piątek, 24 października 2014

Na wieś!

Droga, którą opiszę miała miejsce tydzień temu. Opóźnienie spowodowane jest kolejnym odcięciem od internetu :)

Pomimo, iż tak dobrze mieszkało mi się u Jasona, zdecydowałem, że trzeba ruszyć dalej. Nie żegnałem się jednak wylewnie, ponieważ droga do Chin wiedzie przez Ułan Bator i na pewno nie odmowię sobie odwiedzin u mojego indyjskiego przyjaciela. Od mojego wolontariatodawcy dostałem instrukcje jak dostać się na nad jezioro Khovsgol i jego farmę. Najpierw 17 godzin autobusem do Moron, potem przesiadka i kolejny autobus do Hatgal, następnie stamtąd miał przyjechać po mnie na motocyklu i zabrać na farmę. Wygląda skomplikowanie, ale uznałem że można to zrobić ciekawiej i oczywiście postanowiłem jechać stopem. Przygotowałem się lepiej niż ostatnio. Spisałem najważniejsze zwroty po mongolsku (tak, nie, nie mam pieniędzy, dziękuję, do widzenia), na tabliczce napisałem 'nie tugruk' i oczywiście uzbroiłem się w dużo cierpliwości. 
Kotlet przygotowany do drogi

Następnie ruszyłem autobusem jak najdalej od centrum, przeszedłem przez jakieś tory kolejowe i już byłem na głównej drodze. Tak jak myślałem zatrzymało się pierwsze auto. Nowe słowa zadziałały i zostałem zrozumiany, że chcę jechać za darmo. Oczywiście kierowca wybuchnął śmiechem, ale ostatecznie zgodził się wziąć mnie na pierwsze rozdroże za UB. Mówił trochę po rusku i zrozumiałem tylko, że pójdzie do budki policji i z nimi pogada. Okazało się, że chciał żeby zatrzymywali auta i spróbowali mnie gdzieś upchać. Chęci dobre, ale niestety policjant, jak można było się spodziewać zareagował śmiechem. Zwołali jeszcze kilku okolicznych kierowców i wszyscy razem mieli ubaw po pachy z Kotleta, który chce jechać za darmo.'No to się zaczęło' - pomyślałem. Mimo to stanąłem niedaleko nich przy drodze i łapałem dalej. O dziwo po 5 minutach zatrzymał się młody kierowca dobrze mówiący po angielsku i bez problemu zgodził się mnie wziąć. Miny szyderców - bezcenne. Tsavhil (albo jakoś tak, imiona mają tu odjechane w kosmos) pracował kiedyś w Anglii, gdzie nauczył się języka i poznał kilku Polaków. Był niesamowicie uczynny. Co chwilę pytał mnie czy czegoś mi nie trzeba, napoił mnie sfermentowanym mlekiem konia (nie pytajcie - nie wiem) i zabrał na obiad, za który nie pozwolił mi płacić. Żeby dostać się do Moron musiałem najpierw cofnąć się kilkaset w stronę granicy rosyjskiej, a później odbić na zachód. Tsavil jechał dokładnie w te stronę, więc spędziłem z nim jakieś 5 godzin. Wysiadłem kilkadziesiąt kilometrów przed jego miastem, bo uznałem że fajnie by było zobaczyć przydrożny klasztor Amarbalasgalant. 'Przydrozny' oznaczało prawie 40 km gruntowej drogi w bok. Ruch zerowy. Po pół godziny zjawiła się jakaś ciężarówka. Trójka facetów była bardzo sympatyczna, ale nie szło się z nimi dogadać. Próbowałem się dowiedzieć czy będą dzisiaj wracać, bo nie chciałem utknąć tam na noc. Tak samo energicznie potakiwali na pytanie 'Wracacie dzisiaj?' oraz 'Wracacie jutro?', więc ostatecznie nie zaryzykowałem i wróciłem na główną drogę. 
Autostop w Mongolii


