piątek, 17 października 2014

Przełomowa Mongolia

'Ok, jestem w Mongolii. Fajnie!' Popatrzyłem w lewo - step, w prawo - step, prosto - pusta droga. 'Tiaaa... No to co dalej?' Podrapałem się po głowie i z tego wszystkiego usiadłem na plecaku. Tak mniej więcej zaczął się mój pobyt w tym kraju. Może zanim napiszę co było dalej przytoczę kilka faktów o tym państwie. Wtedy jeszcze nie z wszystkich zdawałem sobie sprawę i dlatego mój pierwszy dzień tutaj był naprawdę ciężki. 

Wrota do Mongolii

Mongolia jest krajem ogromnym. Powierzchnię ma około 5 razy większą niż Polska. Na tej przestrzeni żyje około 2,7 miliona ludzi, czyli tyle ile w Warszawie razem z Krakowem. Dodatkowo z całej tej populacji blisko połowa żyje w stolicy - Ułan Bator. Jednym słowem Mongolia jest jednym z najsłabiej zaludnionych krajów świata. Idziemy dalej. W Polsce narzekalismy, że wybudowano tylko kilka tysięcy kilometrów autostrad. W Mongolii jest około 800km utwardzonych (co nie znaczy, że wszystkie są wyasfaltowane) dróg. Oczywiście wszystkie skoncentrowane są przy stolicy i na trasie przelotowej Rosja - Chiny. W Mongolii, poza stolicą, nie ma czegoś takiego jak posiadanie ziemi. Jeśli jakiś skrawek ci się podoba to po prostu rozkładasz tam swoją jurtę (o nich później), sadzisz zboże (tylko ono ma szansę tu wyrosnąć), wyganiasz krowy, konie i owce na stepy i zaczynasz życie. Gdy ci się znudzi, przenosisz się kilka lub kilkaset kilometrów dalej. Ten 'skrawek' to zazwyczaj 'od tej góry na horyzoncie do tej którą ledwo widać po drugiej stronie'. To nie koniec. W centralnej Mongolii praktycznie nie ma drzew. Gdziekolwiek okiem sięgnąć tylko suche trawy. Nie można więc liczyć na jakikolwiek cień.  Ciężko znaleźć też rzekę, czasem trafi się jezioro z wodą o wątpliwej przydatności do spożycia. Z grubsza już macie przed oczami ten obraz? To teraz postawcie w tej wizualizacji małego Kotleta w jego lekko śmiesznej czapce, czterech warstwach ubrań, z uśmiechem na twarzy i wystawionym kciukiem. Oto moja wizja Mongolii!
Mongoł.

Też Mongoł.

Na początku jednak byłem pełny autostopowego optymizmu, którym napełniła mnie Rosja. Wypatrzyłem na horyzoncie stację i ochoczo ruszyłem w jej stronę. 'Może będzie wifi to zobaczę czy mam u kogo spać w Ułan Bator i wrzucę coś na bloga'. Doszedłem. Wifi może kiedyś założą, na razie byli zajęci pogłębianiem dziury pod drewnianym wychodkiem, bo już trochę się zapchał. Zjadłem część zapasów, wiedząc że najedzony Kotlet od razu inaczej patrzy na świat. Następnie stanąłem przy drodze i zacząłem wypatrywać samochodów. Nie było źle, co jakiś czas ktoś przejeżdżał. Wreszcie zatrzymali się młodzi chłopacy. Bez pytania chcieli brać ode mnie plecak i pakować mnie do środka. Powtórzyłem kilka razy, że nie mam pieniędzy, a gdy w końcu zrozumieli pokiwali głowami, oddali plecak i odjechali w dokładnie w moim kierunku... Mongołowie na wstępie więc mieli u mnie minusa. Przez całą drogę przez Rosję nikt, dosłownie nikt nawet nie wspomniał o pieniądzach. Prosta zasada - i tak jadę, więc czemu ktoś ma mi płacić? No nic, uznałem, że nie będę się uprzedzal. Któreś z kolei auto wreszcie mnie wzięło. "Przecież Ty z jewropy, powinniście zostawiać u nas pieniądze, a nie jeździć za darmo". Zacząłem gadkę o biednym studencie i jakoś przeszło. Miałem szczęście, że kierowca mówił po rosyjsku, później było już tylko gorzej. Kompletnie nie mogłem się dogadać. Wreszcie dojechałem z kimś do miasta Darkhan. Również chciał pieniądze, ale na szczęście nie był natarczywy. Uznałem, że wystarczy na dziś. Znalazłem w przewodniku Lonely Planet całkiem dobrze zapowiadający się hostel, więc postanowiłem zostać i dopiero kolejnego dnia kontynuować tą autostopową gehennę. Nie było mi to dane, ponieważ po godzinnych poszukiwaniach okazało się, że hostel już nie istnieje. Alternatyw zero, w dodatku dzień się powoli kończył, wszyscy dookoła patrzyli na mnie spode łba i uznałem, że nie jest to miejsce, w którym chcę spędzić noc... Kupiłem więc paczkę ciastek na obiad (pierwszy plus - mega tanie jedzenie) i chcąc, nie chcąc musiałem wrócić na główną drogę. 
Na koniu do sklepu? Czemu nie!

