piątek, 10 października 2014

Kotletowe Miejsce Na Ziemi

Długo zastanawiałem się jak opisać wydarzenia ostatnich dni. Zwykle nie mam problemu z pisaniem i uważam, że opisy w miarę oddają to, co widziałem. Tym razem jednak tak nie jest. Jest mi niewyobrażalnie trudno opisać ten czas. Tak czy inaczej spróbuję. Od razu ostrzegam, że będzie długo, bo i dużo rzeczy mam do opisania. Jeśli ktoś znudzi się w połowie - nie obrażę się jak przerwie.
W dniu, w którym pożegnałem się z dziewczynami szedłem jeszcze kilka godzin. Blisko trzydziestokilogramowy plecak dawał w kość, ale byłem w miarę wypoczęty i pełen energii. Rozbiłem namiot, gdy zaczęło się ściemniać. Na wszelki wypadek daleko od ścieżki. Z samego rana ruszyłem z myślą 'jak dobrze pójdzie dzisiaj zobaczę Bajkał w całej swojej potędze'. Szedłem kolejne kilometry, brnąc po piaszczystym podłożu. Odkąd ruszyłem widziałem dwa ślady stóp: te same, jednak w dwie różne strony. Może to ci ludzie, o których mówiły dziewczyny? Dotknąłem, powąchałem, polizałem i już wiedziałem: tak, może to oni. Ścieżek w lesie było multum. Kolejne dochodziły, zaczynały się, kończyły. Ja jednak, wiedziony gpsem i malutką kreską na nim, uparcie wybierałem kolejne skręty. Prawo, lewo, znowu prawo, a teraz po małym łuku pod górę i ostro w lewo. W pewnym momencie się zawahałem, bo ślady moich poprzedników odbijały w bok. Podobno nie dotarli do celu, ale z drugiej strony miło szło się po czyichś śladach... No trudno, pożegnałem się z niewidzialnymi przyjaciółmi i ruszyłem w swoją stronę. Byłem już naprawdę zmęczony i miałem nadzieję, że to już tuż tuż. Mijały kolejne kilometry. Nagle ścieżka zwyczajnie skończyła się. Zwyklinałem ją w myślach, ale mimo to nie pojawiła się w magiczny sposób. 

Droga przez tajgę
Siadłem i rozważałem opcje. Mogłem zawrócić, jednak miałem tylko pół butelki wody (optymistycznie wziąłem zapas na drogę w jedną stronę, licząc na Bajkał. W końcu znajduje się tam 20% całej słodkiej wody na świecie, więc butelkę chyba napełnię...). Prawdopodobnie nie udałoby mi się wrócić tego samego dnia, więc wody mogło zabraknąć. Opcja druga to ruszyć na przełaj przez las. Opcja dosyć radykalna (jeśli ktoś kiedyś szedł na azymut przez mega gęsty las, to wie o czym mówię), ale z drugiej strony według gpsa do Bajkału miałem tyko jakieś 2 może 3 km. Zaryzykowałem. Bałem się tylko węży, których podobno było sporo w tych okolicach. Na ścieżce po prostu patrzyłem pod nogi, ale idąc przez las... Inżynierskie rozwiązanie: wziąłem dwumetrowy kij i uderzałem nim przed sobą. Czułem się jak ślepiec i traciłem sporo energii, ale liczyłem, że w razie czego wąż ucieknie. W pewnym momencie byłem pewny, że stanąłem oko w oko z niedźwiedziem, na szczęście okazał się być wielkim łosiem. Nigdy nie widziałem takiego na żywo, był chyba dwa razy większy ode mnie, ale uciekł. Ha! Ja za to brnąłem dalej i w pewnym momencie zdałem sobie sprawę z czegoś, co siedziało mi już długo w głowie, ale nie umiałem tego nazwać. Odkąd wyszedłem cały czas idę pod górę! Nadal się wspinam, więc chociażby nie wiadomo co nie wyjdę na piękną plażę na poziomie Bajkału. Mogłem liczyć co najwyżej na norweski klif. Niedobrze. Szedłem jeszcze z godzinę,  po czym dotarłem do końca lasu. Jest szczyt. Widok, który mi się ukazał jest właśnie jednym z tych, których nie umiem opisać. Bezkresny Bajkal, ogromne fale i górujące nad nimi słońce. Czułem się jak Magellan i Kolumb razem wzięci. Później jednak spoglądnąłem w dół i entuzjazm przygasł. Klifu co prawda nie było, ale zejście kilkaset metrów w dół było straszliwie ostre. Może dałbym radę bez plecaka, ale z tym wielkim klocem na plecach? Na pewno nie. Popatrzyłem na prawo, na lewo i zobaczyłem, że brzeg składa się z kolejnych wcięć. Może któreś będzie łagodniejsze... Pomimo poglądów politycznych, ruszyłem w lewo.

