czwartek, 9 października 2014

"Ty na Bajkał? Da!"

Była długa cisza na blogu spowodowana kompletnym odcięciem od cywilizacji. O tym jednak napiszę w kolejnym poście, na razie Kotlet dociera nad Bajkał :)  

Czas spędzony u Sióstr był istną sielanka. Przez prawie cztery dni miałem własny pokój, ciepłą wodę w łazience, pyszne domowe śniadania i obiadki oraz całodobową opiekę w najlepszym wydaniu. Żeby za bardzo się nie rozleniwić pomagałem Siostrom w ogrodzie, grabiłem jesienne liście i sprzatałem w domu. A to wszystko w otoczeniu pięknej wioski syberyjskiej z małymi, kolorowymi chatkami i serdecznymi ludźmi. Generalnie żyć, nie umierać! Wcześniej czy później trzeba było jednak ruszyć dalej.

Usolje!

Widok z mojego okna u Sióstr

Po tych kilku dniach wyszedłem więc na znaną mi trasę przelotową przez Usolje. Po chwili łapania przybiegła do mnie grupka młodzieży (na oko liceum, ale tutaj łatwo się pomylić co do wieku). Byli w trakcie szkolnej przerwy i na 80% jestem pewny, że delikatnie zawiewało od nich alkoholem. Potwierdzały to tez iście szampańskie humory. (Errata :) jeden z poznanych przyjaciol odezwal sie do mnie i zaprzeczyl  pogloskom o alkoholu. Zwracam wiec honor, szczegolnie ze lemoniada, ktora mnie czestowali faktycznie byla bezalkoholowa). Dopytywali się skąd jestem, gdzie jadę i po co. Gdy im wszystko wytłumaczyłem wpadli w zachwyt, dziewczyny zaczęły mi się oświadczać i prosić bym wziął je ze sobą. Tak, przez tą krótką chwilę byłem bożyszczem nastolatek! Szybko się jednak zorientowałem, że nie widzę w żadnej z nich mojej przyszłej żony, więc chciałem zająć się dalszym łapaniem transportu. Grupka postanowiła mi pomóc i machać razem ze mną. 'Przecież nikt się nie zatrzyma przy dziesięciu wrzeszczących ludziach' pomyślałem. Miałem już zmyć się po angielsku na inna miejscówkę, gdy zatrzymało się auto. Niedoceniłem moich nowych przyjaciół. Po czułych uściskach i pocałunkach od damskiej części grupy ruszyłem w stronę Irkucka. Czułem się jak Justin Bieber po koncercie.

Moi współstopowicze


W Irkucku już wcześniej załatwiłem sobie nocleg na CS. Mój host - Kostek był niesamowity. Odpisał po 5 min, że przyjmuje wszystkich, mogę przyjechać w każdej chwili i zostać ile chcę. W razie gdyby go nie było podał mi hasło do jego wifi, żeby mi się nie nudziło czekając pod drzwiami. W jego mieszkaniu byli już inni 'surferzy', którym Kostek dał klucze do mieszkania gdzieś w przelocie na mieście. Couchsurfing nie przestaje mnie zadziwiać... Para Francuzów była bardzo sympatyczna,  jednak chcieli się przespać po podróży, więc tylko zostawiłem rzeczy i ruszyłem na miasto. Nie nastawiałem sie specjalnie na zwiedzanie. Miałem trzy cele: kupić coś dodatkowego do spania, żebym nie przymarzał do ziemi; zrobić zapasy jedzenia na co najmniej kilka dni oraz zobaczyć ulicę Dekabrystów z tymi typowymi domkami syberyjskimi w większym wydaniu. Cel pierwszy osiągnąłem pośrednio, bo ceny za sprzęt turystyczny są tu zabójcze, więc ograniczyłem się do cienkiej karimaty. Test tego profesjonalnego sprzętu opublikuję już wkrótce. Zapasy zrobiłem, choć zwiększenie ciężaru plecaka o kolejne kilka kilogramów było nie do końca miłym doznaniem. Uliczkę również zobaczyłem i zdecydowanie mnie nie zawiodła. Zawiedli mnie natomiast Rosjanie, którzy sukcesywnie wyburzają te domy i stawiają na ich miejscach centra handlowe. 'Kiedyś przecież i tak się zawalą...' Połaziłem jeszcze trochę bez celu po mieście (chyba najładniejsze z dotychczasowych, wreszcie nie było takich tłumów ludzi) i wróciłem do Kostka. Wieczór spędziliśmy na pogawedkach o wszystkim i niczym, wymienianiu się doświadczeniami i dalszymi planami.

Ulica Dekabrystów

Jako absolwent Budownictwa mowie: coś tu nie gra...

