poniedziałek, 27 października 2014

Dzień z życia pastucha


Dni, które spędziłem w jurcie razem z mongolską rodziną nie różniły się specjalnie między sobą. Wszystko odbywało się według codziennego schematu. Opiszę więc typowy dzień życia Kotleta, który został pastuchem. Na koniec natomiast opowiem o kilku wydarzeniach, które odbiegały od tej monotonii. 

Rodzina, u której mieszkałem i której pomagałem, to Honda - głowa rodziny, Moncha - jego żona i mała Dalcin - trzymiesięczna dzidzia. Oprócz Dalcin małżeństwo miało jeszcze czwórkę dzieci. Najstarsza córka ma już własną rodzinę, natomiast pozostała trójka wracała do domu tylko na weekend. W ciągu tygodnia mieszkali w wiosce z babcią i chodzili do szkoły. Dodatkowo przez kilka dni mieszkał z nami ojciec Hondy. Rodzina umieściła jurtę na kompletnym odludziu, kilkanaście kilometrów od wioski Hatgal. Do dojazdu do wioski służył im motocykl tajemniczej marki 'Mustang'. Hodowali jaki, kozy i owce. Stado tych dwóch ostatnich było moim głównym zajęciem. Zostałem przyjęty prawie jak nowy członek rodziny. Nazwano mnie Matrusz, gdyż wymówienie tak wielu samogłosek w jednym słowie nie mieściło im się w głowie. Rodzina niestety nie mówiła po angielsku. Bardzo tego żałowałem. Lubię czasem być sam na odludziu, ale jeśli już jestem wśród ludzi to chcę jak najwięcej z nimi rozmawiac. Porozumiewalismy się językiem migowym, który sprawdzał się dobrze do prac domowych, ale pytań o sens życia raczej nie dało się przekazać. Nie ukrywam, że był to jeden z większych minusów mojego pobytu na farmie. Niemniej jednak rodzina umiała kilka słów po angielsku czasem pomieszanych z mongolskim. Poniżej mały słowniczek.
Szip - słowo klucz, oznacza owcę, kozę, a jeśli zwierzę jest duże - to jaka,
Jak - jak, słowo wprowadzone po jakimś czasie, gdy okazało się, że po mongolsku i angielsku brzmi tak samo,
Tii - zazwyczaj herbata, ale niestety tu pojawiał się problem. Tii to też 'tak' po mongolsku. Nigdy nie wiedziałem więc, czy pani domu nie mówi po prostu do kogoś innego. Na wszelki wypadek piłem herbatę.
Mama - o dziwo, po mongolsku 'dziecko'. Na początku było to przyczyną pewnych trudności komunikacyjnych
Bejbi - mała kózka, owieczka lub dziecko-jak
Gut, okej - znaczy Kotlet się spisał
Slip - możesz jeszcze pospać. W połączeniu z 'szip' - zaprowadź owce do zagrody
Itit - jedz, jedz. Powtarzane wielokrotnie i zawsze w połączeniu z 'tii'
Moj chwilowy dom

Każdy dzień zaczynał się około 8. Tak późno, że względu na to że dopiero wtedy robiło się jasno. Ja nie narzekałem, bo spanie 10 godzin (od 22) mi odpowiadało. Wspólne śniadanie i każdy rozchodził się w swoją stronę. Pan domu z ojcem do roboty w postaci budowania zagród i domów na zimę dla zwierząt (swoją drogą zawstydziliby niejednego polskiego budowlańca. W dwa i pół dnia postawili szopę, mogącą z powodzeniem służyć ludziom). Moncha krzątała się chwilę w kuchni, po czym ruszała na dojenie jaków. Ja w tym czasie miałem uśpić Dalcin. Gdy mi się to udało, robiłem z niej eskimoskie zawiniątko i szedłem pomóc przy jakach. Bardzo chciałem spróbować wydoić jaka, jednak Moncha uznała, że jest to zbyt niebezpieczne. Jaki to nie potulne mućki i potrafią się wkurzyć nie na żarty. Czasem atakowały kopniakiem nawet Monchę, jednak ona jakimś cudem parowała te ciosy ręką. W moim przypadku wylądowałyby pewnie na głowie. Moja robota była ciężka fizycznie i logistycznie. Fizycznie, bo musiałem przeciągać ociężałe jaki do dojenia. Logistycznie, bo do tego dochodziło zarządzanie dziećmi-jakami. Były w osobnej zagrodzie i trzeba było pojedynczo wprowadzać je, aby popiły trochę od mam. W międzyczasie gospodyni wprawnie uzyskiwała około 10 litrów mleka. Po tych czynnościach wypędzałem jaki na łąkę. Same są zbyt leniwe i nigdzie by się nie ruszyły. 
Dalcin.

