poniedziałek, 16 marca 2015

Do zwrotu! Czyli Kotlet wypływa na morze

Udało się! Sam do końca nie mogę w to uwierzyć, ale jachtostop jednak jest realny. Piszę to z pokładu katamaranu zacumowanego u wybrzeży wyspy Langkawi w Malezji. Jak się tu znalazłem?

W tym miejscu miał być inny post. Był on już napisany i gotowy do wrzucenia na bloga. Postanowiłem, że nie będę go zmieniał. Owszem, jest trochę nieaktualny, ale może choć w minimalnym stopniu odda zaskoczenie, jakie przeżyłem. Wydarzenia ostatnich dni, które były całkowicie szalone i nieprzewidywalne opiszę na końcu. Na razie opis całego przedsięwzięcia zwanego poszukiwaniem jachtu z małymi wtrąceniami 'uaktulniającymi'.

Wierni fejsbukowicze już wiedzą, iż Kotlet postanowił spróbować zmienić środek transportu i podbić morskie przestrzenie. Tak zwany jachtostop. Zdawałem sobie sprawę, że z moim doświadczeniem (bądźmy szczerzy - jeśli chodzi o morze to zerowym. Wiele wakacji na Mazurach jest jakąś podstawą, ale zdawałem sobie sprawę, że to inna bajka), będzie to trudne, żeby nie powiedzieć niewykonalne. Jednak kto nie próbuje, ten nie ma nic. Szczegóły trochę później, ale zdradzę tajemnicę, że Kotlet na razie został na stałym lądzie.

I to już informacja nieaktualna. Kotlet aktualnie wybiera się jachtem do Tajlandii. - dop. późniejszy

Na Langkawi (po raz pierwszy, nie ostatni) dotarłem bez żadnych przeszkód. Liczyłem, że półtoragodzinna przeprawa promem będzie przygodowa przynajmniej pod względem widoków, ale się zawiodłem. Zapakowano mnie do kolosa na blisko 600 osób i wskazano miejsce jak w samolocie. Klima i filmy na ekranie. Nie do końca na to liczyłem. Swoją drogą nie wiem czy najlepszym pomysłem jest puszczanie w czasie jazdy krwawego horroru o pewnym nawiedzonym domu w Malezji. Płaczące dzieci chyba wolałyby coś innego. Tak czy inaczej dotarłem do portu na Langkawi. Wyspa jest wyjątkowo nieprzyjazna budżetowym podróżnikom. Brak komunikacji publicznej i zabójcze ceny taksówkarzy odbiły się pozytywnie na mojej kondycji. Oczywiście tej fizycznej. Dotarłem więc o własnych siłach do oddalonego kilka kilometrów Kuah i znalazłem najtańszy hostel. Najtańszy nie znaczy tani. 30 zł za łóżko piętrowe w pokoju na poddaszu bez okna. Znaczy okno było. Na korytarz. W nim okien również nie było, ale prowadził na klatkę schodową, która z kolei prowadziła dwa piętra w dół gdzie na końcu korytarza było okno na zewnątrz. Światło miało marne szanse pokonania takiej odległości. Była za to klima, żeby się nie udusić.

Trup ścielił się gęsto

Langkawi




Romantyczna kolacja we dwoje. Pół roku razem.

Po przyjeździe, z racji niedzieli odszukałem najbardziej ukryty kościół, z wszystkich które do tej pory odwiedziłem. Po pół godzinie błądzenia po okolicy wskazanej przez Google, w końcu zacząłem pytać miejscowych. Jeden z nich skojarzył. 'Catholic Church? A tak, widziałem ten sklep. Jest na końcu tamtej ulicy'. Nawracać każdego na drodze się nie da, więc jakoś przełknąłem tą zniewagę. Okazało się jednak, że pan miał sporo racji. Kaplica była niczym innym jak kolejną witryną wciśniętą między sklepy. Parafia zbierała pieniądze na budowę kościoła, ale jak widać powoli to idzie. Na mszy byłem jedynym obcokrajowym rodzynkiem, co doceniono owacjami na stojąco i pamiątkowym obrazkiem.

