz, zapakował do samochodu i zawiózł do innego salonu. Coraz bardziej podobało mi się w tym kraju. Po 'rozmowach' w nowym salonie wyniknął kolejny problem. Nie można sprzedawać numerów obcokrajowcom. Próbowałem mojej stałej na takie okazje historii, jak to niedawno kolega był w Chinach i na 100% jest to możliwe. Nie zadziałało. Po raz kolejny przyszedł z pomocą przypadkowy czlowiek. Stał on w kolejce obok, trochę mówił po angielsku i widząc moja zafrasowaną minę zaproponował, że kupi numer na siebie. Było to dla niego ryzyko, ponieważ telefony w Chinach są monitorowane i jak to określił 'nie chciałby wylądować na czarnej liście'. Obiecałem dać znać jak będę wyjeżdżał z Chin, żeby mógł zlikwidować numer i szczęśliwy wyszedłem jako chiński abonent. 


Mój hostel na 22. pierze. Sypialo się w lepszych...

Droga do jaskiń zajęła mi pół godziny autobusem. Na miejscu oczywiście powitały mnie tłumy chińskich turystów. Byłem na to przygotowany. Atrakcje z listy UNESCO zazwyczaj mają to do siebie. Myślę, że jak na tutejsze warunki i tak nie było źle. Poza tym chyba po odludziach Mongolii na jakiś czas moja odporność na turystów się zwiększyła. Omijalem najbardziej zatłoczone miejsca i muszę powiedzieć, że miejsce bardzo mi się spodobało. Gdy nie zwracało się uwagi na tłumy można było poczuć starożytny klimat i buddyjską magię. Dodatkowym atutem była zniżka 50% dla studentów (nawet takich udawanych jak ja) i darmowa przechowalnia, gdzie na chwilę pozbyłem się mojego 20-kilogramowego dobytku życia. Drugie śniadanie w postaci mongolskiego tuńczyka i już byłem w autobusie zmierzajacym w stronę autostrady. 
Kotlet i jakaś skała

Tuńczyk na wyprawie życia

Optymistycznie stanąłem przy bramkach, nagryzmoliłem na tabliczce miasto po drodze do Pekinu i zacząłem zatrzymywać samochody. Trwało to trochę dłużej, bo nie byłem na bezpośredniej drodze w moim kierunku. W końcu jednak wytlumaczyłem jakimś panom, że chcę się dostać tylko na następny węzeł.
- Ale tam jest tylko autostrada...
- No właśnie!
Dwa słowa o autostopie w Chinach. W internecie można znaleźć dwie skrajne opinie. Jedna to, że jest to absolutnie niemożliwe.  Chińczycy nie wiedzą co to znaczy i ogólnie beznadzieja. Druga opinie jet kompletnie odmienna i głosi, że z odpowiednią dawką zacięcia i głowy na karku umiejącej zaplanować trasę po autostradach, Chiny są autostopowym rajem. Jako urodzony optymistą, przyjąłem tą drugą opcję i teraz już wiem, że jest absolutnie prawdziwa. 