Kotlet i Dalcin

Jak, jak je

Jak, jak nie je

Po powrocie do jurty zwykle było około dziesiątej. Za niewielkimi namowami robiłem powtórkę śniadania z przepysznym świeżym mlekiem z kożuszkiem. Smak dzieciństwa! Następnie szedłem do mojego stadka kozo-owiec i w gąszczu blisko trzystu zwierząt musiałem odnaleźć jedną małą kózkę i zanieść ją do jurty. Nie tak dawno przyszła na świat i była za mała na pastwiska, więc dzień przeczekiwała w domu. 
Mała kózka czeka na mamę
Wreszcie około 11 wyruszałem na górskie pastwiska z moim stadem. Jeśli ktoś kiedyś mi powie, że praca pastucha jest prosta to go wyśmieję. Może z kilkoma owieczkami byłoby łatwo, jednak opanować prawie trzysta kóz przemieszanych z owcami to nie lada wyczyn. Pierwsze dni to była męczarnia. Biegałem jak głupi w te i we wte, próbując bezpiecznie doprowadzić stado do domu. Później zacząłem rozumieć istotę ich natury, czyli podążanie za tłumem. Wtedy praca stała się trochę łatwiejsza. Wystarczyło zawrócić ze złej drogi kilka z nich, a reszta podążała za nimi, bo 'skoro one tam idą...'. Zawsze zdarzały się jednak jakieś wyjątki, które nie poddawały się tej zasadzie. Irytujące było to, że stado musi wiecznie się poruszać. Jakby nie można zjeść trawy na jednej łące i dopiero iść dalej. Kozo-owca mając głowę przy ziemi zdaje się zawsze widzieć jakieś lepsze źdźbło przed sobą. Nie zje go nawet do połowy, ale już widzi kolejne i kolejne i kolejne... Z tego letargu może ją wyrwać tylko jakiś hałas lub spadający przed nią przedmiot. No właśnie. Po każdym dniu bolały mnie trzy części ciała. Nogi od przebytych górskich kilometrów, biceps od machania kijem i rzucania kamieniami oraz gardło od przeróżnych krzyków. Generalnie jednak polubiłem moje stadko i po tych wielu dniach miałem już swoich ulubieńców i 'czarne owce', o których wiedziałem, że zawsze musiały zostać gdzieś w tyle. Z owcami miałem wrócić około 16. Pięć godzin to teoretycznie dużo, jednak zanim doszedłem na górę była już 12, a koło 14 trzeba był już myśleć o odpowiednim kierowaniu owcami w stronę domu. W tym wolnym czasie zazwyczaj wylegiwałem się na słońcu, robiłem zdjęcia, czytałem książki (średnio co trzy strony trzeba było podnieść wzrok i skontrolować ruch stada, natomiast co 10 przenieść się za nim w inne miejsce lub zawrócić je z niewłaściwej drogi), próbowałem zliczyć moje stado, ćwiczyłem celność w rzutach obok owiec, zastanawiałem się dokąd mogą lecieć samoloty nade mną, rozbijałem jacze zaschnięte kupy lub po prostu robiłem nic. W każdym razie nigdy się nie nudziłem. 
Sezon snowboardowy czas zacząć?

Albo i nie...

Życie pastucha

Po zejściu z gór zostawiałem podopieczne przed obozem, a sam ogrzewałem się w jurcie i jadłem zupę odgrzaną specjalnie dla mnie (zwykle w porze 'lunchu' byłem na górze). W czasie odpoczynku zajmowałem się mamą (patrz słowniczek), gdy Moncha wychodziła lub gotowała obiad. Około 18 ZAWSZE okazywało się, że owce zamiast jeść grzecznie trawę przed zagrodą, gdzieś polazły i trzeba było ich szukać. Miałem do tego profesjonalny sprzęt w postaci małej lunety. W najlepszym wypadku okazywało się, że są w pobliskim lesie. W najgorszym - poszły gdzieś w góry. Najdłużej szukałem ich prawie dwie godziny. Po powrocie słyszałem już beczenie małej kózki z jurty, więc trzeba było ją ubrać w ubranko mrozoodporne i zaprowadzić do mamy kozy. Wreszcie całe stado zaganiałem do zagrody. Wtedy nagle nie były już takie głupie i wiedziały dokładnie gdzie trzeba iść. Kolejnym punktem dnia był obiad. Jedzenie do syta, a potem oczywiście kilka(naście) miseczek mlecznej herbaty. Przez całą dotychczasową podróż nie jadłem tyle co w jurcie. Co prawda owce dbały o moją kondycję fizyczna, ale podejrzewam że i tak nabrałem kilka kilogramów na dalszą drogę. 

