niedziela, 8 marca 2015

Najlepszy plan? Brak planu!

Upały nie sprzyjają autostopowi. Wiem, że największym wrogiem jest deszcz, ale jednak żar lejący się z nieba też mocno komplikuje sytuację. Stanie w słońcu na poboczu to katorga, a co dopiero jak trzeba przejść kilka kilometrów przez miasto. Właśnie w takich warunkach przyszło mi jechać przez Tajlandię. Temperatura oscylowała w granicach 40 stopni w cieniu. Jeden z kierowców słusznie kiedyś stwierdził 'Ja ledwo w klimatyzacji daję radę wysiedzieć, a Ty chcesz iść przez ten upał?'. Jakoś szedłem. Ale ledwo. 

Umiejętne wykorzystanie każdej chwili autostopowego cienia
Po Kanchanaburi ruszyłem na południe. Docelowo w stronę Malezji. Cel odległy był blisko 1200 km, na które nie miałem żadnego planu. Zresztą szczerze mówiąc na Malezję wtedy też jeszcze pomysłu nie miałem, ale nie uprzedzajmy faktów. Chciałem po drodze coś ciekawego w Tajlandii zrobić. No Bóg mi świadkiem, że chciałem. Chciałem popłynąć kajakiem w deltę pewnej rzeki. Okazało się, że nie dość że samemu kajaka pożyczyć nie można, to jeszcze rzadko w ogóle dadzą ci powiosłować. Co to za frajda? Przypomniała mi się historia z 'Into The Wild', gdy główny bohater ostatecznie kupił kajak w supermarkecie. Rozważałem to, ale kajaków w 7eleven nie mieli. Chciałem pojechać na pewną odległą wyspę, którą polecił mi właściciel hostelu w Kanchanaburi. Okazało się, że trzeba wykupić całą wycieczkę, a jedyna firma która pozwala na samodzielne przejście się po wyspie, żąda blisko 2000 bathów (200 zł) za sam transport. Tajlandia przy wszystkich swoich zaletach ma jedną wadę. Jest cholernie turystyczna. 

Pojechałem więc bez celu. W Tajlandii czasem trzeba na autostopowy transport chwilę poczekać, ale za to każdy ma klimatyzację więc można było trochę odetchnąć. No chyba, że Cię weźmie na pakę to efekt jest jak, nieprzymierzając kotlet na patelni. Kolejni kierowcy byli dosyć przeciętni. Oprócz jednego. Wziął mnie zaraz za stacją, na której uzupełniałem i upuszczałem płyny. Pickup. Na pace ogromny motocykl. W środku niczym niewyróżniający się Taj w koszulce Harley - Davidson. Jak mi powiedział, lubił motocykle i właśnie wracał z Motoshow w Bangkoku. Nic niesamowitego, sam mam motocykl i lubię sobie pojechać na jakiś zlot. Otóż w tym wypadku nie wszystko było przeciętne. Sami zobaczcie jak prezentował się mój kierowca i jego motocykl.


Niby wszystko zwyczajnie...

...chociaż...

...chyba nie do końca


Mój kierowca. Autostop czasem zaskakuje.


Kotlet się nie boi!











No właśnie. Dużo mogę zrozumieć, ale tutaj jednak cały czas na usta cisnęło mi się słowo 'Świr'. Zatrzymaliśmy się na pewnej stacji benzynowej, gdzie na mojego szalonego znajomego czekała telewizja. Przebrał się w swój strój wyjściowy, pozował przy motocyklu i udzielał wywiadu. Telewizja nie byle jaka. Największa tajska. Jako, że kierowca ewidentnie mnie polubił, byłem nieźle wyróżniony. Mogłem podawać rekwizyty, robić zdjęcia jego tabletem i zapraszać kolejnych ludzi do zdjęć. A tych nie brakowało. Atrakcja na całą okolicę. Zlecieli się wszyscy łącznie z babciami gotującymi w garkuchniach i całym personelem 7eleven. Ostatecznie kierowca zarządził odwrót, bo końca chętnych do zdjęć nie było widać. Cały event trwał blisko godzinę. Acha! Kotlet do telewizji też się załapał, także niedługo liczę na sławę w Tajlandii.

