poniedziałek, 13 października 2014

To ostatnia niedziela...

Odkąd wyruszyłem z Mojego Miejsca wiedziałem, że moja rosyjska przygoda dobiega końca. Spędziłem w tym kraju jeszcze kilka dni, jednak cały czas miałem smutne wrażenie, że z wszystkim i wszystkimi się żegnam. Tak. Przyszedł czas na ostatniego posta z rosyjskiej ziemi...

Droga powrotna z dzikiego brzegu Olchonu była nieporównywalnie prostsza niż wcześniejsza. Ścieżka była w miarę wydeptana, a co najważniejsze - prowadziła faktycznie łagodną doliną. Wyruszyłem rano i dzięki tym sprzyjającym warunkom udało mi się dotrzeć na drugi brzeg w jeden dzień. Nie można jednak powiedzieć, że dotarłem do cywilizacji. Wioski na Olchonie są poza sezonem prawie tak wymarłe jak "moja strona". Z żołądkiem ściśniętym z głodu dotarłem do jednego z niewielu sklepów. Następnie nie mogłem się oprzeć przyjemności pochodzenia bez celu po wiosce. Gdy skończyłem obchód zorientowałem się, że ruchu samochodowego praktycznie nie ma. Mimo to optymistycznie wyszedłem na najbardziej ubitą drogę gruntową. Po godzinie stwierdziłem, że nie ma to żadnego sensu. Odszedłem na ubocze i kolejny raz rozbiłem tymczasowy obóz. W międzyczasie zyskałem czworonoznego przyjaciela, który nie odstępował mnie na krok. Spał też obok namiotu i w nocy kilka razy najpierw usłyszałem jego warczenie, a dopiero później jakiegoś zwierzaka zainteresowanego moim małym domkiem.
Autostop na Olchonie

Czworonozny przyjaciel

Rano od 8 byłem na drodze. Wydostanie się z wyspy okazało się trudniejsze niż myślałem. W końcu zmuszony byłem złapać marszrutkę i przejechać nią wyspę, prom i kawałek do kolejnej wioski. Czułem się dziwnie, gdy przy wysiadaniu trzeba było wyjąć portfel, a nie wystarczyło zwykłe "Spasiba". Niebo chyba tez nie było zadowolne, że opuszczam Miejsce, bo jak tylko wysiadłem zaczęło lać jak z cebra. Co ciekawe, to był pierwszy deszcz w czasie mojej podróży - do tej pory miałem mega szczęście! Łapanie stopa w deszczu to tragedia. Na szczęście na horyzoncie dostrzegłem stację i żwawym krokiem się tam skierowałem. Opcja numer dwa, czyli pytanie tankujących ludzi szybko się sprawdziła i po pół godzinie byłem już w bezpośrednim transporcie do Irkucka. Wygodnie nie było, bo musiałem walczyć z plecakiem, który cały czas przełączal stacje w radiu, ale nauczyłem się już, że w autostopie się nie narzeka. Będąc po raz trzeci w Irkucku czułem się jak w domu. Najpierw skierowałem się do hostelu, w którym pracowała znajoma Kostka. Zrobiłem pranie i trochę się wysuszyłem po ulewie. Następnie szybkie uzupełnienie zapasów i bez wahania ruszyłem do domu Kostka.

Tym razem była nas cała gromada. Para z  Francji, która również była przez te dni w okolicach Bajkału; Hiszpan z marzeniem okrążenia świata; Koreańczyk, który jako jedyny zmierzał w drugim kierunku i wreszcie podróżujący Rosjanin. W jednopokojowym mieszkaniu była to dosyć wesoła mieszanka. W coraz lepszych nastrojach czekaliśmy na gospodarza. Rozmawiając z francuską parą dowiedziałem się o ciekawej opcji w Mongolii, na którą nadal nie miałem sprecyzowanych planów. W całość wciągnięty został również Andre z Hiszpanii. Jak dobrze pójdzie to wszyscy jeszcze się spotkamy, ale nie zapeszając napiszę o tym może już za granicą mongolską. Siedem osób w małym pokoju wymagało dużej logistyki, ale po zabawie w tetrisa udało się wszystkich poustawiać, a nawet ustanowić nienaruszalne przejścia. Z samego rana wstać musiał tylko gospodarz. Ja również oddałem się labie z wesołą ekipą i dopiero koło południa, po wymianie kontaktami, ruszyłem najpierw do hostelu po suche pranie, a następnie na marszrutkę.