'Uże cholodno'
Droga była skrajnie trudna. Co chwilę góra i dół, kolejna góra i znowu dół. Po nim dla odmiany góra i znowu pieprzony dół! Ledwo już szedłem. Za każdym razem nadzieja, że tym razem dolina będzie łagodniejsza na tyle, żeby dało się zejść. Za każdym razem czekało mnie rozczarowanie. Przeszedłem w ten sposób kilka, a może kilkanaście kilometrów. Skończyła mi się woda, a pod warstwą ubrań i naporem plecaka pociłem się, jakby było lato. Nie mogłem się więc już wycofać, bo nie doszedłbym na drugi koniec wyspy bez wody. Pierwszy raz poczułem lekki strach. Sprawdziłem telefon, oczywiście zero zasięgu. W dodatku, jedyną osobą, która wiedziała, że zmieniłem plany z Listwianki na Olchon był Kostek, który raczej nikogo nie zawiadomi. 'Debil! Błąd nowicjusza, potkniesz się tu, złamiesz nogę i w najlepszym wypadku znajdą cię na wiosnę...'. Pomimo gigantycznego zmęczenia musiałem zwiększyć koncentrację.
W końcu trafiłem na minimalnie łagodniejszą dolinę. 'Idę jedną dalej, jak nie będzie lepsza to schodzę tutaj'. Nie była. Wróciłem więc i zacząłem powolne zejście. Mogę bez zawahania powiedzieć, że po godzinie, która upłynęła mi na tym zejściu byłem najbardziej zmęczony fizycznie w całym moim dotychczasowym życiu. Co chwilę ślizgałem się, zjeżdżałem czasami kilka metrów, a nogi uginały mi się bezwładnie. Dodatkowo kręgosłup trzeszczał pod naporem tych 30 kilo. Razem z plecakiem ważyłem blisko stówę, więc grawitacja dawała o sobie znać. Oprócz tego wszędzie widziałem ogromną ilość śladów zwierząt, które prawdopodobnie też uznały tę dolinę za jedyną drogę do wody. Wizja rozbicia namiotu na dole i oczekiwania wizyty kolejnych czworonogów średnio mnie urządzała. Tym bardziej, że wielkość śladów wskazywała na przekrój od zająca do niedźwiedzia. 'Niedźwiedzie są z niewiadomych przyczyn nad Bajkałem bardzo agresywne. Ofiarami padają jednak najczęściej samotni wędrowcy' - dziwnym trafem akurat teraz przypomniało mi się to zdanie z przewodnika. Najgorsza była myśl, że na dole może jednak nie być dojścia do wody i jakimś cudem będę musiał wyjść tą sama droga do góry. Strach urósł do rozmiarów potwora.
Znaleziska nie dodawaly otuchy

Piszę to kilka dni później. Jestem wypoczęty, najedzony i szczęśliwy. Patrzę na bezkres Bajkału i słucham szumu fal. Mimo to obraz walki, którą wtedy stoczyłem cały czas jest żywy. Nie mogło by być inaczej, gdyż tą gigantyczną górę mam dokładnie za plecami. Jestem w tym miejscu już czwarty dzień, powoli kończą mi się zapasy więc wiem, że będę musiał wracać. Najchętniej zostałbym tu jednak jeszcze miesiąc, rok, a może i na zawsze.
Myślałem, że coś, co wydarzyło się po tamtym zejściu jest możliwe tylko w filmach albo książkach. Przy brzegu łagodnie opadającym do jeziora dostrzegłem czyjś dawny obóz. Dwa zbite z patyków stoliki, ławeczka, miejsce na ognisko i wyrównany kawałek terenu pod namiot. Zejście do wody po schodkach z kamieni i własna plaża. Do tego całkowite odludzie i ślady obozowania, które miały co najmniej kilka lat. Dodajcie sobie to wszystko razem, pomnóżcie przez tysiąc, a otrzymacie radość, jaką wtedy odczuwałem.