Wyjąłem wszystkie pieniądze z portfela i machałem nim przed oczami każdemu kierowcy, który się zatrzymał. Nie było innego sposobu żeby mnie zrozumieli. Stanęło łącznie około 15 aut, każde odjeżdżalo, gdy widzieli mój portfel. Wreszcie jakiś mężczyzna kiwnął, żebym wsiadał. Rozłożyłem się wygodnie przed kilkugodzinną drogą do Ułan Bator. Po dwóch kilometrach zatrzymaliśmy się. Kierowca podwiózł mnie na dworzec taksówek, gdzie czekało juz na mnie kilkunastu chętnych do zarobku na bogatym Europejczyku. Nawet nie miałem już siły im tłumaczyć dlaczego nie chcę jechać, tylko cierpliwie wróciłem na drogę. Byłem już zmęczony, więc wyciągnąłem dawno nieużywaną tabliczkę i napisałem UB. Chciałem narysować przekreślony znaczek ich waluty, ale niestety go nie znałem. Znowu wiele zatrzymanych aut i tyle samo odjeżdżających w siną dal. Moja frustracja na ten kraj wzrastała. Ostatecznie wzięła mnie pewna kobieta. Byłem pewien, że zrozumiała mój brak funduszy, bo pokazała kciukiem do góry. Po jakimś czasie okazało się, że gest ten oznaczał, że zabiera jeszcze jedną osobę po drodze. Oczywiście płaciła ona jak za normalną taksówkę, więc zorientowałem się, że nie zostałem zrozumiany. Postanowiłem jednak zatrzymać ten sekret do Ułan Bator i tam jakoś to rozwiązać. Łatwo nie było. Pomimo pokazania pustego portfela, żądała żebym wyciągnął pieniądze z bankomatu. Pomachałem kartą euro26 i udałem, że innej nie mam. Następnie ładnie podziękowałem i opuściłem samochód. Od razu skierowałem się do hostelu, bo wiedziałem że na kontakt z moim hostem jest za późno. Tym samym zaliczyłem pierwszy płatny nocleg w całej wyprawie. Na miejscu wreszcie odetchnąłem. To był jeden z trudniejszych dni w mojej dotychczasowej podróży...