Kostkowa ekipa

Sypialny tetris
Przez te trzy wizyty w Irkucku wyczerpałem wszystkie możliwe wylotówki, więc mógłbym służyć za informator w sprawie dojazdu na autostopowe miejsca. Na drodze byłem dopiero o 13 i niespecjalnie wierzyłem w dotarcie do oddalonego o 480 km Ułan Ude. Mimo to udało się i już po 6 godzinach byłem u celu. Jechałem między innymi z instruktorem snowboardu,  który chodzi na skiturach po okolicznych górach. Mówił, że za około 2 tygodnie będzie wystarczająco śniegu do jeżdżenia. Jakby na potwierdzenie zaczęło sypać, a później ukazały się ośnieżone szczyty. Zapytałem do kiedy da się jeździć. "Koło połowy czerwca śnieg jest już ciężki". Taki sezon to ja rozumiem...

Kotlet zegna sie z Bajkalem


W Ułan Ude po raz kolejny pomocna okazała się Nastia z Petersburga. Tym razem załatwiła mi nocleg u swojego brata. Złota dziewczyna. Nie mogłem się jednak do nich dodzwonić. Śnieg sypał na całego, więc uciekłem do Subwaya i zacząłem się rozglądać w internecie za hostelem. Apropo Subwaya. Ciekawe, że wpływ McDonalda kończy się na Uralu. Trochę dalej sięga KFC - ostatni jest w Nowosybirsku. Nieustraszony natomiast okazuje się Subway, który Syberii się nie boi i dociera do Ułan Ude, a może i dalej. Wracam do tematu. Ostatecznie brat Nastii się odezwał i umówiwszy się pod wielką głową Lenina, zawiozl mnie do przytulnego mieszkania jego teścia. Zostałem nakarmiony do syta i ułożony w ciepłym łóżku.
Najwieksza glowa Lenina na swiecie

McDonaldsa nie ma, ale jest MakBurgers

Kolejnego dnia spotkałem się z synem brata Nastii (robi się to trochę zagmatwane...) na zwiedzanie Ułan Ude. Bogdan, jako praktykujący buddysta, zapewnił mi pierwsze i na pewno nie ostatnie spotkanie z tą religią. Zawiózł mnie do największej świątyni i cierpliwie objaśniał wszystkie buddyjskie zwyczaje. Zadawałem mnóstwo prawdopodobnie idiotycznych pytań i na dodatek pewnie nie wszystko zrozumiałem. Myślę, że w Mongolii i Chinach będę miał jeszcze dużo okazji do zgłębienia wiedzy. Tak czy inaczej zadzwoniłem typowym dzwonem i pokreciłem mlynkami modlitewnymi. Niby mała rzecz, ale robi niesamowite wrażenie. Przyznacie, że buddyzm ma w sobie coś egzotycznego i magicznego. Kto nie chciałby odwiedzić Tybetu czy pomedytować z mnichami?



Kotlet medytuje na sniegu


Resztę dnia spędziłem na spacerowaniu po tym ostatnim na mojej drodze rosyjskim mieście. Ponapawałem się padającym śniegiem (choć w kontekście dalszej podróży może to trochę komplikować spanie w namiocie...), a na koniec wylądowałem w znanym mi już Subwayu i musiałem trochę powisieć na wifi, żeby z grubsza przygotować dalszą podróż. Wracając zaglądnąłem jeszcze do jedynego kościoła katolickiego w całej Buriacji (gdyby nie wujek Google to pewnie w życiu bym go nie znalazł), który okazał się być jedynie dwie ulicę od domu mojego gospodarza. Na sobotnią mszę się spóźniłem, ale według grafiku w niedziele była msza o 11, więc postanowiłem trochę opóźnić wyjazd. Spotkałem tam również Siostrę, która 'oczywiście' okazała się Polką! Chyba wszystkie Misje na wschodzie są obstawione Polakami...

