niedziela, 29 marca 2015

Morskie opowieści

- Witaj na pokładzie 'Swifta'. Od teraz będziesz mi mówił Zbyszek. - tymi słowami zostałem powitany na katamaranie, na którym przyszło mi spędzić ponad dwa tygodnie życia. Zaraz po nich kapitan podsunął mi pod nos trzy książki. Dwie przygodowo - żeglarskie, które miały mnie wciągnąć w morski świat i jedną podręcznikową. 'Takie podstawy na początek' - księga liczyła dobrych kilkaset stron. Posłusznie zagłębiłem się w, jak się okazało, nadzwyczaj ciekawą lekturę.




Dwa słowa o kapitanie. Wszystkich historii jego życia przytoczyć nie mogę, bo to materiał na osobny blog. Będzie więc bez szczegółów. Zbyszek jest z Gdańska, co pewnie nie dziwi. W czasach komunizmu spędził pięć lat na próbach wyrwania się swoim jachtem z Polski na morze. W końcu się udało i od tamtego czasu bywał w Ojczyźnie tylko raz na jakiś czas. Okrążał ziemię, zmagał się z piratami, wyciągał jachty z raf, wielokrotnie siedział w areszcie za znalezienie się statkiem w nieodpowiednim miejscu i tak dalej, i tak dalej. Brzmi jak portowe opowieści, ale to i tak lista po moim odsiewie pod tytułem 'grubymi nićmi szyte'. 

Zbyszek był kapitanem jak dla mnie 'typowym'. Czasami się denerwował i krzyczał, co wynikało z faktu, iż dla niego wszystko w żeglarstwie było oczywiste. W większości przypadków cierpliwie jednak znosił moje sporadyczne nieogarnięcie. Żeglowało się nam więc bardzo przyjemnie. No i jeszcze jedna kwestia. Podejrzewam, że głównym powodem wzięcia mnie na jacht nie była moja pomoc, choć spoczywało na mnie oczywiście sporo fizycznej części prowadzenia jachtu. Zbyszek zwyczajnie chciał mieć z kim pogadać w ojczystym języku. Nie był z gatunku ludzi, którzy sami rozpoczynają niekończące się opowieści, ale odpowiednio podpuszczony z nieskrywaną radością rozpoczynał morskie opowieści. Nie mogła go wtedy zatrzymać nawet złość Weroniki, która chciała przejść na angielski. Ja zdecydowanie nie narzekałem, a czasem wręcz miałem ochotę nagrywać niektóre z jego przygód.

Nie ukrywam, że mi też zaczynało coraz bardziej brakować ojczystego języka. Oprócz tych wszystkich opowieści, Zbyszek miał jeszcze jedną cechę, która często doprowadzała mnie do wybuchów ukrywanego śmiechu. Mianowicie wplatał w wypowiedzi bardzo dużo przerywników. Bynajmniej nie tych niecenzuralnych. Poniżej mały słowniczek. 

Tego śmego - jak można się domyślić 'wszystko i nic zarazem'
Dededede - 'tego śmego' przetłumaczone na angielski, używane gdy w rozmowie uczestniczyła Weronika. Śmiem wysnuć wniosek, iż geneza tego słowa ma związek z luźno rzucanymi the, the, the
Weźtam - znaczy że coś trzeba zrobić. Wbrew pozorom było to wypowiadane życzliwie, a skrót wynikał z uproszczeń komunikacji, które dobrze rozumiem. Zazwyczaj z łatwością domyślałem się co trzeba zrobić.
E E E E - zarówno po polsku jak i angielsku znaczy, iż coś idzie źle. Równie dobrze mogło chodzić o przyciętą linę, złą kolejność czynności czy chodzenie boso po pokładzie w czasie manewrów (to dla Zbyszka zbrodnia najwyższa). E E E E wypowiadane głośno i wielokrotnie oznacza gniew kapitana.
No no no - potwierdzenie wplatane również w język angielski, co trochę dezorientowało Weronikę
I najlepsze. Zbyszek uwielbiał przekręcać słowa z użyciem spółgłosek 'sr'. Nie wiadomo o co chodzi? Oto kilka przykładów: Ptaki - sraki, ponton - sronton, statek - sratek, kabestan - srabestan, plaża - sraża, okno - srokno i tak dalej. Nie widział on w tym nic śmiesznego. Ja natomiast, jako smakosz tego typu żartów niskich lotów, pękałem ze śmiechu.