W międzyczasie zdarzyły się dwie smutne rzeczy. Mój aparat ucierpiał przy jakimś upadku i zrobiła się spora wyrwa w obudowie. Działał, ale wszechobecny kurz dostający się do każdej szpary raczej mu nie sprzyjał. Przed wyjazdem czytałem książkę W. Cejrowskiego 'Wyspa na prerii'. Preria to to samo co step, ale Amerykanie zawsze muszą nazywać rzeczy po swojemu. Wśród wielu historii pisał o pyle, który dostawał się wszędzie. 'Co on tam wie, kurz jest nawet w Polsce, nic w tym nadzwyczajnego' - myślałem. Teraz już wiem. Pył stepowy faktycznie wchodzi wszędzie. To nie jest zwykły kurz. To kurz - ninja. Wedrze się do auta pomimo zamkniętych okien i do ust pomimo zaciśniętych warg. Po kilku dniach miałem pył we włosach, uszach i nosie. Czasami czułem go też w środku głowy. Jak widzicie mój aparat z centymetrową dziurą miał nikłe szanse na przetrwanie. Druga usterka była gorsza. Urwał mi się jeden pasek w plecaku. Cały ciężar wylądował na jednym ramieniu, co nie należało do przyjemności. Aparat naprawiłem taśmą, a plecak kawałkiem sznurka. Na razie musiało wystarczyć. 

Wracam do dalszej podróży. O dziwo sporo kierowców podwoziło mnie i rozumieli, że nie chcę płacić. Oczywiście były to podwózki po parę kilometrów. Dotarłem do miejscowości Erdenet. Znajduje się tam kopalnia miedzi, która jest w pierwszej dziesiątce największych kopalni odkrywkowych na świecie. Mongolia jednak coś produkuje, w dodatku produkcja ta podobno zużywa 50% całego zapotrzebowania na energię tego kraju... Uznałem, że fajnie byłoby takie cudo zobaczyć, ale niestety nie dane mi to było z powodu licznych patroli policji. Pewnie więcej ludzi miało taki pomysł. Złapałem więc kolejny transport. Kierowcy w Mongolii mają zwyczaj nachalnego podawania swojego numeru i żądania mojego. Nie mam pojęcia, czy chwalą się później ilością zagranicznych kontaktów, ale mi to odpowiadało. Zapisywałem każdego z nich pod nazwą danej miejscowości. Kiedyś może się przydać. Tym razem nowy nieznajomy nie tylko wziął numer, ale też zaoferował, że mogę się u niego przespać. Była dopiero 17, więc po krótkim wahaniu podziękowałem. Kolejny powiedział, że jedzie tylko 20 km, za to był niezwykle pomocny. Wyprzedzał wszystkie samochody i będąc na ich wysokości trąbił na całego. Następnie otwierał okno i wykrzykiwał kilka słów, z których rozumiałem tylko Bulgan, czyli mój kolejny cel. Jednym słowem szukał mi kolejnej podwózki. Któraś z kolei ciężarówka zatrzymała się i ładunek został przerzucony. Oczywiście nastąpiły kolejne migowe próby dogadania się. Liczyłem, że dotrę do Bulgan przed zmrokiem, jednak prędkość maksymalna chińskiej ciężarówki sięgała 40kmh, dodatkowo utknęlismy na jakiejś kontroli ładunku. Wylądowałem w docelowej wiosce po ciemku, czyli stało się to czego najbardziej nie lubię. Pożałowalem odmówienia noclegu w Bulgan. Nie ma gdzie rozbić namiotu, stopa nie da się łapać i w dodatku na ulicach krążą tylko podejrzane typy. 'No nic, czas sprawdzić gościnność Mongołów'. Pierwszy dom - pustka, drugi - pilnie strzeżony przez psa, trzeci - sklep! W środku oczywiście wysłali mnie do hotelu. Chciałem rozbić namiot na podwórku, ale z tego co zrozumiałem - nie zgodzili się. Test wypadł słabo. Ruszyłem więc pieszo za wioskę z nadzieją pustych pól na namiot.
Minąłem jakieś auto na poboczu. Machnąłem ręką i uznałem, że i tak się nie dogadam. 10 kroków dalej pojawiła się myśl 'Oj Kotlecie (tak, czasami sam do siebie mówię per Kotlet), za łatwo się poddajesz!' Zawróciłem i z kilku rosyjskich słów, które umieli wywnioskowałem, że jadą prosto do Moron! Mój cel! W dodatku zgodzili się mnie zabrać. 'A widzisz głupi Kotlecie, chciałeś iść dalej'.