Nazajutrz byłem pierwszym gotowym do drogi. Nie wyglądało, żeby reszta miała zamiar szybko wstać, więc tylko pożegnałem się z Kostkiem i ruszyłem. No właśnie, tylko gdzie? Miałem 3 opcje. Opcja numer jeden Listwianka - wioska przy Bajkale najbliższa Irkuckowi. Podobno ładna, ale mój wyczulony nos podejrzewał masę turystów. Opcja numer dwa wyspa Olchon w połowie Bajkalu. Według wszystkich najpiękniejsze miejsce na Bajkale. Tu też obawiałem się tłumów, ale Kostek uspokajał mnie, że po sezonie jest ok. No i opcja numer 3, czyli przeciwny brzeg Bajkalu. Niby najbardziej dziki, ale bardzo trudno się tam dostać stopem. W sumie wychodząc rano od Kostka nadal nie wiedziałem gdzie pojadę. Ostatecznie postanowiłem zobaczyć Listwiankę i jakby co wrócić tego samego dnia (to tylko 70km). Podjechałem na wylotówkę, czekałem jakieś pół godziny i stanęło auto. W środku piękna kobieta, wiec trochę niedowierzałem, że to do mnie. Nie żebym się nie doceniał, ale takie ze zrozumiałych względów raczej się nie zatrzymują. Powiedziała, że jedzie tylko 2 km do pracy, ale żebym wsiadał to przynajmniej się ogrzeję. Po tych dwóch kilometrach stwierdziła, że dobrze jej się ze mną rozmawia, więc w sumie to chętnie przejedzie się do Listwianki. Dowiozła mnie na miejsce, podziękowała za pogadankę i wzięła maila, żeby dowiedzieć się jak mi poszło. Nadrobiła łącznie 150 km tylko z dobrego serca i chęci pogadania. Niesamowite. 

Listwianka ewidentnie ładna... była kiedyś. Aktualnie zabudowano ją hotelami i straganami. Plus natomiast był taki, że nie było turystów. Wszystko pozamykane, ewidentnie po sezonie. Siadłem nad Bajkalem i kontemplowałem, jednak z zadumy wyrwała mnie grupka kobiet machająca kubeczkami i butelką wódki. Najpierw myślałem, że chcą się ze mną zwyczajnie napić. Wkrótce okazało się, jak bardzo się pomyliłem. Jedna z nich była tutejszą mieszkanką i wspólnie odprawiały rytuał podziękowania dla Bajkału, do którego zostałem zaproszony. Wszystkim polano wódki do kubeczkow, kobieta wygłosiła kilka zdań chwały dla Bajkału i kazała nam powtórzyć. Następnie wylaliśmy część trunku w fale jeziora, a resztę we własne gardło. Wkrótce znalazły się kolejne powody do podziękowań, więc rytuał trzeba było powtórzyć. Mój poranny pusty żołądek trochę protestował, ale trudno było odmówić Bajkałowi. Picie z jeziorem? Zaliczone! 

Kotlet. (W tle jakieś duże jezioro zwane Bajkałem)

Na plaży spotkałem tez dwie kobiety przemierzające podobną do mojej trasę. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Ostrzegły mnie przed szlakiem z Listwianki, który miałem zamiar przejść. Podobno był w strasznym stanie. Poszedłem jeszcze na bazar i spełniłem kolejne marzenie. Kupiłem i zjadłem bajkalskiego endemita w postaci ryby omul. Całkiem niezły chociaż jako endemit, mógłby się bardziej postarać. Połaziłem po tej w sumie smutnej wiosce, aż wreszcie siadłem na ławce i chciałem spokojnie spożyć śniadanie. Wtedy podszedł do mnie mężczyzna i orzekł, że siedzenie na ławce na plaży kosztuje 100 rubli. To przepełniło czarę i po 10 min stałem już na drodze łapiąc stopa powrotnego (oczywiście najpierw ostentacyjnie zjadłem śniadanie metr od ławki - na karimacie). Wziął mnie dziadziuś rozwożący pamiątki po sklepach. Zapytałem naiwnie czy może są one robione tutaj. Nic z tego - przyjeżdżają prosto z Moskwy, a wcześniej pewnie z Chin...

Będąc spowrotem w Irkucku około godziny 14 byłem w punkcie wyjścia, z tą różnicą, że jedna opcja została skreślona. Po długim wahaniu wybór padł na wyspę Olchon, która była w zasięgu dwóch dni stopa. Chciałem złapać marszrutkę,  która wywiozłaby mnie za Irkuck we właściwą stronę. Nie wiedziałem jednak skąd takie odjeżdżają, a kolejni informatorzy byli ekstremalnie niejednogłośni. Straciłem na tym blisko godzinę. Ostatecznie się udało i wylądowałem w autobusie, gdzie jak zwykle ludzie piętnowali mój plecak. Fakt, że w autobusach zawsze wszystkich nim zawadzam i pewnie dostanie po twarzy karimatą lub namiotem jest trochę irytujące, ale koniec końców i tak ja mam bardziej przechlapane dźwigając go. Wysiadłem za miastem i pomyślałem 'ale by było, jakby zatrzymało się pierwsze auto'. Przejechało obok. Nagle usłyszałem pisk opon. Gość ledwo wyprowadził auto z poślizgu, ale zatrzymał się. Jednak pierwsze! Podjechałem z kierowcą jakieś 20 km, następnie zjadłem obiad w postaci drożdżówki z ziemniakami (bardzo popularna w Rosji i w sumie niezła) w przydrożnym sklepie i z kolejnym kierowcą znowu przemierzylem kilka kilometrow. Następny transport czekał na mnie już gdy wysiadałem z poprzednego auta. A właściwie to cofał z ok. 500m.
- Ty na Bajkał?
- Da!
- A tak myśleliśmy, widzieliśmy Cię już wcześniej, dawaj!