Oprócz tego dosyć nietypowego przerywnika, kolejne stopy były raczej przeciętne. Nie zrobiłem też jakiejś wielkiej odległości, bo około 15 po prostu się zmęczyłem jazdą. Zmęczony przecież jechał nie będę, więc odbiłem w stronę morza. Znalazłem naprawdę ładną i względnie pustą plażę. Nie rozbiłem się na niej głównie dlatego, że nie wiedziałem jak daleko sięga przypływ, a nie chciałem się obudzić w morzu. Przeniosłem się trochę dalej na plażę kamienistą. Znalazłem wystarczająco duży kamień i posadowiłem na nim namiot. Trochę twardo, ale bezpiecznie od wody i z widokiem. Na tym punkcie mam bzika. Muszę mieć rano ładny widok z namiotu i kropka. 


Taki Bałtyk, tylko Budda się patrzy

Znaczy - będzie przypływ

Nocleg bez widoku to nie nocleg!

Kolejnego dnia pokonałem ogromną odległość na południe, ale w końcu się znudziłem. Odbiłem więc na zachód. Na boczne drogi, które są dużo milsze do podróżowania. Postanowiłem dotrzeć do Parku Narodowego Khao Sok, jednak najpierw na drodze był jego mniejszy brat - Khao Phanom. Kilka dobrych godzin przed zmrokiem dotarłem do jego granic i od razu kazałem się wysadzić. Oniemiałem. Nie mogłem uwierzyć. Byłem w Ojcowskim Parku Narodowym. Wszystko prawie tak samo. Prawie. Tajska droga wiła się dziesiątki kilometrów wzdłuż rzeki. Nasza kilkunastokilometrowa droga Ojców - Pieskowa Skała ładniejsza. Tajska rzeka leniwie przelewala się kolejnymi kaskadami. Nasz Prądnik ze starymi młynami ładniejszy. Tajskie góry pikowały kilkaset metrów w górę. Nasze kilkudziesięciometrowe ładniejsze. Tajska dżungla dziko szalała dookoła. Nasze lasy bukowe ładniejsze. Tajska maczuga przeczyła zasadom grawitacji. Nasza przeczy bardziej. No i Tajowie nie mają pięknego zamku w Pieskowej Skale i urokliwych drewnianych domów po drodze. Wszędzie tylko ten bambus. To nie drewno, to jakaś chińska podróbka. Jak widzicie przejechałem 25 tysięcy kilometrów, żeby zobaczyć marną kopię naszego Parku. W razie gdyby ktoś się wybierał to niech sobie odpuści, pojedzie do Ojcowa, a za zaoszczędzone pieniądze kupi podwójnego schabowego przy drodze olkuskiej.

Ojcowski Park Narodowy (co Tajowie wymawiają przedziwnie: Khao Phanom)


Nawet podróbka Kościoła Na Wodzie jest

Niemniej jednak z powodu chwilowego braku Ojcowa park Khao Phanom mnie zachwycił. Zszedłem z drogi i rozbiłem się nad rzeką pod maczugą herkulesa. Taką z małej litery. Spałem ewidentnie na czyjejś działce z drzewami kauczukowymi. Gdy rano się zebrałem i znalazłem przy drodze budkę z hipotecznym śniadaniem, pani zapytała mnie czy to ja tam spałem nad rzeką. Kolejny plus dla Tajów. Większość Azjatów by przyszła i obserwowała całe zajście jak dobre przedstawienie w cyrku. Na początku mi się podobało, ale po kilku miesiącach bycie wieczną atrakcją może zbrzydnąć. Jak widać Tajowie czasem dadzą człowiekowi trochę odpocząć.