Kościół.

Langkawi w pierwszym momencie mnie nie zachwyciła. Owszem widoki są niesamowite, a zachód słońca z widokiem na cumujące w zatoce żaglówki to po prostu bajka. Miałem jednak wrażenie, że to miejsce wysoce elitarne i zwyczajnie tam nie pasuję. Moja opinia zmieniła się dopiero po jakimś czasie, gdy połaziłem bocznymi uliczkami. Langkawi żyje swoim życiem. Poza kurortami z niepoliczalną ilością gwiazdek i śnieżnobiałymi plażami, turystów praktycznie się nie spotyka. Ta pozorna nuda to po prostu realia malajskiego życia wyspiarskiego. 'A co my tu mamy robić?' - usłyszałem od pewnego kierowcy. Jak wszędzie w Azji są jednak nocne markety ze wspaniałym jedzeniem oraz uliczne stragany z mydłem i powidłem, na których można się zagubić na długie godziny. Odmianą są sklepy wolnocłowe. Zaglądałem do każdego. Nie żebym miał specjalne smutki do utopienia. Po prostu szukałem jakichś polskich alkoholi. Niestety nasze macki tu nie sięgają.

Wyspę objechałem pewnego dnia na dziesięć stopów. Odwiedziłem plażę, na której długo nie zabawiłem. Nawet wziąłem specjalnie kąpielówki na tą okazję, ale zwyczajnie nie dało się tam wysiedzieć. Jeśli w cieniu było 40 stopni to w słońcu... Przebywanie na piasku graniczyło z samobójstwem. Niektórzy jednak dawali radę. Później zawiozłem się do knajpy polecanej przez LP, aby skosztować malajskich specjałów. Taka dziwna mieszanka. Trochę jedzenia tajskiego, trochę indyjskiego, trochę chińskiego. Jak się później okazało - jakie jedzenie, taka Malezja. Przez cały dzień w większości przypadków zabierali mnie turyści w wypożyczonych samochodach, którzy nie mieli pojęcia gdzie jechać. Faktycznie Langkawi ma dosyć skomplikowaną sieć dróg. Automatycznie stawałem się więc pilotem i prowadziłem ich prosto do celu. Z małymi objazdami w moich kierunkach.


No to czas na pierwszy powód wizyty na Langkawi. Sky Bridge. Most łączy dwa wierzchołki najwyższej góry na Langkawi i ma funkcję tylko i wyłącznie widokowo-zachwycającą. Zabrałem się tam z sympatyczną malajską parą turystów. Na szczyt wiedzie kolejka gondolowa. Podobno najbardziej stroma na świecie, ale ja im nie wierzę, bo nie tylko w tym temacie są oszustami. Ale o tym za chwilę. Trochę dziwiłem się dlaczego moi kompani w gondoli są tak spanikowani wysokością. Dopiero po chwili zaskoczyłem, że przecież oni w życiu nie widzieli na oczy śniegu, a co dopiero wyciągów narciarskich. Nie powiem, że trzymałem ich za ręce, ale atmosferę trochę musiałem rozluźniać. Na szczycie odwiedziłem punkt widokowy i szybko skierowałem się na upragniony most. Coś pięknego. Rozpisywał się nie będę, po pewnie znudziłbym każdego oprócz własnej osoby, ale nawet na zdjęciach kładka robi wrażenie. Jedno 'ale'. Na wszystkich ulotkach i stronach internetowych most nazywany jest mostem wiszącym (suspension bridge). Tymczasem ma on ewidentną konstrukcję mostu podwieszanego (cable-stayed bridge). Czekałem z oceną, aż zobaczę go na własne oczy, ale przypatrywałem się z każdej strony i nijak most wiszący to nie był. Nie wytrzymałem i przełapałem jakiegoś gościa z obsługi. 