Zbyszek w swoim żywiole


Znacie więc już trochę mojego kapitana. Trzeciego dnia przyjechała Weronika. Brazylijska para kapitana. Była ona niewiele młodsza od Zbyszka, jednak typowo latynoskim zachowaniem i godną pozazdroszczenia energią odejmowała sobie co najmniej kilkanaście lat. Miała trochę artystyczną duszę, co całkowicie różniło ją od Zbyszka. Niejednokrotnie zrywaliśmy się z kapitanem na równe nogi, słysząc dramatyczne krzyki 'Szybko, szybko! Chodźcie!'. Okazywało się, że zostaliśmy zawołani do oglądnięcia zachodu słońca albo ładnej rybackiej łódki. Sam artystyczną duszą raczej nie grzeszę, ale z Weroniką polubiliśmy się od początku i pomimo różnicy wieku przez cały rejs prowadziliśmy rozmowy na przeróżne tematy. Często też tworzyliśmy komitywę, gdy kapitan wpadał w lekkie podenerwowanie z różnych powodów. Razem zawsze raźniej przyjmowało się krytykę. Tym bardziej, że wpadki zdarzały się zarówno mnie jak i jej. Zawalenie wykonania jakiegoś zadania zawsze rozkładaliśmy więc na dwie osoby. Na pewno znacie taką relację, gdy ktoś 'nad wami' coś krzyczy, a wy rozładowujecie atmosferę delikatnym przedrzeźnianiem lub podśmiewaniem się z drugim kompanem. Właśnie tak wyglądała nasza praca z Weroniką na dziobie jachtu, gdy Zbyszek stał za sterem.

Weronika miała jeszcze jedną ogromną zaletę. Wspaniale gotowała. Chyba mógłbym postawić jej dania na równi z Jasonowymi w Mongolii, a bije je na głowę jedynie kuchnia 'U Mamy'. Pomimo teoretycznie ubogiej kuchni jachtowej (choć prawdopodobnie była lepiej wyposażona niż w niejednym domu), Weronika tworzyła niesamowite potrawy umiejętnie mieszając kuchnie całego świata. Zanim przyjechała, jedliśmy z kapitanem krakersy posmarowane margaryną ('Na oceanie piekarni nie ma i jakoś żyję'). Po jej przyjeździe żyliśmy jak królowie. Byłem pod ogromnym wrażeniem co można wyczarować z tak ograniczonych składników. Czasem udało mi się samemu wepchnąć do kuchni, a wtedy polskie placki ziemniaczane królowały na stole. Co ciekawe po względem używania warzyw kuchnia jachtowa jest niesamowicie podobna do... mongolskiej jurty. Cebula, ziemniaki i kapusta. Wszystko co długo się nie psuje. W końcu i na statku i w jurcie zaopatrzenie można zrobić tylko raz na kilka tygodni. Gdyby na taki jacht wpakować jaka z jego codziennym pysznym mlekiem to już w ogóle by była idealna jurta na wodzie. 


Płyną statki z bananami...

Kotlet szaleje w kuchni

Powienienem dostać nagrodę szerzenia kultu placków ziemniaczanych na całym świecie!

Przed wypłynięciem nasz (a co mi tam!) katamaran Swift 2 kotwiczył kilkadziesiąt metrów od brzegu, a nie w marinie. Przede wszystkim tak było taniej. Jak mawia Zbyszek (pewnie takie stwierdzenie będzie się często pojawiać w tym poście) cumowanie w marinie jest dla ludzi, którzy chcą się udusić z powodu braku przewiewu oraz nabrać z kei solidną armię szczurów i karaluchów. Faktycznie doceniłem stanie na kotwicy już pierwszej nocy, czując przyjemny wiatr wdzierający się przez luk. Nie spałem tak dobrze odkąd opuściłem względnie chłodną północ Birmy. O tej części Azji można mówić dużo dobrych rzeczy, ale pogoda nie jest jednym z nich. Upał nie do zniesienia.

