niedziela, 1 marca 2015

Nic ciekawego

Nienawidzę kabaretów. Bo trzeba czekać pół godziny na coś śmiesznego. Dlatego tylko urywek.

'Co tam u ciebie, Kotlecie?'


Tak to jest w podróży, że po gigantycznych przygodach często przychodzą dni spokoju. I dobrze, bo przecież by człowiek zwariował. Nie ukrywam, że sam też tak pokierowałem wydarzeniami, żeby dać trochę odpocząć sobie i moim Aniołom Stróżom. W czasie wyprawy dookoła jeziora Indawgyi musiały się nieźle napocić, więc im się należało.


Wróciłem w skaczącym pociągu do Mandalay. Tym razem ktoś był szybszy i zajął miejsce do spania przy kibelku. Miałem za to sympatyczną birmańską dziewczynę obok i poszedłem z nią na układ. Ja kładę się na podłodze i zajmuję miejsce na nogi, a ona ma całe siedzenie dla siebie. Prawdopodobnie wyszła na tym dużo lepiej, ale w zamian przykryła mnie kawałkiem swojego kocyka. Miła była. 

W Mandalay udałem się do tego samego hotelu i nawet dostałem tą samą celę. Wziąłem porządny prysznic i szarpnąłem się na pranie. Może nie powinienem się chwalić, ale ostatnie pranie w pralce robiłem gdzieś koło chińskiej granicy... Pierwszy raz musiałem zapłacić nie za kilogramy, a za każdą rzecz z osobna. Spodnie - 1,5 zł, koszulka - 1 zł, gacie - 60 gr, skarpetka (jedna) - 40 gr. Za to dostałem wszystko wyprasowane i złożone w idealną kostkę. Moje ubrania nie doświadczyły tego od kilku miesięcy. 

Dopnij sobie człowieku nogawki na niedzielę do kościoła to prawda wyjdzie na jaw

Nie polubiłem Mandalay. Nie wiem czemu. Mimo to zostałem kika dni. Rzadko wychodziłem z pokoju. Leczyłem odciski, dałem odpocząć plecom, goiłem rany. Na północy nabawiłem się też paskudnego zapalenia spojówek. Wyglądałem jak wampir. Nie było widać skrawka białego oka, same przekrwione żyły. Po telefonie do ubezpieczyciela i prośbie o wskazanie lekarza nastała cisza. Podejrzewam, że pan szybko wstukiwał w Google Maps, gdzie jest Birma. W końcu otrzymałem odpowiedź. 'Birma? Mandalay? Proszę Pana, ja w życiu stamtąd żadnego zgłoszenia nie miałem. Musi pan coś sam znaleźć'. Jakoś przyzwyczaiłem się, że zwykle jestem w podróży zdany na siebie, więc po wywiadzie wśród lokalnych mieszkańców dosyć sprawnie odnalazłem okulistę. Wyciągnął mi coś z oka, choć prawdopodobnie nie to było przyczyną. Zrobił wykład o budowie oka, zapisał jakieś krople. Na koniec jeszcze pochwalił się, że jest też malarzem i zaczął wyciągać obrazy z teczki. Bałem się, że będzie chciał coś sprzedać, ale skończyło się na prośbie o zachwyty. Całość kosztowała mnie 15$. Będzie o co walczyć z ubezpieczycielem. Oglądanie galerii było w gratisie.

Diagnoza. Ubezpieczyciel żąda jej razem z rachunkiem, więc dostanie.

Oprócz wyjścia do lekarza czasem wychodziłem też coś zjeść. Codziennie te same budki z indyjskim curry. Wspaniałe. Była to miłość werterowska, bo mój żołądek ich nie polubił i dawał o tym znać. Gdy tylko następnego czułem się lepiej, wracałem w to samo miejsce. Bo było dobre i miałem ochotę. Mama zawsze mówiła, że jak się ma na coś ochotę to dobry znak i można jeść. Mój brzuch miał inne zdanie.