Most PODWIESZANY




- Ładny most - zagaiłem, żeby nie uderzać z grubej rury.
- W rzeczy samej proszę pana, przepiękny.
- Nazywacie go mostem wiszącym, tak? - sarkazm powoli wdzierał się na moje usta.
- Tak jest, proszę Pana!
- Tja... A wie pan, że to wcale most wiszący nie jest? To najbardziej typowy przykład mostu podwieszanego.
- Uuu. Proszę za mną, coś Panu pokażę - Moja pewność siebie trochę osłabła, może jednak coś przoczyłem?
Zostałem zaprowadzony dokładnie na środek rozpiętości mostu.
- Czuje Pan? - zapytał lekko podniecony gość z obsługi.
- No most drga.
- No właśnie! Większość ludzi myśli, że most jest sztywny, a tymczasem on drga! Dlatego 'wiszący'! *
*Tu niezbędne jest użycie angielskiego nazewnictwa. 'Suspension' czyli 'wiszący' używane jest najczęściej w kontekście zawieszenia 'niesztywnego' jak na przykład zawieszenie samochodowe. Dlatego pan czując lekką podatność mostu na drgania był przekonany o słuszności nazwy 'suspension'.
Westchnąłem. Nie chciałem wychodzić na nadętego bubka, który mądrzy się przed niewinnym strażnikiem. Skąd biedak miał wiedzieć, że nie za bardzo mogły mnie te drgania zaskoczyć, bo poświęciłem im prawie pół roku życia pisząc pracę magisterską.
- Nie o to mi chodzi - odpowiedziałem spokojnie i tu padło uproszczone wyjaśnienie w czym tkwi różnica między mostami wiszącymi i podwieszonymi, którym Czytelników nie będę zanudzał. Jeśli ktoś jest wyjątkowo ciekawy to niech sobie zobaczy zdjęcia na przykład Golden Gate Bridge i Millau Viaduct. Pierwszy - wiszący, drugi - podwieszany :)
- Hmm... No to ja już nie wiem, most w każdym razie jest wiszący. - odpowiedział pan obsługowy. Jak groch o ścianę. 

Absolutnie rozumiem, że pan z obsługi może nie znać sprawy. Zagadnąłem go, bo akurat był pod ręką, ale przecież ktoś ten most wybudował i nadał mu błędną nazwę. Ten ktoś zapewne był inżynierem i powinien mieć łeb nie od parady. Na usta ciśnie się tylko jedno słowo bardzo trafnie używane w takich sytuacjach przez mojego dziadka. Baaaarrraaany! 

Nie, nie, nie!

Prawdopodobnie tylko ci, którzy mnie nie znają myślą, że sprawa tutaj się zakończyła. W żadnym wypadku. Kilka dni później wystosowałem oficjalny mail do zarządcy mostu. Naświetliłem sytuację i poprosiłem o wyjaśnienia. Cały czas czekam na odpowiedź, będę Was informował na bieżąco. Jeśli jednak kiedyś przeczytacie gdzieś 'Langkawi Cable-stayed Bridge' to wiedzcie komu podziękować. 

Teraz czas na powód drugi i najważniejszy mojej wizyty na wyspie. Jachtostop. Pomysł złapania stopa na łódce pojawił się chyba gdzieś na początku mojej podróży. Kisiłem go gdzieś głęboko, bo zwyczajnie nie było do tej pory takiej możliwości. Czytałem jednak sporo poradników, jak temat ugryźć, gdzie łapać i w jakim czasie. Sprawa jet duuużo bardziej skomplikowana niż autostop. Wchodzą do gry dodatkowe zmienne. Pory żeglowania w konkretnych rejonach, pory monsunowe, układy wiatrów, porty przyjazne żeglarzom, możliwości komunikacji z załogami, przepisy prawne przy przekraczaniu granic morskich, możliwości wejścia do portów, rejestrowanie pasażerów itd itp. Nie będę się rozpisywał, bo do tego wszystkiego można dotrzeć łatwiej, bądź w trudniej w internecie. Poza tym daleko mi od żeglarza pełną parą, a wiedza którą zdobyłem była czysto praktyczna z punktu widzenia żeglarskiego stopowicza. Do rzeczy. 