Pierwsze dni na jachcie poświęciliśmy na drobne naprawy i przygotowania do wypłynięcia. Wymieniliśmy olej w silnikach, wszelkie uszczelki, wirniki, czyściliśmy przeróżne mechanizmy i elektryczne przekładnie. Oprócz tego trzeba było oskrobać dno katamaranu z krabowych domków w postaci muszelek. Dzięki pływom o różnicy około dwóch metrów, można było spokojnie osadzić statek na plaży, a z przypływem odpłynąć. Zadanie dla krabów smutne, ale konieczne. W czasie tych pierwszych dni uczyłem się też wszystkich zasad obowiązujących na jachcie. Począwszy od odruchowego zabezpieczania lodówki przed otwarciem, przez obsługę 'blendera' w kibelku (według mnie to najbardziej trafne określenie), obsesyjne oszczędzanie słodkiej wody, skończywszy na obsłudze urządzeń czysto żeglarskich. Nauczyłem się też nowej ekologii i zasad recyklingu. Otóż morze nie przyjmuje jedynie plastiku. Wszystko co tonie, łącznie z przedziurawionymi wcześniej puszkami czy szkłem (w końcu to piasek!) słona woda bardzo chętnie i szybko przerobi w swoich czeluściach. 

 

Wypłynęliśmy po około pięciu dniach przygotowań. Musieliśmy popłynąć jeszcze do mariny uzupełnić zapasy wody i odbyć odprawę paszportową. Na pełne morze wypłynęliśmy więc dopiero po południu. Moja ekscytacja sięgała zenitu. Gdy wreszcie opuściliśmy zatokę i wyłączyliśmy silniki, trochę ostygłem w zapale. Flauta. No może jakieś drobne zefirki, ale generalnie poczułem się jak za starych dobrych czasów na Mazurach 'w oczekiwaniu na wiatr'. Zgadnijcie, który osioł został oddelegowany do steru na te ekstremalne warunki wiatrowe. No cóż, nie do końca na to liczyłem, ale przecież nie mogłem zacząć morskiej przygody od narzekania. Cierpliwie więc próbowałem wycisnąć cokolwiek z lekkiej bryzy. Może to nawet lepiej, bo głupio by było zatopić łajbę pierwszego dnia, a tak na spokojnie wszystko mogłem ogarnąć. Udało się przepłynąć przynajmniej mały odcinek, po czym zakotwiczyliśmy przy jakiejś wyspie. Niestety nocne żeglowanie nie wchodziło w tych rejonach w grę z powodu wielu nieoświetlonych kutrów rybackich.

Jak na złość po zapadnięciu zmroku rozwiało się nie na żarty. Przyjemne kołysanie do snu, które znam z Mazur zamieniło się w rzucanie jachtem utrudniające podstawowe czynności. Ułożyłem się na koi, która ewidentnie chciała mnie wyrzucić na orbitę. Rozważałem przymocowanie się do niej srebrną taśmą, ale uznałem, że skoro przetrwałem skaczący pociąg w Birmie to i tu jakoś się prześpię. Zagłębiłem się w lekturę jednej z książek znalezionej w jachtowej biblioteczce. Po około 20 minutach walki o utrzymanie się w łóżku podniosłem wzrok znad kartek. Coś było nie do końca w porządku. 'Dobra Kotlet, wyskakuj na pokład bo nie będzie dobrze!' - posłusznie posłuchałem wewnętrznego głosu. Świeże powietrze od razu lepiej mi zrobiło. Ewidentnie dopadł mnie pierwszy syndrom choroby morskiej. Obyło się bez opróżnienia żołądka z całkiem niezłej kolacji. Później było już na szczęście tylko lepiej, a po dwóch dniach całkiem solidnych wiatrów również w dzień, mój błędnik przyzwyczaił się do nowych zasad grawitacji. Obyło się bez pawiów za burtę, choć zdaję sobie sprawę, że solidnego sztormowego wycisku nie dostałem. Pewnego dnia zadałem kapitanowi nieopatrznie pytanie.
- Dosyć spore te fale, jak na takie płytkie morze, nie?
- Jakie fale? Nie widzę żadnych, jakieś lekkie załamania na tafli są tylko. - dostałem jednoznaczną odpowiedź.
Co tu się jednak dziwić. Zgodnie z jedną z miliona wieczornych opowieści, przy ostatniej przeprawie Zbyszka przez Pacyfik musiał on hamować statek wrzucanymi za jacht kotwicami z przywiązanymi odbijaczami, aby zwolnić i nie przekoziołkować przez dziób na kolejnej fali. Warto dodać, że jacht gnał tak pomimo zdjęcia żagli. Takie historie zawsze dzieliłem przez pół znając męską zdolność do 'koloryzowania', ale tak czy inaczej robiła pewne wrażenie. Nie powinien mnie więc dziwić fakt, iż kapitan zawsze zarządzał kotwiczenie w miejscach nieosłoniętych od wiatru. Gdy kiedyś zapytałem czy możemy zatrzymać się za jakimś cyplem, otrzymałem szczerą odpowiedź, iż Zbyszek nie umie zasnąć bez mocnego kołysania.