Prawdopodobnie najszczesliwszy Kotlet na świecie

Taki widok powitał mnie na dole
Pierwszy dzień w Kotletowym Miejscu Na Ziemi spędziłem na urządzeniu się. Rozbiłem namiot, rozłożyłem trochę rzeczy, zorganizowałem miejsce do mycia, naprawiłem nadszarpnięte zębem czasu stoliki, rozciągnałem sznurek na mokre rzeczy, uporządkowałem ognisko i nazbierałem drewna. Rozglądnałem się też po bliskiej okolicy. Na razie jednak nie odchodziłem za daleko. W końcu nie wiedziałem czy mimo wszystko zaraz ktoś się tu nie zjawi. Następnie uskuteczniłem wymarzoną od kilku dni kąpiel w Bajkale ("Cholera, jednak zimna") i zjedzeniu czegoś. Apropo. Kolejny przykład jak polski i ruski są podobne tylko w teorii. W Irkucku robiąc zapasy kupiłem konserwę o nazwie "Pieczeń z dorsza". "Hohoho, pieczeń z rybki, super sprawa" - pomyślałem. Gdy otworzyłem ją kilka dni później wygląd jakoś nie zachęcał. Spróbowałem - ohyda. Popatrzyłem jeszcze raz na puszkę. Może biegły w cyrylicy nie jestem, ale czytać umiem - pieczeń! Wrzuciłem do słownika i wszystko stało się jasne. Pieczeń to po rusku wątroba. Ja pitolę, nie wiedziałem, że dorsz w ogóle ma wątrobę, a komuś wpadło do głowy nie tylko żeby ją jeść, ale jeszcze wpakować do puszki jako rarytas! Nie mogłem jednak pozwolić sobie na marnotrawstwo, więc wyłożyłem zawartość na chleb, posypałem solą, pieprzem i curry w ilościach hurtowych, na to pokroiłem czosnek w grube plastry i całość jakoś smakowała. W każdym razie zabiłem smak wątroby. Później zrobiło mi się trochę żal, że tak potraktowałem miejscowy przysmak, więc popiłem trochę sosu z puszki. Żal szybko minął.

"Pieczeń z dorsza"

Pieczeń z dorsza zdatna do zjedzenia
Resztę dnia spędziłem na zachwytach pięknem tego miejsca, równocześnie nie mogąc dowierzyć swojemu szczęściu. Noc była ciepła, a w porównaniu z innymi to wręcz upalna. Za to wieczorem niebo zaszło chmurami, a nocy lało. Obudził mnie ogromny szum fal. Czułem się powiernikiem tego miejsca, więc wygramoliłem się ze śpiwora i wyszedłem zobaczyć co jest grane. Sztorm na jeziorze to chyba rzadki widok i naprawdę robi wrażenie.

Wieczorne widoki z Miejsca

Kotletowe Miejsce Na Ziemi

Kolejny dzień przeznaczyłem na eksploracje otoczenia. Miałem zamiar przejść w jedną i drugą stronę wzdłuż brzegu w poszukiwaniu jakiejś lepszej drogi powrotnej. Wziąłem najważniejsze rzeczy i ruszyłem. Ścieżka najpierw była ewidentnie zwierzęca, później pojawiły się jakieś stare ludzkie ślady. Po około pół godziny marszu natrafiłem na pozostałości innego obozowiska. Wyglądało na młodsze, może ktoś tu był nawet w tym sezonie. Była też w miarę widoczna ścieżka w głąb wyspy - całe szczęście nie będę musiał wracać droga, którą tu dotarłem. Przeszedłem brzegiem łącznie około dwóch godzin nie napotykając ani żywej duszy. Napotkałem za to widoki nie do opisania.