Moi wybawcy byli miłym starszym małżeństwem. Zrobili mi miejsce z tyłu, dali chleb do zjedzenia i nakazali, żebym się przespał. Do Moron mieliśmy 350 km, stwierdzili że będziemy za 4 godziny. Wydało mi się to trochę zbyt optymistyczne podejście, ale co tam, ważne że jechałem. Małżeństwo było bardzo sympatyczne, ale problemem było jak zwykle dogadanie się. Miałem też dziwne wrażenie, że nie mają pojęcia gdzie jadą. Droga do Moron w dużej części jest dwiema koleinami ciągnącymi się przez step. Koleiny te mają tendencję do rozdwajania się, skręcania bez zapowiedzi lub kończenia się metrowym uskokiem. W dzień jakoś się jedzie, ale po ciemku było ciężko. Starszy pan przy każdej takiej okazji gorączkowo radził się żony co robić, po czym i tak robił swoje, czyli przejeżdżał najbardziej karkołomną opcją. Na szczęście auto było w miarę terenowe. Mieli jeszcze inne ciekawe zwyczaje. Średnio co 10 minut otwierali wszystkie okna na dłuuugą chwilę. Podejrzewam, że starszy pan już zasypiał i chciał się otrzeźwić, ale na moim tylnym siedzeniu temperatura spadała poniżej zera. Innym sposobem na walkę ze snem był postój co 30 min na szklankę piwa. Piwo polewane było z ogromnej butelki. Oczywiście nie byłem pomijany. Ostatnia ciekawa przypadłość to zatrzymywanie każdego auta z naprzeciwka i pytanie o drogę. Również każda tabliczka z nazwą rzeki lub wioski była wnikliwie zgłębiania, jednak sposób czytania ewidentnie wskazywał, że słyszą o niej pierwszy raz w życiu.
Po dwóch godzinach, patrząc na gpsa, stwierdziłem ze ledwo drgnęliśmy z miejsca. Uznałem, że wolę przejechać tę trasę w dzień, pooglądać widoki, a przede wszystkim najpierw się wyspać. Dookoła pustkowie, mimo to przebąknąłem moim przewodnikom, że chciałbym wysiąść i rozbić sobie namiot. Nie wchodziło to w grę, w dodatku chyba zaczęli mnie uznawać za niespełna rozumu. Jedynym wyjściem było wyskoczenie z auta niczym Jackie Chan, ale po namyśle zrezygnowałem. Ludzie mili, chyba niegroźni, więc jakoś dam radę. W taki wesoły sposób minęło... 6 godzin podróży i nagle stała się pierwsza w nocy. Cały czas mieliśmy kawał drogi do celu. Na którejś z kolei polnej drodze starszy pan wybrał złe koleiny i ku mojej rozpaczy zaczęliśmy oddalać się od drogi. Wreszcie nie wytrzymałem.
- Chyba jedziemy złą drogą...
- Ghrdkaghtrdhf
- Musimy wrócić i odbić w prawo.
- Trhgfrdkytgvsh (tak, mongolski brzmi jakby zapomnieli, że istnieją samogloski)
- Panie, dawaj pan w prawo!!!
Nie było odzewu, mogłem tylko patrzyć jak kropeczka na gpsie oddala się od głównej drogi. Nagle pojawiły się jakieś małe domki i jurty. Moja mapa oczywiście je przemilczała. Wydawało mi się, że para zrozumiała, że coś jest nie tak. Domy się zagęściły, płoty wysokie, więc zaczął się slalom i wybieranie przypadkowych skrętów. Nagle starszy pan zobaczył jakąś otwartą bramę. Dał po gazie i wtarabanił się komuś na podwórko. Zaparkował obok jurty, po czym stwierdził 'Koniec, śpimy tutaj, rano jedziemy dalej' (tłumaczenie z migowego). 'Ocho, no to trafiłem na kompletnych świrów, wcześniej czy później musieli mi się trafić' - pomyślałem. Szybkie rozważanie alternatyw. Szybkie, bo takowych nie było.
- No dobra, to ja sobie namiot tu rozłożę przy jurcie...
- Nie! Za zimno. Śpisz z żoną w aucie, ja poszukam miejsca w którejś jurcie. - A przynajmniej tak to wtedy zrozumiałem.
Nie miałem siły na kłótnie. Wyciągnąłem śpiwór i ułożyłem się na rozłożonych siedzeniach obok starszej pani...
Nocleg 'w drodze'