Kontynuujemy ciekawostki. Tym razem garść o stolicy. Ułan Bator ma dwa rekordy. Jest najzimniejszą i najbardziej zanieczyszczoną (szczególnie w zimie) stolicą świata. Równocześnie życie w stolicy jest bardzo drogie, co generuje sporą ilość bezdomnych. Przez wiele lat procent ludzi zamarzających w zimie na ulicach był ogromny. Miasto znalazło pewne rozwiązanie. Pod ziemią znajduje się ogromna sieć rur ciepłowniczych. Jest tak rozbudowana, że praktycznie tworzy drugą metropolię. Uznano więc, że jest to darmowe miejsce do ogrzania biednych ludzi i kanały w zimie są zwyczajnie otwierane przez służby miejskie. Generuje to inny problem, gdyż ludzie często do tych otwartych studzienek wpadają i robią sobie krzywdę, ale to już sprawa wtórna. Drugi rekord stolicy jest trochę powiązany z pierwszym. W Ułan Bator są całe dzielnice zapełnione jurtami. To takie małe domki w stylu okrągłych namiotów, które można szybko przenieść w razie potrzeby. Porządna, nówka sztuka jurta kosztuje na targu około 10 tysięcy złotych, do tego wystarczy poprosić sąsiada o kawałek miejsca w ogrodzie i już mamy własny dom bez czynszu i dodatkowych opłat. W środku jurty znajduje się mały piecyk opalany drewnem, węglem lub starymi kapciami. I to właśnie źródło niesamowitego zanieczyszczenia miasta. W czasie mojego pobytu, gdy wychodziłem wieczorem z domu, aż dusiłem się od zapachu spalin. Podobno w zimie jest wielokrotnie gorzej. Zanieczyszczone zwykłymi śmieciami są też ulicę. Złośliwi twierdzą, że Mongołowie, jako lud koczowniczy, pewnego dnia po prostu przeniosą swoją stolicę gdzie indziej i w ten sposób nie będą musieli sprzątać.
Miasto i dzielnice jurt

Jeszcze jedna dygresja. Wspominałem o planach na Mongolię. Od francuskiej pary z Irkucka dowiedziałem się o ciekawej pracy oferowanej w workaway.info (strona z pracami w ramach wolontariatu we wszystkich zakątkach świata). Dwa dni drogi od stolicy znajduje się jezioro Khovsgol. Jest to podobno najpiękniejsze miejsce w Mongolii. Bardzo chciałem tam pojechać, ale nie miałem pomysłu na noclegi, gdyż w namiocie mogłoby już być za zimno. Niesamowitym zrządzeniem losu okazało się, że właśnie nad tym jeziorem jest pewna farma, na której potrzebują pomocy. Praca polega na opiece nad zwierzętami, pomocy w domu i przy gromadce dzieci. W zamian dostaje się spanie i jedzenie, czyli dokładnie wszystko, czego mi potrzeba. Wysłałem zgłoszenie i pisząc to jestem już na 90% pewny, że wszystko wypali. Po kilku dniach w stolicy ruszam więc na wioski. Prawdopodobnie spotkam się tam z francuską parą i Hiszpanem, których poznałem w Irkucku.
Wallmarta nie ma ale jest Wellmart

Decathlon w Mongolii (tak, jeden pokój)