Z samego rana pożegnałem się z moim miłym starszym gospodarzem i ruszyłem do kościoła. Siostra rozniosła juz wieść o mnie, więc byłem witany jak specjalny gość. Wszyscy się do mnie uśmiechali, ksiądz wytypował mnie do noszenia figurki Matki Boskiej w procesji, a po mszy zaproszono mnie na posiłek. Zjadłem "malutkie drugie śniadanie", bo przecież "zaraz muszę się zbierać". Dobrze sie z Siostrami rozmawiało, więc zostałem jeszcze "tylko na zupkę", a następnie na "już jest drugie danie to zjesz". Nim się obejrzałem zrobiła się 15 i wizja dotarcia tego samego dnia do Mongolii dziwnie się oddaliła. Tak czy inaczej miło było po raz kolejny poczuć się jak w domu, tym bardziej, że koniec koncow nie spieszylo mi się tak bardzo. Na wizie miałem jeszcze kilka dni zapasu. Mimo wszystko wreszcie ruszyłem. Najpierw musiałem wydostać się z centrum, więc pojechałem marszrutką aż do Iwolginskiego Datsanu pod Ułan Ude. Jest to centrum rosyjskiego buddyzmu, w którym znajduje się ciało pewnego mnicha zmarłego kilkaset lat temu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jego ciało nie rozkłada się. Ktoś powie "wielkie mi rzeczy, dziadzia Lenin też się nie rozkłada". Dodam jednak, że zwłoki mnicha nie są balsamowane, temperatura jego ciała utrzymuje się na poziomie 34 stopni, a włosy i paznokcie nadal rosną. Naukowcy drapią się po głowach, ale na razie nic z tego drapania nie wydumali. Tak czy inaczej mnicha można zobaczyć tylko kilka razy w roku i nie miałem tego szczęścia, ale cały kompleks i tak był niesamowity. Muszę powiedzieć, że niezwykle zaintrygowała mnie ta religia, jak tylko dorwę internet to poczytam o niej więcej. Na razie pozostałem przy kręceniu młynkami, dzwonieniu w gongi i robieniu zdjęć.
Drugie spotkanie z buddyzmem