Uwaga, nadchodzi puenta! Rano obudziły mnie rozmowy. Zdziwiłem się, bo moi kierowcy wesoło rozmawiali z ludźmi z jednego z domków i jurty. Wysłano do mnie dziewczynę mówiącą nieźle po angielsku. Bogu niech będą dzięki! Wszystko mi wreszcie wytlumaczyła. Przede wszystkim powiedziała, że za 2 godziny znajomy jedzie do Moron i mnie zabierze. Ekstra! Starsze małżeństwo okazało się być rodziną ludzi z jurty. Nie byli jedynymi gośćmi. W chatce było już około 30 ludzi i cały czas przybywali nowi. Wszyscy zebrali się tu na... stypę po zmarłym trzy dni temu ojcu dziewczyny, z którą rozmawiałem. Przyznacie, że sytuacja trochę niezręczna. Zazwyczaj wszelkie problemy komunikacyjne załatwiam uśmiechem, ale tam jakoś nie wiedziałem co mam robić. Pomimo okoliczności rodzina była nasłychanie życzliwa. Usadzili mnie przy stoliku na środku i dali śniadanie. Następnie przyszła pora na obiad, a później dokładkę śniadania. Lubię jeść i nabrałem już umiejętności najadania się na zapas, ale to była przesada. Mało nie pęknąłem. W międzyczasie zostałem zaproszony do jurty obok chatki. Starałem się przypomnieć sobie wszystko, czego uczył mnie Jason. Obejść jurtę dookoła przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, spróbować każdej potrawy, po czym usiąść we wskazanym miejscu. Udało się, chyba nikogo nie uraziłem. 

Gospodarze

Prawdziwi mężczyźni

Obowiązkowe fotki z rodziną
Opiszę po krótce obrządki pogrzebowe, których byłem świadkiem. Na honorowym miejscu w pokoju wystawiony jest obrazek z podobizną zmarłego. Oczywiście pięknie przystrojony buddyjskimi ozdobami. Obok stoi małe radyjko z zapętlona muzyką. Muzyka sprowadza się do intonowania jednego zdania, pewnie coś w rodzaju 'Wieczne odpoczywanie...'. Każdy z gości przynosi dary w postaci złotych dzbankow, kielichów i czegoś słodkiego. Wdowa przyjmuje je wszystkie, po czym siada przy obrazie i rytualnie czyści każde z naczyń. Następnie napełnia je czymś, co wygląda jak miód, ale jest palne. Do środka wkłada sznurki, służące jako knoty. Wszystkie słodycze, ryż i olej (nie mam pojęcia czemu akurat on) również układane są przed obrazem. W międzyczasie każdy z domowników odmawia coś na kształt różańca. W buddyźmie wygląda on jak zwykły naszyjnik z koralikami. Zamiast wypowiadania słów każdy koralik jest pocierany kilkakrotnie. Zacząłem mieć wrażenie, że buddyści są trochę leniwi, jeśli chodzi o odmawianie modlitw. Po internetowym doksztalceniu się wiem już, że na wszechobecnych młynkach również wypisane są modlitwy, a kręcenie nimi ma podobno identyczny skutek jak wypowiedzenie jej na głos. To samo tyczy się kolorowych chorągiewek. Spisane na nich mantry wysyłane są prosto do nieba. Spore uproszczenie sprawy... Wracam jednak do naszej stypy.  Po jakimś czasie przychodzi buddyjski mnich i jest podejmowany prawie tak wystawnie jak ja. Następnie odmawiane są modlitwy, na czas których zostałem poproszony o wyjście. Podejrzewam, że są zarezerwowane tylko dla buddystów. Jedna myśl nie dawała mi spokoju. Gdzie jest ciało zmarłego?! Na wszelki wypadek nie zaglądałem do żadnych szaf i kredensow. 
Wnętrze chatki z 'kapliczka' zmarłego