Langkawi jest jednym z kilku punktów wylotowych dla jachtów przemierzających wybrzeże i nie tylko. Pierwsze pytanie, jakie się nasuwa to gdzie chciałem płynąć? Odpowiedź: gdziebądź. Jeśli już ktoś zdecydowałby się zabrać takiego Kotleta, to niech sobie kierunek wybierze sam. Nie ukrywam jednak, że rozważałem raczej opcje bliższe, bo zwyczajnie nie chciałem się wpakować na pierwszy raz w jakieś bagno zwane załogą nie do życia albo wypłynięcie w tereny zagrożone piractwem. Po przypłynięciu na Langkawi od razu skierowałem się do największej z marin i pozostawiłem swoje ogłoszenie na tablicy. Stworzyłem go jeszcze w Tajlandii starając się przelać w niego więcej serca i uroku osobistego niż sam posiadam. Kolejnego dnia zawiozłem też ogłoszenie do drugiej mariny. Jak wygląda łapanie jachtostopa? To zależy od stopnia zdesperowania. Stać na keji i machać kciukiem się w każdym razie nie da. Ja po prostu wolny czas spędzałem w marinie. (Dziwnie to brzmi, bo w sumie kiedy ja aktualnie nie mam wolnego czasu...?) Do tej dalszej wybrałem się tylko na jeden dzień, bo zwyczajnie była na drugim końcu wyspy. Tą bliższą miałem kilka kilometrów od noclegu, więc pokonywałem tą trasę czasem kilka razy dziennie. Przesiadywałem w knajpach, gadałem z ludźmi, wypytywałem i dociekałem. Nie ukrywam, że większość czasu jednak zwyczajnie wgapiałem się w delikatnie kołyszące się maszty, ludzi krzątających po jachtach i spokojne morze. Kilka godzin z kawą mrożoną w ręku mijało jak z bicza trzasnął. Szczerze mówiąc, chyba właśnie przez to moje lekkie lenistwo ostatecznie jachtostopa nie udało mi się złapać. (Hmmm...) Rozleniwiłem się dotychczasową powolną podróżą i jakoś nie wyobrażałem sobie w kilka dni poznać dobrze obcych ludzi i zaskarbić ich zaufania. Oczywiście wrażenie błędne, bo wykonalne to jak najbardziej jest i wiele osób to potwierdzi. Blisko od zabrania mnie był pewien Amerykanin. Naprawdę miło nam się gadało. Zmierzał w stronę Phuket w Tajlandii. Miał dobre chęci zgarnięcia mnie, ale jako że przekraczalibyśmy granicę, musiałby płynąć do głównego portu i mnie rejestrować. Zwyczajnie nie było mu to na rękę, a ja specjalnie nie napierałem, bo dobrze wiedziałem co znaczy unikać zatłoczonych miejsc. 

I jak tu się nie pogapić?


Kotlet łapie jachtostopa

Zdjęcie prorok


Po niepowodzeniu na Langkawi nie zamierzałem się jednak poddać. W końcu nie był to jedyny główny port w Malezji. Skierowałem się na wyspę Penang. Początkowo planowałem złapać bezpośredni prom, ale ostatecznie wróciłem do Kuala Perlis i zaufałem sprawdzonemu autostopowi. Schemat na Penang był podobny. Rozwiesiłem ogłoszenia i kręciłem się po okolicy. Sprawa była jednak trudniejsza, bo marina była niesamowicie ekskluzywna i pasowałem tam jak zając wielkanocny do choinki. 