Wieczorem następował trochę smutny dla mnie czas, ponieważ cała rodzina prowadziła rozmowy o minionym dniu. Też chętnie bym opowiedział o wszystkich przygodach z owcami, jednak język migowy jest trochę ubogi. Uczestniczyłem więc w tych rozmowach tylko w ograniczonym zakresie. Nie przejmowalem się jednak aż tak bardzo i wykorzystywalem ten czas na czytanie, słuchanie mongolskiej muzyki lub zabawy z Dalcin (z nią było łatwiej się porozumieć niż z resztą rodziny). Czasem też wychodziłem na zewnątrz i napawałem się idealną ciszą i najbardziej rozgwieżdżonym niebem, jakie kiedykolwiek widziałem. Około 22 padało magiczne słowo 'slip' i Moncha rozkładała posłania. Na noc nie paliło się w piecu, podejrzewam że zapasy drewna szybko by się skończyły. Było więc zimno, ale mrozy nie przenikały ścian jurty. Tak czy inaczej cieszyłem się, że mam ciepły śpiwór. Inni spali pod bardzo grubymi filcami, które ważyły chyba ze sto kilo i przygniatały człowieka niczym kawał blachy. 

Tak mijał dzień za dniem mojego pobytu na farmie. Teraz o rzeczach, które łamały codzienną rutynę. Może nie było ich zatrważająco dużo, ale warto o nich wspomnieć.

Pierwszego dnia kilka owiec weszło do lasu. Myślałem, że już po nich. Bardzo się bałem. 

Trzeciego dnia ktoś z domowników przez pomyłkę wziął mój kij na owce i spalił w piecu. Było mi bardzo przykro.

Pewnego poranka okazało się, że zaginął jak pociągowy, czyli największy w stadzie, używany do robót na farmie. Przez chwilę bali się wszyscy, ale wypatrzyliśmy go przez lunetę. Kierowałem jednoosobową ekipą ratunkową. 
Jak pociągowy

Któregoś dnia zaszedłem ze stadem tak daleko, że natrafiłem na sasiednią jurtę. Właściciel był chyba samotnym gospodarzem i usilnie namawiał mnie na odwiedzenie go. Zostawiłem więc na chwilę moich podopiecznych i wstąpiłem na ciastko oraz chwilę rozmowy w migowym. 

Pewnej nocy przez nasz obóz przeszła watacha wilków. Odległe wycie w lesie to zupełnie co innego, niż dziesiątki ujadań wkoło jurty. Mój gospodarz z ojcem poszli bronić dobytku i specjalnym dzwonem narobili hałasu, który rozgonił wilki. Nie bałem się. Siedziałem w ciepłym śpiworze w jurcie.

Pewnego wieczoru, jak codzień chciałem zaprowadzić małą kózkę do mamy. Mamy kozy jednak nie było. Mała kózka beczała rozpaczliwie i biegała w zagrodzie. Próbowała podpiąć się pod jakąś inną mamę, jednak te ją tylko bodły. Spędziłem dużo czasu poszukując mamy, w końcu znalazła ją Mocha. Koza zwyczajnie przysnęła sobie w zakamarku zagrody. Wyrodna matka.
Mała kózka szuka mamy