Po dwóch godzinach jedzenia i rozmów na migi przyjechał owy znajomy. Okazało się, że jest to zwykły autobus. Bilet zakupiła mi rodzina i za nic w świecie nie chcieli się zgodzić na oddanie pieniędzy. Na koniec dostałem jeszcze prezenty w postaci soku z aloesu i czereśni w słoiku. Te drugie oczywiście prosto z Polski. Pożegnałem się gorąco z całą rodziną i po kolejnych dwóch godzinach w autobusie znalazłem się w Moron. Miasteczko niesamowicie mi się spodobało. Wreszcie miejsce pełne ludzi, ale  prawdopodobnie ani jednego turysty. Krzyk, wrzawa, przekupki na targu. Azja w pełnej krasie. Z moim plecakiem trochę się wyróżniałem, mimo to polaziłem po wszystkich targach i uliczkach. Następnie spędziłem pół godziny na drodze w stronę Hatgal. W końcu zrezygnowałem. Bynajmniej nie dlatego, że nikt się nie zatrzymywał. Stawał dosłownie każdy, większość jadących w drugą stronę. Pomimo bariery językowej usilnie chcieli mnie zabrać na miejsce. 100km za mniej więcej 200 zł. W dodatku byli niesamowicie natarczywi. Wkrótce zgromadziło się koło mnie około dziesięciu ludzi, kolejni już nadjeżdżali, więc łapanie zwykłego stopa stało się niemożliwe. Byłem zmuszony wrócić na autobus. Złapałem jakiś transport z dostawą do sklepu, który zabrał mnie za 20 zł pod samą chatkę mojego wolontariatodawcy. Po drodze, z racji pięknych widoków co chwilę otwierałem okno i robiłem zdjęcia. Trochę zamrażalem przy okazji wspołpasażerów, jednak zamiast denerwować się na mnie tylko pokazywali co ciekawsze widoki i nakazywali robić więcej zdjęć. Oczywiście mieli ze mnie niezły ubaw. 

Bayara, czyli właściciel farmy i domku w Hatgal, pokazał mi jurtę z moim łóżkiem i powiedział, że jutro pojedziemy na farmę. W jurcie była też Gloria. Gloria jest Chilijką i podróżuje po świecie już 9 lat. W sumie nie nazywa tego już podróżą, to po prostu jej sposób na życie. Oprócz tego poznałem sympatyczną parę z Australii, Niemkę i Japończyka. Wszyscy ruszali następnego dnia na konny trekking nad jezioro. Spędziliśmy miły wieczór z Bayarem, jego żoną i czwórką dzieci. 
Hostel

Z samego rana (no dobra, o 11, po śniadaniu) ruszyliśmy w stronę farmy. Okazało się, że mam udać się na farmę brata Bayara. Telepaliśmy się jego jeepem długie kilometry, po czym nagle zatrzymał się.
- Dalej nie pojadę, za duże dziury. Twoja farma jest tam - popatrzył na mnie i wskazał kierunek jedną ręką - A wasze konie tam - pokazał drugą ręką.
Zabraliśmy więc rzeczy i zaczęliśmy marsz. Poszedłem najpierw z nowymi znajomymi ich pożegnać. Na farmie z ich końmi szczęśliwie spotkałem brata Bayara i razem z nim ruszyliśmy na jego motocyklu w siną dal...

1 komentarz:

  1. "Zazwyczaj wszelkie problemy komunikacyjne załatwiam uśmiechem,"
    hehehe... Jakbym Cię tam widział.

    OdpowiedzUsuń