Skończył się założony przeze mnie tydzień aktywnego jachtostopowania. Jednym słowem na razie się nie udało. Czemu? Chyba wykazałem się zbyt małym stopniem zdeterminowania. Gdy łapię autostop wiem, że po prostu muszę coś znaleźć bo chcę się przemieścić dalej. Po kilku godzinach byłbym w stanie wyskoczyć na środek drogi i zatrzymać auto (choć jeszcze nie było takiej potrzeby). Jachtostop nie miał mnie doprowadzić do kolejnego celu. Był wizją typowo 'for fun'. Czasem po prostu wolałem posiedzieć na tej keji i gapić się przed siebie niż zagadywać do kolejnych żeglarzy. Temat jachtostopu chwilowo więc zamykam. Mimo to od podwieszania liny z pętlą z tego powodu, jestem daleki. Lista pozytywów jest długa. Nowe doświadczenie, poznani ludzie, spora (jak dla mnie) nowa wiedza żeglarska, znajomość angielskich odpowiedników wszystkich komend i pierdół na jachcie (uznałem to jako niezbędne minimum przygotowań, poza tym wiedza służyła szpanowaniu nią w portach). Najważniejsze to jednak możliwość pogapienia się na te wszystkie jachty. Było warto. Poza tym ogłoszenia dalej wiszą... (No i te słowa okazały się najbardziej prorocze z całego tekstu).

Kotlet pije kawę z worka zamiast aktywnie stopować


Kilka praktycznych słów o jachtostopie postaram się jeszcze naskrobać. 

Wracam do tematów codziennych. Wyjeżdżając z Langkawi chciałem przespać się na stałym lądzie i kolejnego dnia dotrzeć do George Town na wyspie Penang. 'Pech' chciał, że trafiłem na kierowcę, który jechał wprost do mojego celu. Wiedziałem że wyląduje w mieście po zmroku, ale jak to coraz częściej mam w zwyczaju, postanowiłem nie sięgać planami dalej niż dwie godziny do przodu. Po drodze minęliśmy oberwanie chmury rodem z końca świata. Gdy przekroczyliśmy most na Penang zaczynało już kropić. Wiedziałem, że mam maksymalnie pół godziny na znalezienie noclegu, w przeciwnym razie zostanę zatopiony przez goniącą nas nawałnicę. Nie chciałem jechać do hostelu z dwóch powodów. Po pierwsze kierowca wysadził mnie w innej części miasta, a po drugie nie mam w zwyczaju przychodzić na nocleg późno w nocy. Uważam to za zwykłą stratę pieniędzy. Lepiej gdzieś przebiedować noc i z samego rana zawitać do hostelu płacąc tylko za noc następną. Problem był w tym, że wylądowałem w ogromnym mieście. Uznałem, że jak w dżungli jakoś sobie radziłem to w tej miejskiej odmianie też dam radę. Poszukałem na mapie synonimów pola namiotowego pod hasłami 'park miejski' i 'cmentarz'. Niestety w okolicy był tylko muzułmański, a ich drażnić nie chciałem. Podrapałem się po głowie, rozejrzałem dookoła i mój wzrok padł na ślimacznicę zjazdu z drogi szybkiego ruchu. W jej centrum znajdował się piękny stożek uformowany przez drogowców, a na stożku busz krzewów. No i problem rozwiązany. Przeskoczyłem ruchliwą ulicę, znalazłem płaskie miejsce osłonięte krzakami i w pierwszych strugach deszczu rozbiłem namiot. Miejsce ideał - ciężko mnie było wypatrzyć z zewnątrz, a i na skwer między drogami przecież nikt pchać się nie będzie. Jeszcze tylko stopery do uszu, żeby nie ogłuchnąć i można było uderzyć w kimono. Jakby ktoś kiedyś potrzebował pola namiotowego na Penang to polecam: http://goo.gl/maps/ZXHE9