Innego dnia przyszedł zły sąsiad zabić jedną z moich kóz. Było mi smutno. Później jednak pomyślałem, że jutro będzie świeże mięso i smutek przeszedł. Oprawca znał więcej słów po angielsku, więc obserwowałem cały proces z zaciekawieniem i dopytywałem o szczegóły. Nie myślcie, że Kotlet jest bez serca. Po prostu zwyciężyła chęć nauczenia się czegoś nowego. Nigdy nie wiadomo co się w życiu przyda. Osoby wrażliwe niech jednak przejdą do następnego akapitu. Żeby nie było że nie ostrzegałem. Sąsiad miał niesamowitą wprawę. Wybrał jednego z większych kozłów, który jeszcze godzinę wcześniej zajadał trawę pod moją opieką. Nie podrzynał gardła, bo znał szybszy sposób na zabicie. Niczym zapaśnik chwycił kozła za rogi, jednym ruchem przewalił go na plecy i wykonał niewielkie nacięcie na brzuchu. Następnie włożył w nie rękę razem z małym scyzorykiem Victorinoxa i przebił nim kręgosłup. Gołymi palcami wyrwał rdzeń kręgowy i kozioł w momencie przestał ujadać. Całość trwała 10 sekund, a polały się może dwie krople krwi. Potem przyszedł czas na zdejmowanie skóry, łamanie nóg, które zostały przy skórze i wreszcie pozbycie się wnętrzności. Nie miałem pojęcia, że kozy mają tak gigantyczne żołądki. Wyglądał jak wielki worek wypełniony trawą. Żołądek został opróźniony i przekazany pani domu - pewnie na coś się przyda. Krew pokazała się dopiero przy wyjmowaniu serca i rozdzielania kozła na poszczególne części. Wbrew zewnętrznemu wrażeniu, kozy to wewnątrz bardzo czyste zwierzęta. Całe przedsięwzięcie mam oczywiście udokumentowane na zdjęciach, a nawet krótkim filmie, ale myślę, że publikacja ich na blogu to mogłaby być przesada. W zamian - zdjęcie stada przerażonego tym, co dzieje się z ich kolegą. 
Smutne stado

Innym razem z wioski przyjechał kupiec na jedną z owiec. Potrzebował jej żywej, więc związaliśmy jej kopyta i z dużym trudem zapakowałem ją kupcowi i jego synowi na motocykl. Pomachałem jej na pożegnanie i zrobiłem zdjęcie na pamiątkę. Moje stado się kurczyło. 
Owca na wynos

Po tygodniu uznałem, że trzeba dać jakiś znak życia do Polski. Najbliższy zasięg komórkowy był w Hatgal, więc spróbowałem wytłumaczyć migowo moim gospodarzom, że popołudniu chcę się tam dostać. Szczęśliwie był piątek i Honda jechał po dzieci, więc obiecał mnie wziąć. Przed drogą założyłem profesjonalny kask w postaci czapki i kombinezon w postaci mongolskiego ubioru ludowego. Okazał się on zbawienny, gdyż w czasie jazdy było niesamowicie zimno. Gdyby nie on prawdopodobnie skończyłbym jak głupszy z 'Głupiego i Głupszego' (mam nadzieję, że to arcydzieło również jest Wam znane). Co to była za jazda! Około 15 kilometrów wertepami na motocyklu o wątpliwej przydatności do czegokolwiek. Na każdym podjeździe prychał i dusił się. Z kolei z górki rozpędzał do niebotycznych prędkości, co skutkowało podskokami na każdej nierówności. Wielokrotnie odrywałem się od siedzenia i z hukiem na niego powracałem. Całe szczęście, że na kolanach wiozłem wielkie pojemniki z mlekiem na sprzedaż, bo prawdopodobnie zostałbym wystrzelony na orbitę. W wiosce gospodarz zostawił mnie na godzinę, a sam pojechał sprzedać mleko. Odezwałem się do domu, po czym spotkałem jakiegoś chłopca, kopiącego piłkę o płot. Kilka kopnięć później, szybkie bramki z jaczych kup i już 'ciupaliśmy mecza'. Nie miałem takiej frajdy od podstawówki. Dla takich chwil warto ruszyć się z domu... Nie uwierzycie, ale chłopak okazał się być synem mojego gospodarza! Na wstępie więc zaskarbiłem sobie jego sympatię. Powrót do farmy opóźnił się i w międzyczasie zapadł zmrok. Co TO była za jazda! Na jednym motocyklu Mandach, ja i jego syn. Na drugim jego dwie córki i kolega w charakterze kierowcy. W naszym wysiadło przednie światło, więc jechaliśmy jeden obok drugiego używając tylko światła kolegi. Gdy nie było to możliwe, zapadała przed nami kompletna ciemność i Honda jechał z pamięci. Pochylał się wtedy do przodu, wytężał wzrok i powtarzał 'Gut, gut', chyba chcąc mnie uspokoić. Po blisko godzinie jakimś cudem udało się dotrzeć do jurty.
Rozmyte Kotlet w stroju motocyklowym