Wróciłem po kolejnych dwóch godzinach. Było już popołudnie, więc wyprawę w drugą stronę odłożyłem na kolejny dzień. W końcu mam czasu pod dostatkiem. Po drodze w krzakach znalazłem zardzewiałą konstrukcję przypominającą piec. Przytargałem ją do Miejsca i zaaranżowałem małą kuchnię. Test przy gotowaniu ziemniaków z wołowiną z puszki przeszła znakomicie! Wreszcie nie musiałem oszczędzać gazu w butli i miałem wrzątek, kiedy chciałem.

Kotlet - kucharz

"Kartoszka z Wołowiną"

 Po obiedzie oddałem się całkowitej labie. Czytałem książkę, łaziłem po plaży i popijałem herbatę z mojej nowej kuchni. Cały czas myślałem też o tych wężach i niedźwiedziach. Na węże nie ma rady - trzeba było patrzeć pod nogi i dokładnie zamykać namiot. Na niedźwiedzia natomiast mój gaz pieprzowy mógłby nie zadziałać, postanowiłem się więc lepiej przygotować. Zaostrzyłem półtorametrowy kij i wypaliłem w ognisku, żeby zawsze można go szybko zapalić. Prawdopodobnie kompletnie nic by mi nie dał w starciu z misiem, ale pewność siebie minimalnie wzrosła. Drugie narzędzie znalazłem na brzegu Bajkału. Duży cedzak prawdopodobnie służył jeszcze armii Stalina, ja jednak przeznaczyłem go na ewentualną walkę z mniejszą zwierzyną. Wieczorem posiedziałem przy ognisku i cieszyłem się z pełni księżyca. Radość trwała do momentu gdy cały las, na czele z psowatymi, zaczął wyć. Generalnie nie czuję jakichś wielkich obaw przed spaniem w lesie, ale takie ujadania trochę odejmują odwagi. No cóż, dorzuciłem do ognia i przyciągnąłem bliżej mój Kij Na Niedźwiedzie oraz Cedzak Na Mniejszą Zwierzynę.

Kij Na Niedźwiedzie i Cedzak Na Zwierzynę Mniejszą

Następnego dnia ziściło się moje kolejne marzenie. W Bajkale żyje dosyć spora populacja fok zwanych Nerpami. Nikt nie wie skąd się tu wzięły, skoro najbliższe morze jest kilka tysięcy kilometrów stąd. Foki jednak żyją i mają się w miarę dobrze (to 'w miarę' to ze względu na kłusowników). Generalnie stronią od ludzi, ale skoro byłem jedyny w promieniu iluśtam kilometrów to może mnie przeoczą i się zjawią. No i z samego rana spełniło się! Nie powiem co wtedy robiłem, ale zdradzę że latrynkę urządziłem sobie z pięknym widokiem na Bajkał. Najpierw myślałem, że to duży ptak, ale nie, pływa ewidentnie z wielką głową na powierzchni, cielsko w wodzie. Pierwsza myśl - potwór z Loch Ness. Druga myśl - toż to moje foki! Pobiegłem jak szalony do namiotu po aparat i dalekosiężny obiektyw. Zanim wróciłem było ich już pięć, sześć, nie! siedem. Co prawda dosyć daleko w głąb jeziora, a nie na brzegu jak sobie wyobrażałem, ale i tak byłem wniebowzięty. Przez godzinę czułem się jak fokolog - liczyłem je, obserwowałem jak nurkują i cykałem fotki bez opamiętania. Na większości widać było tylko czarny punkt, ale ja wiem - to moje foki!

Zdjęcie zdjęcia jednej z moich fok
Wyprawa w drugą stronę od Mojego Miejsca skończyła się szybciej. Brzeg stawał się bardzo ostry, więc nie ryzykowałem. W sumie nic dziwnego, w końcu idąc kilkaset metrów wyżej granią nie widziałem możliwości zejścia nad jezioro. Znalazłem za to kolejne pozostałości jakiegoś obozu rybaków, a w nim resztki zapasów. Odgrzebałem pół paczki makaronu. Przy zbiórkach żywności zawsze mówią o nim "żywność trwała". Jak trwała, to trwała - na obiad będzie jak znalazł. Żeby nie mieć wyrzutów sumienia, gdyby ktoś tu wrócił i szukał akurat tego makaronu, zostawiłem na jego miejscu kilka rubli. Następnie wróciłem, rozpaliłem w moim prowizorycznym piecu i przyrządziłem makaron z puszkowaną fasolą i czosnkiem. Pycha!