Nocleg pod maczugą

Przeszedłem kilka kilometrów drogą wyjątkowo nie łapiąc stopa. Napawałem się widokami. Chciałem wejść do pewnej jaskini, ale nie udało mi się dogadać z panią pilnującą. Próbowałem jej wytłumaczyć, że nie chcę wykupywać całodniowej wycieczki z przewodnikiem tylko po prostu chcę wejść do głupiej jaskini. Nie udało się. Cały czas machała tylko tymi wszechobecnymi w Tajlandii ulotkami pokazującymi uśmiechniętych ludzi wesoło kroczących przez dżunglę lub siedzących w kapokach w kajaku. Niech siedzą dalej w tych kapokach, ja odpuściłem i poszedłem dalej. W końcu złapałem stopa i pojechałem kilkadziesiąt kilometrów do większego parku Khao Sok. Spodziewałem się, że skoro mały był tak ładny to duży wgniecie mnie w fotel. Niestety się zawiodłem. Khao Sok to rezerwat chroniący głównie dżunglę. Nie byle jaką, bo podobno jedną z najstarszych na świecie, ale jednak 'tylko' dżunglę. Była to trzecia dżungla w mojej podróży. Cejrowskim się nie mienię, ale swoje zdanie o niej zdążyłem sobie już wyrobić. Najciekawszy w buszu jest moment, gdy gdzieś dochodzisz. Może to być szczyt góry lub dziura w ścianie roślinności. Te drugie są moim faworytem, gdyż zawsze otwierają niesamowite widoki. Należą jednak do rzadkości, bo trzeba trafić w moment gdy zwali się jakieś drzewo. Moment trwa krótki czas, bo dżungla nie znosi pustki. Kiedyś o tym wspominałem. Niemniej jednak cała reszta dżunglowej przygody to ciężkie oddechy i pocenie się.

Prześwit - najlepsze co może człowieka spotkać w dżungli

W Khao Sok pochodziłem ścieżkami przez dżunglę, ale nie zapuszczałem się dalej. Aby pójść głębiej niezbędne było wynajęcie przewodnika, pomimo dobrze widocznych, szerokich i wydeptanych ścieżek. Podczas małego spaceru spotkałem jednego z nich prowadzącego niemiecką wycieczkę. Nie żebym się chwalił, ale idąc chwilę w ich pobliżu pierwszy wypatrzyłem rodzinę małp w zaroślach. Przewodnik szybko podpiął się pod moje znalezisko i udawał, że sam widział je już dawno. Następnie  zaczął wszystko objaśniać Niemcom zdziwionym bardziej niż pod Stalingradem. Wiedziałem już, że nie chcę takiego przewodnika.

Rodzina małp przywłaszczona przez przewodnika


Nie skusiłem się też na 'wycieczkę do kwiatka'. W tych okolicach rośnie bardzo rzadka Rafaesia, której kwiat osiąga przekątną do 1,5 metra. Okres jego rozkwitu jest jednak bardzo krótki, a roślina pojawia się jak Bruce Lee w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Żadne z biur organizujących wyprawy do Rafaesii nie gwarantuje jej odnalezienia. W dodatku po wsi chodziły plotki, że kwiaty dawno już przekwitły, a biura wyciągają tylko ogromne pieniądze od głupich turystów. Zrezygnowałem więc, pomimo niemałej chęci wrzucenia fotki na Facebooka z półtorametrowym kwiatkiem.