Wracam do Ułan Bator. W hostelu zostałem aż do godziny 13 następnego dnia. Spotkałem tam starszego Holendra, podróżującego po Mongolii już miesiąc. Odbyłem z nim niesamowitą rozmowę, poruszającą wiele wątków dotyczących nie tylko podróży. Oczywiście nie mogę zanudzić Was jej streszczeniem, ale napiszę o jednej rzeczy. Żaliłem mu się, że Mongołowie chcą pieniądze za podwiezienie mnie. Wytłumaczył mi to w ten sposób: "U nich jest oczywiste, że każdy samochód działa jak taksówka. Gdy byli mali mama brała ich do miasta machając samochodom i płacąc kierowcom. Teraz sami robią to samo. Są do tego po prostu przyzwyczajeni". Przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że nie można być złym na kogoś tylko dlatego, że jest inaczej wychowany. Nie można też wchodzić z buciorami do jego kraju i wymagać, żeby przyjął twoje zasady. Co najwyżej można przedstawić mu je i zaproponować żeby się na nie zgodził. Jeśli nie - trudno. Jego kraj - jego prawo. W ten sposób zabiłem w sobie lekki gniew na Mongołów i z nowym, pozytywnym nastawieniem ruszyłem na miasto. To był pierwszy przełom. Jakby na potwierdzenie tych myśli, zjawili się życzliwi ludzie. Najpierw jakiś chłopak, widząc mój plecak, zapytał czy mi nie potrzeba pomocy albo przewodnika po mieście. Później pani w siedzibie sieci komórkowej cierpliwie mnie znosiła, pomimo że wracałem tam chyba trzy razy (tym razem dostałem 2 GB w sieci 2.5G cokolwiek to znaczy. Tak czy inaczej wątpię, żeby działało gdziekolwiek poza stolicą). Później spotkałem się z moim hostem. Jason to Hindus pracujący od roku na wolontariacie w Mongolii. Większość rzeczy dotyczących tego kraju dowiedziałem się właśnie od niego. Jest niesamowicie życzliwy, w dodatku świetnie gotuje. Opowiadał mi też mnóstwo rzeczy o Indiach. Podobno w jego kraju życie jest około 5 razy tańsze niż w Mongolii. Biorąc pod uwagę, że dla mnie tu i tak jest tanio to tam chyba jedzenie rozdają za darmo... Hindusi uwielbiają jeść gigantyczne porcje. Nazywają siebie nawzajem 'mountain climbers' co nawiązuje do ogromnej góry jedzenia na talerzu. Spożywając powoli wspinasz się na szczyt. Najczęściej do jedzenia używają rąk, ewentualnie łyżki. Uwielbiam to podejście, bo sam jestem fanem jedzenia wszystkiego łyżką. Te i wiele innych historii spowodowały, że uznałem ten kraj za wspaniałe miejsce na Ziemi. Hmmm...
Mój host host w swoim zywiole

W międzyczasie do UB (nikt nie bawi się tutaj w wymawianie całej nazwy) dotarł Hiszpan Andreu, którego poznałem w Irkucku. Kolejnego dnia połaziliśmy więc razem po mieście i zwiedziliśmy buddyjską świątynię z gigantycznym posągiem. Andreu miał lekkie problemy z wizą chińską, więc nasze wspólne plany na pracę na farmie trochę się oddaliły.

Andreu i Kotlet





 Później odwiedziłem jeszcze Narantuul Market, czyli jeden z największych targów w całej Azji. Spędziłem tam dwie godziny, a mam wrażenie że nie przeszedlem nawet połowy alejek. Niesamowite miejsce. Żywe zwierzęta, rękodzieła, antyki, części samochodowe, rowery, wyposażenie kuchni, meble do domu, łóżka, materiały budowlane, ubrania, dywany, buty, jurty w całości i na części to tylko garstka przykładów rzeczy, które można tam kupić. Oczywiście wszystko pod otwartym niebem. Z tego całego bałaganu zakupiłem sobie mongolską łyżkę do oblewania się mlekiem...
Narantuul Market



Wieczorem urządziliśmy u Jasona wieczór polski w indyjskim domu w Mongolii z jego przyjaciółmi ze Stanów i Słowacji. Niezła mieszanka. Moj host jest wegetarianinem, więc zaserwowałem placki ziemniaczane z deserem w postaci jabłek w cieście (lub jak kto woli racuchów). Owoce i warzywa było ciężko dostać, ale udało się. 

Polska uczta


Ok, jeszcze jedna dygresja, obiecuję ze ostatnia. Mongolia praktycznie nic nie produkuje, bo zwyczajnie nie ma z czego. Niewiele tu rośnie, a to co uda się wyhodować ludzie od razu zjadają. Większość produktów w sklepach pochodzi z importu. Skutkiem jest sprzedaż w większości przeterminowanej żywności. Nie mając wielkiego wyboru jadłem rzeczy teoretycznie zepsute od miesiąca do pół roku temu. Żyję i mam się dobrze, choć do spleśniałego chleba ze sklepu jeszcze się nie przekonałem. Patrząc na półki można zauważyć, że jednym z największych eksporterów żywności jest... Polska. Czułem się tu jak u siebie. Najbardziej cieszyła mnie obecność polskich słodyczy, w szczególności moich ulubionych 'Korsarzy'. To takie draże czekoladowe drugiej albo i trzeciej kategorii, które uwielbiam. W Polsce nie cieszą się powodzeniem, tutaj natomiast można je kupić w każdym sklepie, kiosku i u babuszek na ulicach. Z racji trudnej nazwy mówią na nie 'Ali Baba'. Wreszcie ktoś oprócz mnie poznał się na nich!  