Ruszyli!




Kolejne dni żeglugi mijały bardzo podobnie. Do celu w Krabi mieliśmy jakieś 120 mil w linii prostej, czyli dystans teoretycznie niewielki. Nie spieszyło się nam jednak i zdecydowanie nie płynęlismy po linii prostej. Po leniwej pobudce i śniadaniu urozmaicanym przez Weronikę wyciągaliśmy kotwicę i stawialiśmy żagle. Przez pierwsze dni mniej więcej do pory obiadowej nie wiało zbyt mocno. Nasza jedyna kobieta na statku od momentu posprzątania po śniadaniu, brała się za przygotowanie obiadu. Po prostu uwielbiała gotować. Zazwyczaj więc jedliśmy koło południa, po czym zaczynało się rozwiewać. Wiatr jak na warunki morskie może szalony nie był, ale na Mazurach przy takim już się spływa w trzciny, więc dla mnie był przygodą. Dla kapitana nie do końca. Po kilku dniach zostałem 'przetestowany' na tyle, iż po obiedzie kapitańska para ucinała sobie drzemkę, a ja zostawałem sam za sterem. Te momenty podobały mi się najbardziej. Stałem za wielkim kołem sterowym i wykrzykiwałem kolejne hasła typu 'Do stu beczek zjęczałego rumu, z drogi szczury lądowe bo wyślę was wszystkich na dno na spotkanie z Neptunem!' Krzyczałem oczywiście w myślach, aby nie obudzić kapitana. Do tego zawsze pamiętałem, aby zamykać jedno oko i wyobrażać sobie że mam na nim przepaskę. Trzymałem się koła tylko jednym palcem, udawałem, że to hak zamiast dłoni, a widząc jakikolwiek inny statek przygotowywałem się do abordażu. I tylko żałowałem, że nie kupiłem w porcie papugi na ramię. Chociaż takiej gumowej. To były chwile godne całego jachtostopowego zachodu! Tak, Kotlet nie do końca spoważniał ;)
Najprzód!


Gdy już się trochę zmęczyłem tymi krzykami, nastawiałem automat trzymający kurs na sterze i udawałem się na dziób. Tam zazwyczaj zmieniałem zabawę na Titanica i prułem przed siebie przecinając kolejne fale nucąc hity pani Hjuston. To zwykle nie nudziło mi się trochę dłużej. Gdy jednak znurzyłem się i tym, nastawiałem jeszcze alarm na gpsie w razie kursu kolizyjnego z innym statkiem i udawałem się pod pokład na popołudniową kawkę, ciastko i lekturę kolejnego kryminału. Co jakiś czas wychylałem się tylko w poszukiwaniu ewentualnych sieci rybackich. Ciężkie, żeglarskie życie.

Sjesta

Zazwyczaj przemieszczaliśmy się od wyspy do wyspy, czasem pokonując kilkadziesiąt, a czasem kilka mil dziennie. W zależności od wiatru i chęci Weroniki. Śmialiśmy się ze Zbyszkiem, że cały rejs to poszukiwanie dla niej 'raju'. Uwielbiała pływać i nurkować, więc zawsze szukaliśmy miejsc z pięknymi plażami i przejrzystą wodą. Zbyszka i mój stosunek do takich miejsc był trochę mniej entuzjastyczny, więc zazwyczaj ograniczaliśmy się do obserwacji z pokładu. Muszę jednak przyznać, że niektóre z tajskich wysp zapierają dech w piersiach. Swego czasu pisałem, że chciałbym na jedną z nich popłynąć, ale ceny przewoźników były zabójcze. Teraz odwiedziłem je wszystkie po kolei całkowicie za darmo. I niech mi nikt nie mówi, że za darmo nic na świecie się nie dostanie.

Panie Kapitanie, raj na horyzoncie!



Follow your Captain!

Kotlet w jamie

Skubani mają też maczugi herkulesa na wodzie

Smutnym aspektem były spotykane ślady przejścia tsunami z 2008 roku. Spustoszyło ono tutejsze wybrzeże, nie oszczędzając również wysp. Efektem jest obecny na wielu wyspach syrenowy system ostrzegawczy. Czasem można też spotkać drabinki prowadzące na szczyty skał lub do skalnych grot, które mogą posłużyć za schronienie.

Na niektóre wyspy stawaliśmy mokrą stopą. Weronika zazwyczaj wpław, a ja i Zbyszek w pontonie. On - bo był kapitanem, a kapitan ma swoje przywileje. Ja - pod pretekstem pomocy kapitanowi przy niezwykle ciężkim operowaniu silnikiem. Pewnego dnia dobiliśmy całkiem przypadkowo do pewnej jaskini, która okazała się nie lada atrakcją turystyczną. Do skalnej ściany cumowały statki i wysypywały turystów, którzy następnie podziemnym korytarzem płynęli wpław do jaskini. Prowadziła ona do przepięknej laguny ukrytej wśród skał i całkowicie niedostępnej inną drogą. Takie typowe pirackie miejsce na chowanie łupów. Robiło to wrażenie dużo większe niż jakakolwiek wyspa. Weronika popłynęła wpław, a my ze Zbyszkiem oczywiście uznaliśmy, że nie będziemy się moczyć i wpakowaliśmy się do tej wąskiej jaskini pontonem. Nie było to łatwe, bo oczywiście nie pomyśleliśmy o wzięciu latarek, a w jaskini było ciemno jak nie powiem gdzie u kogo. Po szukaniu drogi 'na dotyk' dotarliśmy jednak do laguny, gdzie czekała na nas Weronika podsumowując wszystko 'Wyglądacie jak dwóch ekstremalnie leniwych Indiana Jonesów'. Z powrotem postanowiła nas pociągnąć z wody. Nie musieliśmy już nawet wiosłować. Po wypłynięciu okazało się natomiast, że jaskiniowa atrakcja nie jest darmowa nawet dla prywatnych jachtów. Strażnicy krążyli od łódki do łódki i zbierali myto. W połowie drogi do naszego Swifta w Zbyszju odezwała się dusza prawdziwego Polaka. 'Dobra, odwrót i udajemy że to nie nasz jacht!'. Gdy strażnicy zajęli się innymi nieszczęśnikami, zawinęliśmy na katamaran od tyłu, odcumowaliśmy od bojki i dwoma silnikami rozwialiśmy wszelkie wątpliwości w kwestii płacenia. Polska bandera pękała z dumy.

Lenie przodem



Silnik napędowy zwany Weroniką

Wieczory zawsze mijały leniwie. Kapitan równo z zachodem słońca zagłębiał się w swoją kolekcję kilkuset filmów spiraconych od innych kapitanów (jak pięknego znaczenia nabiera to słowo w tych okolicznościach). Weronika dosyć szybko uderzała w kimono. Ja natomiast uciekałem w kolejne książki z niekończącej się biblioteczki, oglądałem filmy lub po prostu siadałem na dziobie i wlepiałem wzrok w morze. Kolejne dni mijały w niesamowitym tempie.

Kilka ostatnich było jednak odmiennych. Zaczęło solidniej wiać i ku mojej radości zrobiło się bardziej przygodowo. Wiało około 25 węzłów co jak dla mnie było już sporym wyzwaniem. Zbyszek skwitował to 'rześko się zrobiło', ale widać było, że musiał włożyć trochę więcej wysiłku w ogarnięcie jachtu. W dodatku wiało dokładnie z portu w Krabi, więc ostatnie dwa dni to ciężkie dla katamaranu halsowanie się. Zbyszek musiał złamać swoją żelazną zasadę 'Gentlemeni nie pływają pod wiatr' z czego ewidentnie nie był zadowolony. Starał się robić wszystko, żeby tą przygodę zmniejszyć. Początkowo myślałem, że spowodowane było to lenistwem, ale do tego tematu jeszcze wrócę. Tak czy inaczej ja wreszcie poczułem trochę adrenaliny. Fale rozbijane o dziób chłostały mnie po twarzy, kolejne komendy musiałem wykonywać w zdwojnym tempie, a przejście po pokładzie było nie lada wyzwaniem. Uśmiech nie schodził mi z gęby!  Nie da się jednak ukryć, że dostałem też kilka nauczek. Wiem już, że wielka genua to nie mały żagielek z Mazur i przy złym ustawieniu zwyczajnie zmiata człowieka z powierzchni statku, elektryczny kabestan o uciągu pięciu ton nawet nie zauważy, gdy odetnie mi palce, łańcuch kotwiczny bardzo chętnie złamie mi nogę, a żagiel niezabezpieczony dodatkowym szotem z radością pozbawi oka. Ot, drobnostki ale warto wiedzieć.








 
Gdy zobaczyłem to zdjęcie wiedziałem że nie mogę go pokazać nikomu aby nie narazić się na dozgonne żarty znajomych. Ale co mi tam, kiedyś trzeba zacząć karierę w modelingu!

Co ten Kotlet tak naprawdę na tym jachcie robił? Nie ukrywam, że nie była to ciężka harówka, a często czułem się jak na wakacjach. Tak czy inaczej wszelkie naprawy i roboty fizyczne spoczywały na mnie. Bynajmniej na to nie narzekałem. Pewnego wieczora ogromny huk przerwał mi lekturę akurat gdy pani Christie miała wyjawić mordercę pewnego angielskiego lorda. Okazało się, że zerwała się jedna z lin kotwicznych. Z powodu silnego wiatru z jej wymianą zeszło nam do późnych godzin nocnych. Innym razem do silnika wkręciła się pozostałość sieci rybackiej. Pechowo było to przy wietrze około 5 w skali Beauforta, a silnika potrzebowaliśmy do podejścia do wyspy. Zakotwiczyliśmy więc na środku tej pizgawicy, a Kotlet został wrzucony w szalejące morze (dobra, wiem że może 5B to jak na morze nie tak dużo, ale po raz kolejny podkreślam że wilkiem morskim nie jestem). Zbyszek miał sprzęt nurkowy, jednak pomny na ostrzeżenia Krisa i Hege nie zdecydowałem się go użyć. Użyłem natomiast ich wszelkich rad i wskazówek w zwykłym nurkowaniu. Tak czy inaczej przy około setnym zanurzeniu pod wodę i mozolnym odcinaniu kolejnych nitek sieci miałem już trochę dość. Przynajmniej woda była ciepła, a wokół towarzyszyły mi rybki Nemo. Wreszcie się udało, choć mam wrażenie że słoną wodę mam w zatokach do dzisiaj. 

Gdy stawaliśmy na cały dzień przy jakiejś wyspie wykonywaliśmy ze Zbyszkiem roboty bardziej majsterkowe. Jak się okazuje słońce to naprawdę niezłe źródło energii i uruchomienie wiertarki, wyrzynarki czy kątówki na jachcie to żaden problem. Zadania wycinania obudów z desek, wiercenia czy malowania może i żeglarskie nie były, ale sprawiały mi całkiem sporą frajdę.


Prądu pod dostatkiem
Jedną z najciekawszych jachtowych prac przyszło mi wykonać pod koniec wspólnego żeglowania. Trzeba było naprawić mocowanie sztagu przy maszcie. Robota nieskomplikowana, ale całość musiała odbyć się na szczycie masztu, czyli na wysokości mniej więcej szóstego piętra bloku. Oczywiście nie byliśmy w cichym porcie, lecz kotwiczyliśmy pomiędzy dwoma wyspami. Szalonego wiatru szczęśliwie nie było, ale jakby nie patrzeć jacht spokojnie nie stał. Kapitan orzekł, że za bardzo buja i musimy robotę odłożyć, bo się zwyczajnie porzygam. Oczywiście uniosłem się honorem i chwilę później jechałem na górę wyciągany liną i elektrycznym kabestanem (jak już pisałem uciąg pięć ton, ale trochę trzeszczał). Szybko naprawiłem co było trzeba, a następnie kazałem się jeszcze trochę zostawić na górze i napawałem się widokami. Później za zgodą kapitana pokusiłem się o zrobienie sobie huśtawki. Wspomagany wiatrem miałem radochy co niemiara.


Znaczy że Kotlet jeszcze żyje


A na koniec trochę zabawy :)







Na koniec chwila ogólnych przemyśleń o żeglarstwie. Zaznaczam, że to moje subiektywne opinie i oczywiście mogą być błędne. W czasie rejsu głównie w portach, spotykaliśmy trochę znajomych Zbyszka. Zdążyłem się zorientować, iż są dwa typy żeglarzy i chyba żeglarstwa w ogólności. Pierwszy to typ 'przygodowy'. Żeglarz taki pływa okazjonalnie (choć oczywiście może to być kilka miesięcy w roku) i czerpie z tego niesamowitą frajdę. Poza morzem ma jednak zwykłe życie, pracę, rodzinę i obowiązki. Do tego typu żeglarstwa zaliczyłbym też Mazury, choć w wydaniu mniej hardkorowym. Jednym słowem płynie się dla zabawy i adrenaliny. 


Drugi typ żeglarzy to 'życiowcy'. Morza i oceany to całe ich życie. Prawdopodobnie nie pamiętają już, że można żyć na lądzie. Gdy wysłałem zdjęcie katamaranu Zbyszka do domu, moja mama stwierdziła, iż wygląda jak statek Costnera z filmu 'Wodny Świat'. To stwierdzenie było bardzo prorocze. Ludzie tacy jak Zbyszek schodzą na ląd, gdy muszą lub akurat jest pora monsunowa i trzeba jacht wyciągnąć na brzeg. W pozostałym czasie statek stanowi ich dom. Zbyszek powtarzał mi, że żeglarstwa w takim życiu jest maksymalnie 15%. Reszta to drobne naprawy, ciągłe poprawki, upiększanie jachtu, tworzenie patentów ułatwiających żeglowanie, no i przede wszystkim zwykłe życie w postaci gotowania, odpoczynku, czytania czy wyjść na miasto. Te 15% żeglarstwa również nie jest takie, jak sobie wyobrażałem. Elektryczne kabestany zwijają i stawiają żagle. Silnik łańcuchowy wyciąga kotwicę. Automat trzyma kurs. Sonda ostrzega o płyciznach. Radio namierza statki na kursie. GPS budzi cię w nocy jeśli zerwie się kotwica i zdryfujesz więcej niż 50 metrów. Mapa na ekranie komputera dokładnie wskazuje pozycje pomiędzy kolejnymi rafami. Autopilot wylicza, kiedy dotrzesz do celu. Jak widać żeglarstwo poszło do przodu od czasu Kolumba. Dodatkowo Zbyszek zawsze mi powtarzał, że wszystkim wydaje się, że żeglarze robią wszystko aby jacht przyspieszyć. Natomiast on stara się go wręcz zwolnić poprzez chociażby niedożaglowanie. 'Bo czy mi się gdzieś spieszy?' I z tym stwierdzeniem ciężko się spierać. Czy przez to taki typ 'życia na morzu' był dla mnie nudny? Nie do końca. Nie da się ukryć, że liczyłem na jachtostop bardziej w stylu żeglarstwa przygodowego, ale jak się okazuje w tych rejonach jest to możliwe praktycznie tylko przy regatach. Mimo to starałem się wyręczyć jak najwięcej automatów i łapać trochę żeglarskiej frajdy. Emocje zapewniały mi też wszelkie prace na jachcie. Może nie była to przygoda o najwyższym stężeniu adrenaliny, mimo to właśnie doświadczenie przeniesienia całego życia na morze było niesamowite. A na żeglarstwo typowo 'przygodowe' pewnie też przyjdzie pora...


W ten sposób, po wielu innych przygodach, których opisać nie sposób, szczęśliwie dotarliśmy do portu docelowego czyli tajskiego Krabi. Swift będzie tu przeczekiwał zbliżającą się porę monsunową. Weronika niebawem leciała do Brazylii, a Zbyszek na krótki czas do Polski. Ja natomiast z radością i tym wspaniałym uczuciem nowego doświadczenia w plecaku wyskoczyłem na ląd. Do Tajlandii zawitałem po raz trzeci. Postanowiłem kontynuować przerwany plan i dobrze znaną drogą skierowałem się do Malezji i dalej - do jej stolicy. Muszę przyznać, że miło było po dwóch tygodniach kołysania na falach stanąć na twardym poboczu drogi i z uśmiechem wyciągnąć kciuk.

1 komentarz:

  1. Na tym wstydliwym zdjęciu brakuje tylko napisu "Eau Du Cotlette dostępna w najlepszych perfumeriach". Majestatyczne.

    OdpowiedzUsuń