W Khao Sok spędziłem aż trzy dni. Dlaczego skoro jak wspomniałem dżungla mnie nie zachwyciła? Tym co mnie zachwyciło był mój nocleg. Najpierw pochodziłem po wiosce i znalazłem najtańszy pokój za 300 bahtów (30zl). W sumie miałem się skusić, ale zupełnie przypadkiem zapytałem na bramkach Parku czy nie dałoby rady tu gdzieś namiotu rozbić. Miła pani powiedziała, że nie ma problemu, mogę się rozbić na płaskim terenie z ławeczkami. Koszt? 30 bahtów (3 zł) a w cenie łazienka, prysznic i rzeczka obok. Właśnie z powodu tej miejscówki w Sok zostałem aż trzy dni. Niesamowicie przypominała mi ona pole namiotowe Brandysówka w podkrakowskiej Dolinie Będkowskiej. (Pozdrowienia, Szwagry! :) ) Dzień wcześniej Ojców, teraz Będkowska. Chyba sami rozumiecie, czemu zostałem tak długo.
Rozbiłem się przy jednym ze stolików i szybko urządziłem okolicę po swojemu. Unieszkodliwiłem lampę, która świeciła mi w namiot całą noc, rozłożyłem rzeczy i zbudowałem lodówkę w rzece. W tej ostatniej trzymałem wodę, mango i banany. Nauczka na przyszłość - nigdy nie zostawiać bananów bez opieki. W nocy dobrały mi się do nich małpy i zeżarły połowę. Dobrze, że zrobiłem zapas około dwudziestu (mówiłem już że lubię banany?) i trochę zostało. Mieszkałem na czymś w rodzaju strefy piknikowej, więc czasem przychodzili tam turyści. Dziwnie się patrzyli gdy paradowałem do rzeki w samych gaciach. Zbywałem ich wzrokiem 'A Ty nie chodzisz w gaciach do lodówki?'.

Kotletobóz

Kotledówka

Byłem jedynym mieszkańcem pola namiotowego. Tajowie nie przywykli do takich wynalazków. Po zmroku zostawałem więc w Parku sam i mogłem się w pełni cieszyć jego klimatem. Dodajcie do tego namierzone w wiosce budki ze wspaniałym tajskim jedzeniem, a otrzymacie wynik w postaci w pełni zadowolonego Kotleta. No dobra, do pełni brakowało jeszcze nieskończonej wizy. Takiej nie posiadałem, więc po trzech dniach ruszyłem w stronę Malezji. 

Postanowiłem przemieszczać się mniejszymi drogami, żeby coś się działo. Pokarało mnie już pierwszego dnia. Dawno nie miałem takiej posuchy autostopowej. Aut było na pęczki, ale jakoś nikt się nie zatrzymywał. Nie mam pojęcia czemu. Albo z mieszkańcami południowej Tajlandii jest coś nie tak, albo miałem jakąś ptasią kupę na głowie, którą widzieli wszyscy oprócz mnie albo po prostu miałem zwykłego pecha, od którego odwykłem. Generalnie nie byłoby źle, nigdzie mi się w końcu nie spieszyło, ale zabijał mnie upał. Po którejś godzinie wypełnionej w głównej mierze czekaniem na poboczu musiałem się ratować wizytami w 7eleven i Tesco dla ochłody. Gdy myślałem, że już nic gorszego pod względem pogody mnie nie spotka zaczęło... lać. Popatrzyłem w górę - praktycznie ani jednej chmurki. 'No ktoś tu sobie jaja z mnie robi!'. Słońce ani myślało odpuszczać. Słupek rtęci też ani drgnął. Mimo to zaczęła się regularna ulewa. Po chwili chmury wreszcie przysłoniły niebo i przy symfonii piorunów rozpoczęła się burza. Zabrzmi to głupio, ale dawno nie byłem tak szczęśliwy. Od wyjazdu z Polski we wrześniu ANI RAZU nie zaznałem deszczu. Nie liczę małego kapuśniaka w Irkucku i nocnego deszczu w Birmie. Oczywiście wiem, że powinienem z tego się cieszyć, ale zwyczajnie stęskniłem się za deszczem. Było w tej burzy coś swojskiego, co sprawiło, że na drugim końcu świata poczułem się jak u siebie.