Rano pospałem oporowo,  ale ostatecznie wygramoliłem się na miasto i poszedłem do drugiego, a zarazem chyba ostatniego miejsca wartego zobaczenia w UB. Pałac zimowy, jak wszystkie zabytki, zyskał na tym, że praktycznie nie było w nim turystów. Siadłem na ławce i jedząc drożdżowke z jajkiem zadumałem się nad egzotyczną dla mnie architekturą. Fajnie zobaczyć coś kompletnie odmiennego od europejskich gotyków i późnego rokokokoko. Wracając zastanawiałem się nad najbliższymi dniami. Miałem zostać w UB dwa dni, a właśnie mijał dzień czwarty. Bardzo dobrze mieszkało mi się u Jasona, więc uznałem, że zostanę jeszcze dwa dni i w sobotę wyruszę ze stolicy. Plusy braku wizy do Mongolii - mogę spędzić tu tyle czasu, ile mi się podoba. 

Wieżowce z widokiem na zabytek

Wieczorem Jason ugotował dania indyjskie. Poprosiłem, żeby nie stosował taryfy ulgowej w sprawie przypraw. Musiałem przygotować się na ostre jedzenie w Chinach. Nauczyłem się też jedzenia rękami po indyjsku. Wbrew pozorom nie jest to takie proste! Mój host oprócz umiejętności kulinarnych, ma też umiejętność jedzenia ogromnych ilości jedzenia. Zawsze zjadaliśmy wielkie porcje, posiedzieliśmy chwilę i padało pytanie 'Druga runda?'. Naprawdę mamy ze sobą dużo wspólnego...
Kotlet je ręcyma

Kotlet je dużo

Na koniec o tytułowym przełomie. W Ułan Bator, u Jasona, po raz pierwszy zrozumiałem, że ta podróż nie jest czymś w rodzaju wyjazdu z domu i odpoczynku. Zwyczajnie poczułem, że sama podróż może być moim domem na jakiś czas. Nie potrzeba mi jednego miejsca, codziennie mogę być gdzie indziej, ale w każdym z tych miejsc czuję się jak u siebie. Można powiedzieć, że zadomowiłem się w podróży. Uporządkowałem sobie plecak, zorganizowałem w nim miejsce na każdą rzecz, gdy spałem w namiocie miałem już kilka rzeczy, które służyły mi za mini mebelki, prawie codziennie sprawdzałem wiadomości z Polski, a gdy byłem u kogoś w domu oglądałem sobie amerykańskie filmy... Jak w domu. W podróży zazwyczaj ma się jakiś cel. Wtedy poczułem, że takiego celu tak naprawdę nie potrzebuję. Ciężko to wytłumaczyć, ale czułem się naprawdę dobrze. Nie wiem jak długo ten stan potrwa, wiem natomiast że dopóki nie minie, nie będę chciał wracać...

5 komentarzy:

  1. Epicko ziomek, życie w podróży jest zajebiste!

    OdpowiedzUsuń
  2. W Mongolii straciłeś jednak pozycję lidera w konkursie na śmiszne czapki. W sumie nie dziwota, że czujesz się jak w domu - smog jak w Krakowie, ludzie niezbyt mili, produkty z Polski, a Dżejsonik zrobi obiadek jak u mamy ;p

    OdpowiedzUsuń
  3. Żebyś po powrocie nie czuł się nieswojo to zrobimy Ci zrzutę na jurtę :)

    OdpowiedzUsuń