Mieszanka domkow syberyjskich i buddyjskich

Wreszcie wyszedłem na trasę do Mongolii. Była 17, a do granicy ponad 200km. Nie miałem pomysłu na nocleg, ale uznałem, że odłożę te rozmyślania na później. "Jakoś to będzie" i wystawiłem kciuk. Odkąd zrobiło się zimno łapanie stopa to banał. Ludziom chyba robi się żal takiej zmarzniętej sierotki na poboczu i czekam maksymalnie kilka minut. 30 km, 40km, przerwa na zjedzenie Buzy (tutejszy duży pieróg) i wreszcie strzał prosto do Kyakhty na granicę. Gdy zaczęło się ściemniać uznałem, że to chyba mimo wszystko czas na rozważania o noclegu. Namiot odpadł w przedbiegach, bo ilość zalegającego śniegu sugerowała, że obudziłbym się w igloo. Poranne temperatury około -10 stopni też nie zachęcały. Nie chciałem przekraczać granicy o tej porze, bo wiązałoby się to z nocnym łapaniem stopa w Mongolii, czego wolałem uniknąć. No cóż. W przewodniku Kyakhta wyglądała na średniej wielkości miasteczko, więc uznałem, że ostatnią noc w Rosji spędzę jak lord, czyli w hostelu. I wtedy nastąpił ciąg dziwnych zdarzeń. Po raz pierwszy zawiodła mnie albo moja orientacja w terenie albo moja elektroniczna mapa. Skręciliśmy niby do Kyakhty, ale według mapy powinna ona być po przeciwnej stronie głównej drogi... Wjechaliśmy do dziury zabitej dechami, ale tabliczka 'Kyakhta' była, więc teoretycznie wszystko ok. Mój kierowca orzekł, że podwiezie mnie pod jakiś hotel, bo o tej porze chodzenie tutaj to zły pomysł. Miało być tanio. Tanio oznaczało w pierwszym hotelu 150 zł za noc. Dodam, że według europejskich standardów przybytek ten zasługiwał może na ćwierć gwiazdki. Kierowca powiedział, że zna tańsze miejsce. Ruszyliśmy gruntową drogą w jakieś osiedla bloków. Nadal nijak się to miało do mojej mapy. Na gps nie mogłem liczyć. Nie wiem dlaczego, ale złapanie tutaj satelitów trwa zwykle od kilkunastu do kilkudziesięciu minut. Rozpaczliwie szukałem jakichś punktów odniesienia, natomiast zza głowy zobaczyłem pulsującą łunę. Znajoma Czerwona Lampka dawała o sobie znać. Podjechaliśmy pod jakiś blok i ruszyłem za kierowcą do wskazanych drzwi (oczywiście żadnego napisu, ciemno, brudno a w pobliżu tylko watachy psów). W środku ukazała się jakaś pani i faktycznie pracowała tu jako dozorca 'hotelu'. Owy hotel składał się z luźnych pokoi na pierwszym piętrze bloku. Najpierw rzuciła 60 zł za noc. Kierowca okazał się jednak dobrym negocjatorem i zaczął mnie reklamować jako "biednego autostopowicza z Polski". Starałem się nie odzywać, ale co jakiś czas dorzuciłem "tak, tak" albo "bardzo, bardzo". Ostatecznie stanęło na cenie "jak zbierzesz się przed 8.30 kiedy przychodzi zmienniczka to śpisz za darmo". Dostałem przytulny, lekko obskórny (wbrew pozorom te określenia się nie wykluczają) pokoik i dostęp do łazienki. W pokoju gps wreszcie znalazł satelity, ale wskazał jakieś miejsce w lesie bez budynków i sygnalizowal możliwość ekstremalnej niedokładności. Nie miałem bladego pojęcia, gdzie spedzam tą ostatnią noc w Rosji...
Buza

Kotlet w pokoju niewiadomogdzie

Pokoj niewiadomogdzie

Rano zagadka częściowo się wyjaśniła. Pani powiedziała, że muszę wyjść wcześniej bo to wojskowy obiekt. Jednym słowem spałem w koszarach, co tlumaczylo białą plamę na mapie. Nie byłem nawet pewny czy mogę tam robić zdjęcia. Niemniej jednak ochoczo wyruszyłem na przełaj w stronę granicy. Nie musiałem nawet łapać stopa - ktos zatrzymal się i zapytał czy mnie nie podwieźć. Wiedziałem, ze granicy nie mogę przekroczyć pieszo, więc planowałem prosić ludzi o przewiezienie mnie. Pojawił się jednak mały problem - nikt jej nie przekraczał. Wreszcie zjawilo się auto prawie pełne Mongołów. Zgodzili się mnie wziąć za 5 dolarów. Lepszy rydz niż nic. Na granicy spędziliśmy 2 godziny, celnikom nie podobała się duża ilość pieczątek gruzinskich w moim paszporcie (podczas ostatniej podróży do prawie każdego kraju Kaukazu musieliśmy wjeżdżać właśnie z Gruzji). Ostatecznie machnęli na to ręką.

Poranek w koszarach

W ten sposób opuściłem Rosję i wkroczyłem w kompletnie odmienny świat, zwany Mongolią...


2 komentarze:

  1. Dla ilu Ty krajów szpiegujesz i dokładnie które nacje. Pogubiłem się. Gdyby nie Twoja płeć to byłbyś jak Pola Negri!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten kilkuset letni mnich - ciekawe ;)

    OdpowiedzUsuń