Dwóch Buriatów o twarzach mongolskich jechało dokładnie w moją stronę przez jakieś 100 km. Praktycznie nic nie rozumiałem, dla mnie ich dialekt brzmiał jak mongolski (oczywiście nigdy nie słyszałem mongolskiego, ale dam sobie głowę uciąć, że tak właśnie brzmi). Gdy przejeżdżaliśmy obok kapliczek buddyjskich (na tych terenach było ich coraz więcej) padłem ofiarą drugich w tym samym dniu rytuałów. Jeden z panów miał za zadanie skropić wodą najpierw samochód, później kolegę i mnie, a na końcu samego siebie. Jako, że wody akurat nie było, używał piwa, które sobie popijał. Po którejś z kolei kapliczce uznałem, że chyba będę musiał dzisiaj umyć włosy... Powoli się ściemniało, więc kazałem się wysadzić przed jakąś wioską (chciałem wcześniej, ale orzekli że za dużo niedźwiedzi - lepiej bliżej wioski) i szybko rozbiłem tymczasowy obóz. Miejsce było wymarzone. 


W nocy nie spało mi się rewelacyjnie. Było zimno, w dodatku coś kręciło mi się koło namiotu. Usnąłem porządnie dopiero nad ranem, a gdy się obudziłem było prawie południe. 'Choinka, trochę zaspałem!'. No nic, co zrobić. Zebrałem się najszybciej jak umiałem, wyleciałem z lasu na drogę, a widzący to kierowca od razu się zatrzymał. Znowu krótki transport i długie czekanie w następnej wsi. Samochodów jak na lekarstwo, więcej siedzenia na plecaku niż machania. Wreszcie jechała marszrutka. A co mi tam, wystawiłem kciuk. 'Mogę z wami na Bajkał? Tylko od razu mówię, że nie mam pieniędzy na transport.' Wszyscy pasażerowie wybuchnęli serdecznym śmiechem. Kierowca się zawahał, ale w końcu powiedział tylko 'Dobra, wsiadaj!'. Jechałem ze zlepkiem różnych turystów, począwszy od wymalowanych panienek, skończywszy na zarośniętych facetach. Wszyscy jechali na Olchon i wszyscy płacili za to ok. 70 zł. Kawałek dalej kierowca zgarnął kolejne dwie autostopowiczki. Ciężko w to uwierzyć, ale okazały się Polkami! Po około dwóch godzinach dotarliśmy do promu. Jako pasażer marszrutki oczywiście nie płaciłem. Kolejne dwie godziny masakryczną drogą, która nigdy nie widziała asfaltu i wreszcie dotarliśmy do jednej z wiosek na Olchonie. 

Kotlet płynie promostopem

Mówiąc wyspa zazwyczaj kojarzy nam się mały skrawek ziemi. Olchon ma jednak 80 km długości i 25 szerokości. To tak jakby zrobić wyspę od Krakowa do Nowego Targu o szerokości jak do Myślenic. Mała to ona nie jest. W owej wiosce dziewczyny wynajęły pokój, a nastepnie wspólnie połaziliśmy po okolicy. Jednak istnieją jeszcze miejsca, gdzie ludzie nie znają brukowanych ulic, nie mają bieżącej wody, kanalizacji, a jedzą głównie to, co sami wyhodują. W wiosce było bardzo dużo pozostałości szamanizmu. Kapliczki, święte skały i jaskinie. Zresztą do teraz szamani działają na tych terenach. Miałem ochotę zostać tam kilka dni i wynająć pokój ze spotkanymi dziewczynami, ale ostatecznie chęć przygody wygrała. Cała droga przez wyspę ciągnie się wzdłuż jednego brzegu. Drugi brzeg jest całkiem dziki. Dziewczyny powiedziały mi, że spotkały ludzi, którzy chcieli przejść ją w poprzek, ale po dwóch dniach błądzenia w lesie zawrócili. Wyzwanie przyjęte! Na średniej jakości mapie znalazłem małą ścieżkę prowadząca z pewnej wioski prawie przez całą wyspę. Miałem też gpsa w komórce - w razie czego jakoś wrócę. Pożegnałem się więc z dziewczynami, przemieściłem do wioski zaznaczonej na mapie i wbrew wszelkim drogowskazom ruszyłem w tajgę...





4 komentarze:

  1. Oo wyjszłeś z dziczu :) a po prawej na blogu można obczaić więcej zdjęć - najs obóz - ten garnek cały czas tachasz ze sobą?

    OdpowiedzUsuń
  2. Tacham :) a fotki są po prostu wrzucone od razu do następnego posta, który dzisiaj się postaram wrzucić ;) ale faktycznie czasem jest trochę więcej na picasie niż tu na blogu

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie... nie rób pan już takich przerw! ;)

    OdpowiedzUsuń