Indian curry!
Mandalay o zachodzie


W ramach relaksu i ciekawości odwiedziłem też birmańskie kino. Tym razem na początku trzeba było oddać hołd birmańskiej fladze. Kiedy powstałem na baczność, na ekranie ukazała się moja wielka głowa i przysłoniła flagę. Niezła wtopa, no ale skąd miałem wiedzieć że ktoś ustawił projektor za moimi plecami. Film bardzo dobry, tylko komary mnie strasznie pogryzły. Nie wziąłem odstraszacza. Nie spodziewałem się ich w kinie. Wracająco w nocy zobaczyłem kierowcę, który męczył się z wymianą koła. Azjaci tężyzną nie grzeszą, więc wypluwał przy tym płuca. Ucieszył się z pomocy. Brak narzędzi i zepsuty lewarek musieliśmy nadrobić przydrożnymi cegłami. No ale się udało. 

Emocje w poście niczym na grzybobraniu. 

Złapałem pickupa za miasto. Cały dzień stopowania przez piękną Birmę i byłem w połowie drogi do granicy tajskiej. Pierwszy raz miałem problem z rozbiciem namiotu. W promieniu kilku kilometrów widziałem tylko zalane pola ryżu. Czułem się jak w Chinach. W końcu rozłożyłem się po zmroku jakieś 5 metrów od drogi na suchym skrawku. Jak mnie nie złapali na północy to tu może też nie. Zjadłem tuńczyka z puszki. Było to najciekawsze wydarzenie dnia.

Z rana zostałem zaskoczony faktem, że dzień znacząco się wydłuża. Aby zebrać się ze wschodem, musiałem wstać już o 6 a nie jak zwykle 6:30. Chyba muszę z tego względu przesunąć porę zasypiania z 21 na 20:30. Zebrałem mokrusieńki od rosy namiot, zjadłem kilka niedobrych ciastek, które mi zostały i byłem gotowy do drogi. Przede mną był dużo trudniejszy odcinek drogi. Przez góry do Tajlandii. Przemieszczałem się dosyć sprawnie kolejnymi stopami. Nudy. Acha! Z jednym kierowcą potrąciliśmy psa. Skwitował to krótkim 'Uuu'.

Teraz uwaga! Przez chwilę będzie się nawet coś działo. Koło 13 byłem przed Hpa-An i wiedziałem, że mam przed sobą feralną drogę jednokierunkową do granicy. Ostatnio pokonałem te 60 km w jakieś 5 godzin. Sądząc po ruchu miałem szczęście i trasa otwarta była tym razem w stronę granicy. Gdybym został pod Hpa-An na nocleg musiałbym więc przeczekać cały kolejny dzień na dotarcie do granicy. Natomiast ryzykując jazdę, prawdopodobne wylądowałbym na granicy po jej zamknięciu (nie mogłem sobie przypomnieć czy była to 18 czy 20), a tym samym skończyłbym w środku miasta w środku nocy. Najgorsza możliwa sytuacja. Kolejna myśl to przejechać jednokierunkowy odcinek i spać jeszcze przed miastem granicznym. Wszystko fajnie, ale wtedy rano nie zastałbym ani jednego auta w moim kierunku bo przecież ruch byłby odwrotny. Pat. Tak źle i tak niedobrze. 

Ostatecznie zdecydowałem się na jazdę i 'zobaczymy co wyjdzie'. Na szczęście trafił mi się kierowca wariat. Pokonywał przełęcze w zawrotnym tempie. W pewnym momencie zapytał mnie czy nie chcę poprowadzić. Nawet nie wiecie jak mnie korciło, żeby wreszcie usiąść za kółkiem. Powstrzymał mnie jednak rozsądek. Niech się coś urwie w tym chińskim złomie i będzie na mnie. Zjeżdżamy z góry. 17:20. Jeśli granica otwarta jest do 18 to moje szanse na jej przekroczenie maleją. Jak na złość kierowca na dole postanowił jeszcze umyć auto. Cenne minut uciekały. Jedziemy. Szybciej, panie woźnico! Ostatecznie do budki granicznej dopadłem dokładnie 17:53.

- Do której Tajlandia czynna?
- Do 20.
- Uff, to ja jeszcze chwilę zostanę.