Makaron z odzysku
Pod koniec kolejnego dnia uznałem, że powoli trzeba myśleć o powrocie. Pierwszy powód to kończące się zapasy jedzenia, drugi to kończąca się wiza rosyjska. Z tej okazji umyłem się w Bajkale i ogoliłem. Jeśli miałem następnego dnia łapać stopa to nie mogę wyglądać jak człowiek z lasu, pomimo że było w tym dużo prawdy. Wieczorem natomiast pomyślałem, że fajnie by było mieć jakąś pamiątkę. Skoro wszystkie sprzedawane w Irkucku są chińskie to uznałem, że wyręczę małe chińskie rączki i pamiątkę zrobię sobie sam. Posiedziałem przy ognisku, postrugałem i gotowe! Gdyby ktoś był zainteresowany innym rękodziełem Kotleta to zamówienia przesyłajcie na maila.

Kotletowe rękodzieło
Gdy rano się obudziłem zrobiło mi się zwyczajnie smutno, że muszę się zbierać. Ciekawe jak człowiek szybko przyzwyczaja się do miejsca. Szczególnie, gdy ma wszystko, co mu potrzeba. Mimo to zebrałem wszystkie rzeczy (zajęło mi to chwilę bo trochę się rozgraciłem), pożegnałem się z Kotletowym Miejscem Na Ziemi, następnie odprawiłem rytuał podziękowania dla Bajkału (niestety bez wódki) i ruszyłem w długą drogę powrotną z tylko jedną myślą. "Mam nadzieję, że kiedyś tu wrócę".
Teraz całkiem serio. To były najpiękniejsze dni mojej dotychczasowej podróży, a może i życia. Człowiekowi chyba naprawdę niewiele potrzeba do pełni szczęścia. Może zauważyliście, że nie podałem żadnych nazw wiosek, ani szczegółów w jaki sposób dotarłem do Miejsca. Zrobiłem to celowo, ale nie żeby zachłannie nikomu nie pokazać gdzie to jest. Podejrzewam, że w pełni sezonu może tam czasem nawet ktoś zaglądnąć, więc nie jest to jakaś bezludna wyspa, o której nikt nie wie. Po prostu chcę, żeby zgodnie z nazwą pozostało to moim miejscem, nawet jeśli będzie tak tylko w mojej wyobraźni. Równocześnie nie wykluczam odnalezienia w przyszłości, a może nawet w tej podróży, innych podobnych zakątków. Myślę, że człowiek może mieć spokojnie kilka takich. Każdemu z Was życzę jednak odnalezienia chociaż jednego. Koniec patosu. Gratuluję tym, którzy dotarli aż tutaj!



6 komentarzy:

  1. Super miejscówka, uwielbiam takie!

    Napieraj dalej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Podczas rozmowy dzisiejszej z Belą podczas czytania tego:
    (10:56:39) Sid: to jest mój mistrz

    Więcej nie muszę dodawać. Tagi miażdżą.
    Powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pisz Pan książkę! Poza tym skąd masz pewność, że nie odkryłeś nowego gatunku inteligentnej foki kotleta, a obozowisko które zająłeś było ich domem? Zainteresuj się Pan, bo milijony czekają! Pozdrawiam siedząc na dupie i tyjąc w najlepsze.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mówiąc kolokwialnie:
    Czytając to co - i jak! - piszesz, czuję się jakbym sam zapier...ł tam w tych dzikich odstępach świata. Z posta na post jestem co raz bardziej wykończony.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie nadążam odpowiedzieć na każdy komentarz, ale dzięki wszystkim i każdemu z osobna! :) Nawet nie wiecie jak miło zobaczyć tyle pozytywnych opinii po paru dniach bez internetu ;)

    OdpowiedzUsuń