Miejska dżungla



Z rana złapałem autobus do centrum z przystanku oddalonego 50 metrów od mojej miejscówki. Znalazłem najtańszy hostel u jakiegoś starego Chińczyka, gdzie spotkałem Andrzeja - pierwszego od bardzo dawna Polaka. Stary Chińczyk był cwany. Nie pozwolił nam oglądnąć pokoju, bo jak utrzymywał ludzie ciągle spali. Standard dla mnie zazwyczaj znaczenia nie ma, więc opłaciłem noc i się wprowadziłem. Wtedy jeden ze współlokatorów w pokoju zaczął ostrzegać nas, żebyśmy tu nie zostawali bo łóżka są pełne pluskiew. Andrzej postanowił z tego względu zmienić lokal, ale stary Chińczyk powtarzał tylko 'Once paid, no refund' (w wolnym tłumaczeniu 'zwrotów nie przyjmujemy') niczym szalona papuga. Z robactwa w swoim przybytku zapewne zdawał sobie sprawę. Mimo tego noc dla mnie nie była tragiczna. Chyba tylko dla mnie. Mam to szczęście, że jakoś niespecjalnie swędzą mnie wszelkie ugryzienia komarów i innych insektów. Pluskwy się do nich zaliczają. Coś tam czułem, trochę się podrapałem, ale spać się dało. Sądząc po trzęsących się łóżkach od drapania się współlokatorów, to oni takiego szczęścia nie mieli. 

George Town. Co tu napisać, żeby nie wyszło tandetnie... Zwyczajnie wspaniałe miejsce. Chyba od czasu Pekinu nie spotkałem miasta z tak wyrazistą duszą i urokiem. Uwielbiam to uczucie, gdy przyjemność można czerpać z samych spacerów kolejnymi uliczkami. Najbardziej charakterystyczne jest tu przenikanie się różnych kultur. W czasach kolonialnych było to miejsce najbardziej otwarte na azjatyckich emigrantów, co ma swoje skutki do dzisiaj. Idę przez miasto. Chinatown. Bach! Znowu jestem w dzielnicy hutongów. Znowu Liu, Marek i Zoro pokazują mi budki z największymi kulinarnymi rarytasami. Znowu zapach tofu i świeżej pietruszki. Znowu wszędzie niezrozumiałe, ale magiczne napisy. Zarzekałem się po wyjeździe z Chin, że mam ich dosyć na jakiś czas. Chyba ten czas minął. Zwyczajnie się stęskniłem. 

Idę dalej. Little India. Bach! Jestem u Jasona w UB. Gotujemy razem w 'The Bomb'. Zapach kolendry i curry. I Birma. Mandalay z indyjskimi straganami. Znowu hałas i kobiety ze świecidełkami na czole. Znowu wszechobecny brud. Nie śmieci. Brud, fekalia i ścieki płynące rynsztokiem. Jedynie szczury zastąpiły kanałowe jaszczurki. Idę dalej. Dzielnica islamska. Bach! Jestem w Turcji. Sprzedawcy dywanów i lamp Alladyna. Muzułmanie leniwie popijający przesłodzoną herbatę z owalnych szklaneczek. Na witrynach perskie szlaczki i ozdoby. W nozdrzach hibiskus i szafran. Dookoła tajemnicze, acz przyjazne kobiety w chustach. Bach! Znowu Azja południowo-wschodnia. Stragany z jedzeniem. Swąd starego tłuszczu, owoców morza, herbaty instant i przyprawy, którą zapamiętam do końca życia, ale której nazwy nigdy nie poznałem. I poznać nie chcę. Jeszcze bym ją znalazł w Polsce. Niech lepiej zostanie tu, zarezerwowana dla wspomnień. 

George Town


Streetart. Dla samego niego warto przyjechać do George Town







Skryta miłość Kotleta, czyli back to China


Nie wiem co dokładnie urzekło mnie w George Town. Indie, w których nie byłem, ale od strony kulinarnej poznałem aż za dobrze? Chiny, które okazały się moim skrywanym kochankiem? Wspaniali muzułmanie niesłusznie wsadzeni do jednego worka z całą Al-kaidą? Czy wreszcie może streetart, którego azjatycką stolicą George Town słusznie się mieni? Prawdopodobnie jak zwykle wszystkiego po trochu. Co tu dużo mówić. Z George Town po prostu nie chce się wyjeżdżać.