Wymieniłem resztkę kyatów na dolary, pożegnałem się z Birmą i wróciłem do celników. Po tajskiej stronie poczułem się jak w domu. Pierwszy raz w tej podróży wracałem do jakiegoś kraju. W dodatku tym samym przejściem granicznym. Złapałem krótkiego stopa i poprosiłem o zawiezienie w miejsce, które wypatrzyłem gdy byłem tam ostatnio. Idealne do łapania i jeszcze sklep 7Eleven obok. Rzuciłem się na zakupy wreszcie w rozsądnych cenach. Gotowe jedzenie w amerykańskim stylu, odgrzewane w sklepowej mikrofali. Całkiem niezłe kanapki za 1,70zł. Pyszne jogurty. Kupowałem automatycznie bez patrzenia na marki i ceny. Wiedziałem co jest dobre i tanie, a nawet które danie wybrać, żeby mieć mały napój w gratisie. Skąd to wiedziałem? 7Eleven miałem pod nosem w Bangkoku. Niech żyją sieciówki!  

Niech żyje chamskie jedzenie!

Zjadłem wszystko na ławce pod sklepem i ruszyłem dalej. Pamiętałem, że 100 km od granicy, w Tar miałem idealną miejscówkę namiotową. Korzystałem z niej jadąc do Birmy, jakieś 5 postów temu. Łapanie stopa po ciemku nie należy do moich ulubionych, ale wzięło mnie już drugie auto. Szalona jazda na tyle pickupa. Pierwszy raz jechałem na pace po ciemku. W szoferce zawsze się coś świeci, mruga. Tam byłem tylko ja obijający się jak worek kartofli i ciemny las dookoła. Trochę straszno. Dotarłem na dobrze znane skrzyżowanie i z zamkniętymi oczami trafiłem na moje pole namiotowe. O 21 byłem już w łóżku po Wieczorynce. Ostatnio, gdy tam spałem była pełnia. Teraz brakowało do niej kilku dni. I dobrze. W końcu przez te kilka dni miało się nic nie dziać...

Autostopowy nocleg marzeń. Blisko drogi, ale jednak za krzakiem

Kolejny dzień to dalsza podróż, tym razem przez Tajlandię. Pobiłem chyba rekord prędkości autostopowej. Od 8 do 14 dystans prawie jak z Krakowa nad morze. Wszystko dzięki pewnemu tajskiemu ziomalowi prującemu 140 na godzinę przy muzyce rodem z Energy2000. W dodatku miał monitor i teledyski z tańczącymi dziewczynami. Dzięki temu droga minęła szybko i przyjemnie. Kolejne stopy to rubaszne grubaski, paka w 40-stopniowym upale i wóz telewizyjny. Dotarłem do Kanchanaburi i znalazłem hostel. Właściciel miał papugę na ramieniu. 

Mówiłem, że nie będzie nic ciekawego. 

Czemu Kanchanaburi? Może nazwa nic nie mówi, ale jak napiszę, że leży na rzeką Kwai to pewnie już większość coś pokojarzy. Chciałem zobaczyć sławny 'Most na rzece Kwai'. Most jak most, bez specjalnych wodotrysków. Wyjątkowo jednak odwiedziłem muzeum upamiętniające całą historię owej linii kolejowej. Spędziłem tam blisko godzinę, po czym było mi aż głupio, że mam takie braki w znajomości historii. Muszę powiedzieć, że ostatni raz byłem tak poruszony po pierwszej wizycie w Oświęcimiu. Porównanie niestety bardzo na miejscu. Większość konfliktów azjatyckich nie dotyczyła nas bezpośrednio. Tu jednak historia łączy się z naszą. Ludzie ginęli na tych terenach w czasie, gdy nasi dziadkowie walczyli o Wolną Polskę. 