Kotlet jak głupi cieszy się z burzy

Przed zmrokiem tradycyjnie odbiłem w dżunglo-las i na super płaskiej miejscówce rozbiłem namiot. Około drugiej w nocy nagle się obudziłem. Na początku nie wiedziałem dlaczego. Usłyszałem ciche stukanie o namiot. Coś pomiędzy kapaniem wody a szumem trawy. Jak zwykle w przypadku nocnych wizyt zwierzaków przy moim namiocie, leżałem nieruchomo i nasłuchiwałem. Jedna ręka odruchowo sięgnęła po gaz pieprzowy, a druga zaczęła rozsuwać pałkę teleskopową. Tym razem moi przeciwnicy okazali się jednak odporni na jedno i drugie. 'Au!!'. Coś uszczypnęło mnie w nogę. 'Au!' Drugi raz. I trzeci. I dziesiąty. Sięgnąłem po latarkę. W świetle zobaczyłem setki mrówek chodzących po mnie i po całym wnętrzu namiotu. Tych malutkich, których ugryzienie groźne nie jest, ale gdy przepuszczą atak grupowy... 'No cholera, co ja wam zrobiłem, że mnie gryziecie? I po co tu w ogóle wlazłyście? Nawet jedzenia nie mam bo wszystko zjadłem wieczorem.' Musiałem się na jakimś ukrytym mrowisku rozbić. Strasznie mi się nie chciało, ale uznałem, że muszę się przenieść. Otworzyłem zamek namiotu i wtedy To zobaczyłem. Płaskie, piaskowe podłoże dookoła, na którym kilka godzin wcześniej miło sobie siedziałem, teraz było dosłownie czarne. Jeśli w namiocie były setki, to tutaj miliony albo miliardy mrówek. Ewidentnie lubiły nocne życie. Co więcej to właśnie one wydawały ten dziwaczny odgłos. 'Stupot małych stóp' chciałoby się rzec. Przekrój gatunków od tych malutkich do dżunglowych gigantów. Jak szybko się zorientowałem, tylko te najmniejsze zdołały się przycisnąć przez zamki namiotu. W popłochu zamknąłem się spowrotem. Niedobrze - pomyślałem. Po chwili rozmyślań jednak ubrałem buty i skacząc z miejsca na miejsce opatrzyłem teren w promieniu kilkunastu metrów. Wszędzie to samo. Nie wiem, gdzie one się chowały w dzień, ale chyba musiały mieć całe podziemne królestwo. Jeśli gdzieś przystanąłem na kilka sekund, momentalnie moje nogi zaczynały być czarne. W dodatku mrówki zdążyły wyznaczyć już ścieżki przez mój namiot i po jego dachu. Przenosiny nie wchodziły w grę.

Jedyne miejsce, gdzie mogłem na chwilę przystanąć

Wróciłem do środka. Nie pozostało nic innego jak zacząć nierówną walkę. Zabijałem czym się dało. Trup ścielił się gęsto, ale mogłem tylko obserwować jak nowe bataliony wlewały się przez każde łączenie zamków, których nijak nie mogłem uszczelnić. Po pół godzinie musiałem odpuścić. Kiedyś czytałem, że mrówki są na tyle inteligentne że potrafią wyczuć śmierć w powietrzu i nie pchać się tam, gdzie ich nie chcą. Licząc na to rozprowadziłem mrówcze trupy dookoła karimaty, opatuliłem się śpiworem, uważnie patrząc, żeby nigdzie się stykał się z ziemią i spróbowałem zasnąć. Poszło szybko, bo spanie w każdych warunkach opanowałem do perfekcji. Obudziłem się kontrolnie godzinę później i ku mojej radości zobaczyłem, że pomysł zadziałał. Mrówek było coraz więcej, ale wyznaczyły sobie drogi dookoła mojego spania. Co jakiś czas spadała na mnie jakaś łamaga, która nie umiała chodzić po suficie do góry nogami, ale nie było to wielkim problemem.

Rano po mrówkach nie było ani śladu. Myślałem nawet czy nie był to jakiś senny koszmar, ale trupia ścieżka wokół karimaty potwierdziła przeżycia. Zamiotłem namiot i szybko się zebrałem z najgorszej miejscówki w mojej podróży. Nie dopadła mnie birmańska policja, ale zrobiły to tajskie mrówki. 

Z racji, iż wybrałem boczne drogi, wylądowałem też na mniej uczęszczanej, górskiej granicy z Malezją. W miarę podróży na południe buddyzm był stopniowo wypierany przez islam. Malezja jest praktycznie w całości wypełniona wyznawcami właśnie tej religii. Muzułmanie swoje wady mają, ale mimo wszystko są jakoś mniej 'egzotyczni'. Na granicy czułem się jak w Turcji czy nawet bliższej Bośni. Stragany, krzyki, rozgardiasz i kobiety z zasłoniętymi głowami. Miła odmiana. Spotkałem tylko jednych obcokrajowców. Akcent był jakby znajomy i przez chwilę miałem nadzieję, że Polacy. Okazali się Rosjanami. Też dobrze, wreszcie można było pogadać w słowiańskim stylu. Co więcej, podróżowali autostopem i też wyruszyli na jesień zeszłego roku.

Granica buddyjsko- islamska


Wreszcie przekroczyłem granicę i złapałem krótkiego stopa do najbliższego miasta. Bankomatów niestety brak. Nawet się nie zmartwilem, bo jakoś lubię to uczucie całkowicie pustego portfela (wszystkie bahty wydałem na granicy). Zdarza mi się to tylko po wjechaniu do nowego kraju i przed odnalezieniem banku. Jest jednak w tym jakiś pierwiastek prawdziwej podróżniczej wolności. Może powinienem w ogóle wyrzucić portfel i dać się porwać przygodzie? :)

Malezja,

Kolejnym stopem dojechałem nad pewne wypatrzone na mapie jezioro i uznałem dzień za zakończony. Po przejściach ostatniej nocy potrzebowałem odpocząć. Jezioro okazało się zalewem. Taki nasz Czorsztyn zarówno pod względem okolicy jak i wielkości. Po krótkich konsultacjach z okolicznym rybakiem, dowiedziałem się że woda pomimo średniej przejrzystości skażona nie jest. Nie zastanawiając się dłużej dałem upragnionego nura. Temperatura oczywiście jak w wannie, ale i tak orzeźwienie było niesamowite. Rybak podarował mi też jedną z wielu ogromnych ryb złowionych przed chwilą. W obliczu braku patelni miałem chwilę zawahania, jednak z pomocą przyszło wspomnienie pewnego rybaka znad jeziora Sewan w Armenii. Pokazał nam on jak przygotować rybę bez żadnych 'udziwnień'. Rybka po ormiańsku w Malezji smakowała równie wybornie. Miałem załatwioną kolację, nocleg i prysznic. Wszystko to bez malajskiego grosza w kieszeni i bez żadnego planu. Zapowiadało się nieźle. 

Produkt


Półprodukt

Danie.

Pasmo Lubania góruje nad zalewem Czorsztyńskim

A z drugiej strony Pieniny i masyw Trzech Koron

Po zdecydowanie lepszej od poprzedniej nocy ruszyłem w stronę wyspy Langkawi. Musiałem dotrzeć do portu Kuala Perlis, skąd odpływały promy łączące ją ze stałym lądem.  Na wyspę chciałem pojechać z dwóch powodów. Pierwszy to Langkawi Sky Bridge. Most wiszący nad ogromną górą w środku dżungli. Pierwszy raz zobaczyłem to na Google Grafice wiele miesięcy temu i wiedziałem, że po prostu muszę tam pojechać. Drugi powód mojej wizyty na Langkawi jest ciekawszy i trochę bardziej skomplikowany, ale opiszę go dopiero w kolejnym odcinku. Acha! Jest pełnia księżyca :)


PS Wszystkiego najlepszego w Dniu Kobiet dla każdej przedstawicielki płci pięknej, która dotarła aż tutaj :)


Wasze zdrowie, drogie Panie!

2 komentarze:

  1. Coś mi się widzi, że ten niefart, który Cię dopadł, to po prostu wyrównanie rachunku za szczęście przy podróży na Kotletowym Szlaku Na Ziemi

    pzdr 600 z fartem !

    OdpowiedzUsuń