Zostałem więc wysadzony na rozjeździe autostrad. Pokonałem gąszcz wiaduktów i wiedząc,  że do Pekinu jest jakieś 350 km, wykaligrafowałem kilka szlaczkow. Po kilkunastu minutach wzięli mnie panowie, co prawda nie jadący do Pekinu, ale przynajmniej kawałek w moją strone. Tym razem wylądowałem na stacji benzynowej. W sumie mogłem perswadowac z moimi kierowcami, żeby wzięli mnie dalej, ale do zostania przekonała mnie mała jadłodajnia. Byłem nie na żarty głodny. Pożegnałem się więc i wszedłem do środka. Oczywiście brak możliwości dogadania się. Najpierw zastosowałem taktykę pokazania 10Y (jakieś 5 zł) i zdania się na szczęście. Na migi dowiedziałem się, że muszę zapłacić 30Y. Trochę dużo. Chwila migowego i wyszło na to, że za te 15 zł mogę wybierać z wszystkich dań i nakładać ile mi się podoba. Jednym słowem wyżerka do woli. Doprawdy nie wiedzieli na co się godzą... Załadowałem górę jedzenia i zadowolony z siebie zacząłem wszystkiego kosztować. Większość była całkiem niezła, chociaż byłem trochę zawiedziony pikantnością. Myślałem, że te legendarne chińskie dania będą wypalać wnętrzności, a tu nie było aż tak strasznie. A może solidny trening u Jasona zdał egzamin. Tak czy inaczej zjadłem wszystko (nauczyłem się też, że w żadnym wypadku nie można dodawać sosu do ryżu, gdyż przestaje on być klejący i jest się skazanym na dziubanie paleczkami każdego ziarenka). Zrobiłem też małe zakupy, w tym pierwszy z serii dziwnych przysmaków, czyli kurza stopka. 
Autostop na autostradzie

Oni naprawdę je lubią!

Do woli to do woli

Kurza stopka

Że też my na to nie wpadliśmy...

Z pełnym żołądkiem udałem się na stację i zacząłem wpychać kierowcom moją kartkę. Pewna wesoła rodzinka zgodziła się mnie wziąć aż do samego Pekinu. Całą drogę częstowali mnie słodyczami, a na koniec dali jeszcze co nieco na wynos. Tak się złożyło, ze w czasie mojego pobytu w Pekinie odbywała się  konferencja APEC. Jakiś szczyt rządów czy coś. Nie wiem, nie znam się na tym i nie jestem na czasie z polityką. W każdym razie skutkowało to ogromnymi kontrolami na wszystkich drogach. Na szczęście Polska i Chiny mają nie najgorsze uklady, więc mój paszport nie sprawiał problemów. Około 19 zostałem podrzucony na stację metra, gdzie już czekał na mnie mój nowy host - Liu. Najpierw zabrał mnie na solidną kolację (byłem już pełny, bo obiad zjadłem z myślą zapasu aż do następnego dnia, ale mimo to miejsce na nową porcję gdzieś się zawsze znajdzie). Później pokonaliśmy 40-minutową trasę autobusem i dotarliśmy do jego mieszkania, gdzie wreszcie złapałem pierwszy oddech od czasu wjazdu do Chin. Te dwa dni to było istne szaleństwo. 

Może niektórzy z Was są zniesmaczeni chaosem tego postu i jego niezbyt składną składnią, że tak powiem. Szczerze mówiąc macie rację. Sam nie jestem do końca zadowolony z tego, co napisałem. Powodem jest właśnie to szaleństwo w Chinach. Zwyczajnie zaczęło mi brakować czasu na spokojne pisanie. Jeśli kraj ten dalej będzie mnie bombardowal taką ilością zdarzeń, nie wiem czy nie będę musiał trochę przystopowac z postami. Na razie mogę jedynie przeprosić ewentualnych polonistów. Z drugiej strony taki chaos całkiem nieźle oddaje to, co się tutaj dzieje...


4 komentarze:

  1. Weźże nie stopuj z postami - co my będziemy robić w naszych marnych żywotach? Ta kura stopa to do jedzenia? Zupki chińskie jesz już pałeczkami?

    OdpowiedzUsuń
  2. Małe ludziki są fantastyczne! O! A kurza stopka niebezpiecznie kojarzy się z domem Baby Jagi! P.S.
    Uprasza się o litość i nie zaprzestawanie radosnej twórczości!

    OdpowiedzUsuń
  3. Kotlet! Wyzwanie!
    Jako, że na całym świecie łatwo jest kupić suweniry z Chin, bądź kozak i kup suwenira z Polski w Chinach!
    Ha!

    OdpowiedzUsuń
  4. @Orak, Tak, zupki tylko paleczkami ale tutaj oszukują i samą wodę z zupy piją. Prawdziwy twardziel też by ją paleczkami zjadł!

    OdpowiedzUsuń