W czasie II wojny światowej Japończycy przeprowadzili szereg ataków na tereny Azji południowo-wschodniej. Ataków niestety skutecznych, co zaowocowało okupacją większości rejonu. Wkrótce zaczęli planować inwazję na Indie. Problemem był transport zaopatrzenia wojennego do Birmy. Jedyna droga prowadziła od strony Chin i była pod władaniem aliantów. Swoją drogą historia zatacza koło, bo to właśnie tą drogą w stronę Chin sam przemieścić się kilka tygodni wcześniej nie mogłem. Początkowo Japończycy używali więc drogi morskiej, jednak straty spowodowane torpedami alianckich sił podwodnych były za duże. Postanowiono zbudować linię kolejową między Tajlandią i Birmą. Niby nic wielkiego. Problemem jednak były góry. I znowu. To właśnie przez te feralne góry kilka dni wcześniej przedzierałem się drogą jednokierunkową z Birmy. Skoro do dzisiaj prowadzi tam jedyna i tak wąska droga to możecie sobie wyobrazić jakim wyzwaniem dla inżynierii była budowa linii kolejowej. Japończycy użyli siły roboczej, której mieli pod dostatkiem. Więźniów wojennych. Trzysta tysięcy ludzi, głównie Australijczyków i Brytyjczyków, z czego blisko 60 tysięcy nigdy nie wróciło do domów. Warunki przy budowie kolei słusznie przywodzą na myśl niemieckie obozy koncentracyjne czy rosyjskie gułagi. Historia na tyle mnie 'ruszyła' i zaciekawiła równocześnie, że kolejnego dnia odwiedziłem też tak zwany Hell Fire Pass kilkadziesiąt kilometrów za Kanchanaburi. Odcinek, gdzie do budowy linii kolejowej niezbędne było wykucie gigantycznej przełęczy w skale. 'Dzięki' niewolniczej pracy ukończono ją w 12 tygodni. Odkąd wyjechałem ze stosunkowo chłodnej Birmy, znajduję się w strefie upałów. 39 stopni w cieniu. Pomimo pory suchej praktycznie nie ma czym oddychać. Po przejściu 500 metrów byłem spocony jak po maratonie. Właśnie w takich warunkach więźniowie pracowali po 18 godzin dziennie dostając garstkę ryżu i trochę warzyw. Uwierzcie, gdy jest się w takim miejscu historia dociera do człowieka dużo łatwiej. 

Kotlet na rzece Kwai

Most na rzece Kwai




Kilka miesięcy temu zupełnie przypadkowo oglądałem film 'The Railway Man'. Polecił mi go Filmweb i tylko dlatego ściągnąłem. Nie powiem, podobał mi się, ale prawie w ogóle nie znałem tła całej fabuły. Jak się okazuje film opowiada dokładnie o budowie kolei Birma - Tajlandia. Finałowa scena dzieje się właśnie w Hell Fire Pass, obok którego aktualnie stałem. W ramach niesienia kaganka oświaty mam dla Was zadanie domowe. Na weekend, tak jak najbardziej znienawidzeni nauczyciele. Przeczytajcie co nieco o tej historii (dla leniwych może wystarczy te kilka zdań ode mnie) i oglądnijcie film 'The Railway Man'. Nie jest to jakiś czarno biały nudny dokument z Krysią Czubówną w tle. Porządna hamerykańska produkcja z dobrą obsadą i wysoką oceną na Filmwebie. Możecie ściągnąć z internetu. Jakby co to zwalcie na mnie - na razie mnie nie znajdą. Radzę zadanie domowe odrobić, bo po powrocie będę odpytywał. Bez zapowiedzi.


Wracam do tematów trochę lżejszych. Gdy siedziałem w Kanchanaburi dowiedziałem się, że jest to miejsce znane ze... słoni. Pachniało turystyczną atrakcją na kilometr, ale uznałem że może warto się przełamać i spróbować. Innej okazji mogło nie być. Popytałem w okolicznych biurach turystycznych o wycieczki. Nic ciekawego nie znalazłem. Już pomijam te ceny, bo byłem w stanie się szarpnąć. Ale wszyscy oferowali wycieczki łączone z innymi atrakcjami i zabytkami w okolicy. Cały dzień zwiedzania. Od 7 do 18. Przecież to zwykła katorga. Za stary jestem na to. Dwa zabytki dziennie to aktualnie jest maksimum moich możliwości poznawczych. Trochę się zasmuciłem, że słoni nie zobaczę. Dopiero później zaskoczyłem, że przecież mam do dyspozycji własny środek transportu! 