No chyba, że ma się naprawdę dobry powód. I tu zaczyna się opowieść. Szybka. Bo i szybkie były wydarzenia, które nastąpiły.

Otóż siedziałem sobie pewnego pięknego wieczora na malajskim piwku ze znajomymi poznanymi w hostelu. Od kilku dni mieszkałem w tym przepięknym George Town. Zaplanowałem, że wyjadę z George Town następnego dnia i skieruję się dalej na południe Malezji. Post o nieudanej próbie jachtostopu gotowy do wrzucenia na bloga, plan na jakieś dwa dni z grubsza jest, więc nie pozostało nic innego jak oddać się słodkiemu relaksowi. Jak zwykle zasada 'jeśli chcesz żeby stało się coś nieprzewidywalnego, to poczyń plany do przodu' się sprawdziła.

Po powrocie do hostelu odczytałem maila. 'Mój ojciec byłby zainteresowany wzięciem Pana na jacht. Nie ma on w tej chwili internetu, ale proszę się z nim skontaktować telefonicznie'. Mało nie padłem na zawał. Z samego rana zadzwoniłem i polski głos kapitana oznajmił mi, żebym wrócił na Langkawi to pogadamy o wszelkich możliwościach. Tego samego dnia popołudniu łapałem już stopa w kierunku odwrotnym niż kilka dni temu. 

Po zmroku dotarłem do portu w Kuala Kedah, skąd odpływały promy na Langkawi. Ostatni uciekł jakąś godzinę temu o czym wiedziałem, jednak mimo to dowiozłem się stopem do miasta. Chciałem z samego rana wsiąść na prom, a nie martwić się jeszcze autostopem. Pokręciłem się trochę po okolicy i tym razem przenocowałem na piętrze jakiegoś pustostanu. Również polecam: http://goo.gl/maps/K6qe1


Z rana dotarłem na wyspę i znając dokładnie większość zakamarków skierowałem się do miejsca umówionego spotkania z właścicielem jachtu. Przeszedłem coś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej. Bynajmniej nie z morskiej wiedzy żeglarskiej, bo nie zamierzałem zmyślać historii o własnym doświadczeniu. Prawdopodobnie kapitan chciał wiedzieć czy da radę że mną wytrzymać na jednym jachcie. Chyba Kotlet jest w miarę do życia, bo po dwóch godzinach stałem już na pokładzie katamaranu, sam nie mogąc w to uwierzyć. 48 godzin wcześniej moje plany skupiały się na tym, ile piw kupić ze znajomymi w George Town, a aktualnie miałem wypłynąć na morze. Jeszcze jedno. Na jacht wszedłem 13. marca 2015 roku. Na wylotówkę z Krakowa wyszedłem 16. września 2014 roku. (Przepraszam za małe oszustwo na fb, zwyczajnie mi się daty pomieszały). Tak czy inaczej praktycznie dokładnie pół roku wcześniej. Jak tu nie wierzyć w Znaki?

Kto porwał się na to, żeby mnie wziąć? Jak się okazało nie byle kto. Kapitan Wojciech Ogrzewalski żegluje po oceanach od, bagatela, 50 lat. W roku moich urodzin ukończył samotny rejs dookoła świata, za który dostał najwyższą polską nagrodę żeglarską. Od tamtej pory, glob udało mu się okrążyć jeszcze trzy razy. Pływał na przeróżnych jachtach, z czego kilka znalazł zatopionych na rafach, skąd własnoręcznie je wyciągnął. Pięć lat temu, w zbankrutowanej stoczni, skonstruował własny katamaran, na którym pływa do dziś. Przyznacie, że na ilość historii do posłuchania narzekać nie będę mógł. 

Kapitan Ogrzewalski (co prawda przeszliśmy na Ty, ale co jakiś czas użyję tytułu, po prostu z szacunku) zazwyczaj żegluje sam. Dochodzi już jednak do 70 lat i, jak sam mówi, zaczyna mu brakować sił do niektórych rzeczy. Tu wkracza siła mięśni wraz z inżynierską łepetyną, popularnie zwana Kotletem. Wojtek zgodził się mnie zabrać na około dwa tygodnie na jacht, wykarmić, wziąć pod swoje żeglarskie skrzydła i wbić trochę wiedzy do głowy. Nie zgodził się natomiast przyjąć za to wszystko nawet grosza. W jachtostopie to naprawdę rzadkość.

Kotlet - majtek


Przynajmniej początkowo popłynie z nami również jego przyjaciółka z Brazylii. Ostatnie dni poświęciliśmy na niezbędne naprawy i roboty przy jachcie. Nie będę się silił na profesjonalny opis z fachowym nazewnictwem, bo byłoby to zwyczajnie śmieszne, jako że sam się tego wszystkiego uczę. Szczęśliwie sporo roboty było przy silnikach, gdzie frajda z grzebania w nich była porównywalna z majsterkowaniem w samochodzie. Oprócz tego poznałem pierwszy plus katamaranu. W czasie przypływu można nim spokojnie dopłynąć do brzegu, odpływ wykorzystać na czyszczenie 'podwozia' gdy osiądzie na piasku,  a z przypływem spowrotem wypłynąć. Genialne. 

Katamaran 'Flash 2' (pierwszy zatonął na pewnej rafie na Karaibach) to dla mnie kolos, a dla Wojtka - mały stateczek. 12 metrów długości, 6 szerokości. W środku regularne M-3 z kuchnią i dwoma łazienkami. To mnie uderzyło na samym początku. Był to po prostu dom na wodzie. Jadalnia (a niech se mówią na to mesa, ja wolę jadalnia bo brzmi ładnie polsko), kibelek, prysznic (chociaż nieużywany), kuchnia, lodówka większa niż w domu, mikrofala, biblioteczka, panele słoneczne... No cuda na kiju! Dostałem do dyspozycji nie koję, a nawet nie kajutę. Kotlet zaokupował cały jeden kadłub!

Takie tam z koi

Kończę. Nie będę się rozpisywał o życiu na katamaranie, bo prawie nic o nim nie wiem - mam za sobą dopiero kilka dni. Jeszcze przyjdzie na to czas. Na razie napawam się przyjemnym kołysaniem do snu, odgłosem stukających fałów o maszt i możliwością wyjścia w nocy przez okno w dachu i wysikania się za burtę. Dla tych trzech rzeczy łapałem jachtostop. Jak zwykle w takich sytuacjach muszę postraszyć, że nie będę miał internetu i nie będę pisał. Każdy odetchnął z ulgą... Wypływamy prawdopodobnie za dwa dni. Kierunek - Tajlandia i jej wysepki. Nie na długo i na spokojnie. Dokładnie tak jak chciałem. Nie mogło być lepiej. No naprawdę, cholera, nie mogło być lepiej!


7 komentarzy:

  1. Jeszcze całości nie przeczytałem ale pierwsze pytanie - tamtejszy McDonald's lepszy od ostatniego? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sadzac po pozniejszych efektach to lepszy ;)

      Usuń
    2. Sadzac po pozniejszych efektach to lepszy ;)

      Usuń
  2. Tobie to się chyba zasób szczęścia nigdy nie skończy. I dobrze! Ktoś na górze Cię bardzo lubi. To też dobrze! Czytelnicy też bardzo to wszystko lubią :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratulacje! Super, że Ci się udało. Teraz tym bardziej czuję się przy Tobie jak stary nudny zgred. I sorry, że się nie odezwałem, ale szalony Chińczyk oczywiście nie zgodził się, żebym sprawdził, czy jesteś w hostelu.

    Wojtek a.k.a. Andrzej z hostelu Chińczyka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, Ty mowisz ze sie starzejesz ale to ja imiona zapominam ;) Zostales w George Town na dluzej?

      Usuń
    2. No widzisz, Ty mowisz ze sie starzejesz ale to ja imiona zapominam ;) Zostales w George Town na dluzej?

      Usuń