Kotlet sportowiec

Na weekend, oprócz dzieci gospodarzy, przyjechała tez Emily - Niemka, którą poznałem wcześniej w Hatgal. Pracowała ona wcześniej na farmie i wpadła na dwa dni się pożegnać. Wreszcie można było z kimś pogadać! Te dwa dni były zupełnie inne. Razem zajmowaliśmy się stadem, co zdecydowanie ułatwiało sprawę. Wylegiwaliśmy się na górskich łąkach, gadaliśmy, a w tym czasie niejednokrotnie owce uciekały w bliżej nieokreślonym kierunku. Do tego czasu wiedziałem już, że nie można się nimi aż tak przejmować - zawsze jakoś się znajdowały. Miłą odmianą była też obecność dzieciaków. Graliśmy z nimi w gry, jeździliśmy na sankach, czasem wspólnie doglądaliśmy stada. Te dwa dni były całkowicie odmienne od reszty.
Sanki.


Emily, kózka i Kotlet w pracy


W pewną sobotę Honda miał tak zwane 'wychodne'. Wyruszył więc na motocyklu do wioski i wrócił dopiero koło drugiej w nocy. Był pijany jak bela, ledwo udało mu się trafić w drzwi, potknął się o kilka garnków i zaległ na podłodze obok pieca. Zaznaczam, że wrócił na motocyklu, pokonując wszystkie zawiłości drogi bez reflektora. Musiał mieć niemałą wprawę. Rano nie był zbyt dyspozycyjny, więc poratowałem go tabletką na ból głowy i przejąłem małą Dalcin. O dziwo żona nie była bardzo zła. Kilka razy w ciągu dnia rzuciła tylko czymś, co brzmiało 'Ty siedź cicho, już się dzisiaj popisałeś...'.

Pod koniec mojego pobytu gospodarz uznał, że jestem swój chłop i po zmroku poprosił o pomoc z końmi. Zawsze robił to z ojcem lub małym synem, więc nie wiedziałem na czym ta pomoc polega. Tu muszę wtrącić, że Mongołowie są mistrzami jazdy konnej. Nieraz widziałem ludzi pędzących na nieosiodłanych koniach w pozycji zbliżonej do stania. Wykonywali przy tym manewry godne Mam Talent. Honda zdjął z koni siodła (zostały one po jakichś amatorach), wskazał jednego konia i miejsce za górą, gdzie miał swoją stajnie. Chwyciłem więc za uzdę i zacząłem go prowadzić.
- Noł, noł! - powiedział klepiąc konia po grzbiecie
- Że niby mam wsiąść?
- Jes, jes!
- Honda, moje doświadczenie z końmi to kilkakrotnie pogłaskanie go i szaleńcza jazda na kucyku w zoo w wieku lat może siedmiu. Nie mam o tym pojęcia. - wyobraźcie sobie jak to pokazałem w migowym.
- Jes, jes!
- Noł, noł!
- Jes, jes!
- No dobra, wsiądę i co dalej?
- Jes, jes!
Zdałem sobie sprawę, że chyba nie pogadamy na ten temat, więc posłusznie wskoczyłem na konia. Honda wziął ode mnie latarkę, bo uznał, że jemu bardziej się przyda, dał do ręki lejce, wskazał kierunek i powiedział tylko 'czo - goł', czyli że chyba na 'czo' pojadę. Ciemna, bezksiężycowa noc, koń bez siodła, w oddali stajnia, której nie było szans dostrzec, a na koniu Kotlet nie mający pojęcia, jak się z nim obchodzić. Tak wyglądało moje pierwsze konne doświadczenie. Nie wiedziałem czy bliżej mi do śmiechu czy płaczu.
- Yyy... Czo? - Ruszyłem! Niby powoli, ale dla mnie prędkość zabójcza. - Honda, jak się zatrzymać?!
- Jes, jes!
Mhm, czyli muszę sam kombinować... 'Nie-czo?' - dalej jadę. 'Czo-wróć?' - nic.
W końcu pociągnąłem lejce do siebie i zadziałało. Koń okazał się dosyć łatwy w obsłudze. Ciągnę w prawo - jadę w prawo, ciągnę w lewo - jadę w lewo, do siebie - staję. Po 10 metrach byłem mistrzem jazdy konnej! Udało mi się bezpiecznie dotrzeć do stajni, a nawet po drodze pokonać olimpijską przeszkodę w postaci wystającego korzenia. Honda powiedział tylko 'Gut, gut' i poklepał mnie po ramieniu. Według słownika - 'Kotlet się spisał!'.
Mongołek na koniu

Ostatniego wieczoru Moncha powiedziała, że przyjedzie jeszcze dwóch wolontariuszy. Miałem pewne podejrzenia i nie zdziwiłem się bardzo, gdy w drzwiach zobaczyłem Laurę i Rafaela - francuską parę poznaną w Irkucku. Kolejny dzień poświęciliśmy na wspólne pastuchowanie. Starałem się przekazać im całą tajemniczą wiedzę, którą posiadłem. 

W ostatni dzień rodzina zrobiła coś w rodzaju uczty na moje pożegnanie. Może to był przypadek, ale akurat w ten dzień zabili kolejnego kozła. Na mój ostatni posiłek w jurcie zostały przeznaczone największe przysmaki, czyli wnętrzności. Generalnie jestem raczej wszystkożerny, choć odczuwałem lekkie obawy. Mimo to z czystej ciekawości popróbowałem wszystkiego. Najbardziej smakowały mi prawy przedsionek serca (lewy był strasznie tłusty) i jądra. Żołądek też niczego sobie. Nie smakowała mi za to aorta, bo kozioł chyba cierpiał na miażdżycę i była zapchana tłuszczem i jakimś osadem. Wspominałem już, że w Mongolii nic się nie marnuje? Nie? To jeszcze o tym wspomnę. 
Uczta pożegnalna

Zdjęcie pożegnalne

Te drobne wydarzenia łamały szarą codzienność na farmie. Nie da się jednak ukryć, że życie na niej było bardzo monotonne. Codzienny cykl powtarzających się czynności. Na krótki okres czasu to niesamowity, umysłowy odpoczynek, a w dodatku kolejne ciekawe doświadczenie, jednak w dłuższej perspektywie może to być nurzące. Według mnie dobrze jest zażyć w życiu trochę spontaniczności, która nie ograniczy się do 'dzisiaj zaszaleję - wyprowadzę kozy pół godziny później'. Na farmie chyba trzeba się po prostu urodzić. A może jeszcze nie dorosłem do takiego życia...

6 komentarzy:

  1. Szacun. Dzieckiem się umiesz obsłużyć i kozą, niezle będziesz miał cv po powrocie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co najwyzej zyciowe, to zawodowe raczej stoi w miejscu :P

      Usuń
  2. Ja tam sądziłem, że gorzej będzie nam w tej Mongolii.
    A tu dajemy radę Kotlecie! Dajemy radę!

    OdpowiedzUsuń
  3. wracaj i to dziecko uśpij, ono ma otwarte oczy!! :p

    OdpowiedzUsuń
  4. A można zapytać co jadła Dalcin? Używają tam pieluszek? Kwestia małego dziecka w takich warunkach (podczas gdy u nas dba się żeby sparzyć smoczek jak spadnie na podłogę) szczególnie mnie zainteresowała :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A to ciekawy temat, też byłem zaskoczony że taka dzidzia daje rade w jurcie. Pieluszek nie ma, gdy Dalcin zrobiła siusiu zwyczajnie zdejmowalo się jej spodnie, czekało aż pupa przeschnie przy piecu i zakladalo suche. Mokre odwieszalismy obok, po wyschnięciu były gotowe do ponownego użycia. Choć tu akurat musze przyznać ze mniej więcej raz na tydzień te trzy pary spodenek są prane. W przypadku 'grubszej sprawy' używało się zwykłego papieru toaletowego. Takiego jeszcze gorszego od naszego szarego. W tym wypadku spodnie szły od razu do prania, chyba, że było się szczesciarzem i 'grubsza sprawa' była zwarta ;)
    Inna kwestia, możliwe że znana w Polsce ale ja o tym nie wiedziałem. Nawet takie małe dziecko ma odruch załatwiania potrzeb w pozycji kucznej ;) dlatego pisałem o sikaniu dzidziusiem w jurcie. Jeśli odpowiednio często zachecilo się trzymając w odpowiedniej pozycji to umiała robić co trzeba w konkretnym czasie a nie do spodni.
    Co do jedzenia to była jeszcze karmiona piersią, ale byłem świadkiem przełomowego wydarzenia pierwszego stałego pokarmu. Dostała jedną z wnętrzności kozła. Nie jestem pewien co to było, prawdopodobnie kawałek jelita z tłuszczem.
    Jak widać da się ;) chociaż podejrzewam, że tamtejsze dzieciaki mają wykształconą nieporównywalnie lepszą odporność, więc chyba lepiej będzie jak nie wprowadzisz takich zasad higieny dla Waszego Adasia ;) choć powiem szczerze, że wiele sposobów na pewno zastosuje kiedyś u własnego dziecka :)

    OdpowiedzUsuń