Z rana stałem więc w środku miasta, spakowany do małego plecaczka niczym na jednodniową wycieczkę w podstawówce i wesoło machałem do samochodów. Po godzinie byłem w rezerwacie słoni kilkadziesiąt kilometrów od Kanchanaburi. Pierwszy raz od dawna skusiłem się na typową atrakcję turystyczną. Przejażdżka na słoniu. Strasznie się tego bałem. Bynajmniej nie słonia, ale sposobu ich traktowania. Nasłuchałem się o biciu ich bambusami i stalowymi hakami w czasie takich jazd. Wypytałem więc wcześniej dokładnie który rezerwat takich metod nie używa. Mój słoniowy kierowca co prawda pałkę miał, ale na szczęście jej nie stosował. Słonie to cholernie inteligentne zwierzęta i rozumieją wszystkie słowne komendy. Nawet gdy zamiast przewodnika słoniem kieruje Kotlet. Najciekawsza w tym wszystkim była słoniowa skóra! Serio. Jak tylko będziecie mieli kiedyś okazję to pomacajcie słonia po grzbiecie. Trochę jak wyłysiała szczotka ryżowa na bazie pumeksu. W sumie cieszę się, że zaznałem jazdy na słoniu, taka okazja może się nie powtórzyć. Jakby jednak nie patrzeć jakichś specjalnych emocji nie było i wydarzenie to bardzo dobrze wpasowało się w tytuł posta. 



Słoniostop

Upał taki, że sam bym wskoczył

Już koło południa byłem po słoniowej przygodzie i zastanawiałem się gdzie tu jeszcze pojechać moim prywatnym, zazwyczaj klimatyzowanym transportem. Ostatecznie padło na Hell Fire Pass, o którym już pisałem. Jedna podwózka, a popołudniu bezproblemowy powrót do Kanchanaburi i hostelu z moim dobytkiem. Jeśli popatrzeć na odległości, które pokonałem to tak, jakby w jeden dzień wyjechać koło 9 z Krakowa do Zakopanego, zatrzymać się w Pcimiu na przejażdżkę słoniem, wypić kawkę na Krupówkach i być w domu spowrotem koło 15. Autostop to najwspanialszy środek transportu na Ziemi. 

Ostatnią noc w Kanchanaburi spędziłem jak każdą inną na długich wieczornych rozmowach z właścicielem hostelu. Był bardzo nietypowym Tajem. Uwielbiał poznawać nowych ludzi, słuchać o podróżach i w dodatku sam sporo wędrował po świecie. Postanowił otworzyć własny hostel, żeby zarabiać na swoje podróże i poznawać nowych podróżników. Perpetum mobile. Skumplowaliśmy się na tyle, że ciężko mi było wyjeżdżać. Wiza tajska jednak wieczna nie jest. Ruszam dalej. Po spełnieniu dużego planu w Birmie nie mam specjalnych epickich pomysłów na najbliższe dni. Szczerze mówiąc jadę trochę 'gdzie wiatr zawieje'. Na razie wieje na południe. 

Kotlet jedzie bez celu

5 komentarzy:

  1. Dzień z życia Oraka: wstałem rano jakoś przed 10. Zjadłem jajeczniczke oglądając 2 odcinki Przyjaciół (które widziałem pewnie po raz setny). Pojechałem na siłke gdzie zrobiłem klate i bary. Oglądnąłem 2 ciekawie się zapowiadające, ale w rzeczywistości średnie mecze ligi angielskiej. Później siedziałem na kompie i robiłem pierdoły, a teraz przeczytałem Twój post. W sumie to chyba było najciekawsze. Także faktycznie u Ciebie to "nic ciekawego"... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzisiaj najciekawszą rzeczą która mnie spotkała było to, że mi się sznurówki na przejściu dla pieszych rozwiązały.
    I nic nie zapowiada, żeby się dzisiaj coś zmieniło.

    OdpowiedzUsuń
  3. Orak, no widzisz, przynajmniej bary i klatę wyniosłeś z tego dnia, a ja zamiast się poruszać wziąłem słonia ;)

    Paweł, czy wszystko skończyło się dobrze?? Martwię się, odpisz szybko!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Udało się wyjść bez urazów, także kolejny dzień w miejskiej dżungli przeżyłem!

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń